Nurt rodzicielstwa bliskości to kuszący haczyk, który złapało wielu z nas. Koresponduje z archetypem świadomego rodzica, czerpie ze zdobyczy naukowych psychologii i neurobiologii, no i pasuje do świata, w którym pragniemy wzajemnego szacunku. Ale na tej uwodzicielskiej teorii pojawiła się skaza, do której dołącza coraz więcej znaków zapytania. Czym właściwie jest RB?
Redakcja: Materiał ukazał się w kwietniu ubiegłego roku, wracamy do niego, przypominając wasze ulubione publikacje z 2021.
„Rodzicielstwo bliskości nie działa”, „Wypaczenia rodzicielstwa bliskości”, „Dlaczego nie wierzę w rodzicielstwo bliskości?” – to tylko pierwsze z brzegu tytuły artykułów z wyszukiwarki. Jeszcze kilka lat temu nie miałyby racji bytu na pierwszej stronie Google. Do niedawna attachment parenting, zwany u nas rodzicielstwem bliskości czy po prostu „RB” rozpalał serca matek i ojców poszukujących drogi do szczęścia dla swojego potomstwa. Odkrycie zalet RB ukształtowało wielu z nas i zawładnęło parentingowym Internetem. Nowo powstające żłobki reklamują się dziś jako „Bliskościowe wioski stawiające na relację”, a „Księga Rodzicielstwa Bliskości” jest obowiązkową lekturą każdej nowoczesnej mamy. Facebookowe grupy poświęcone tematyce RB liczą po kilkanaście tysięcy członków! Jednak kilka lat po wielkim bliskościowym boomie, coraz częściej słyszymy o RB kwestionujące słowa, zwłaszcza ze strony opiniotwórczych rodziców. Poczucie winy, standardy wychowawcze niemożliwe do spełnienia, konfrontacja z realiami życia domowego i placówek sprawiają, że na RB spadła krytyka. Specjaliści niegdyś promujący zasady wychowania w bliskości, dziś publikują artykuły w tonie usprawiedliwiania: to nie dzieciocentryzm, ani bezstresowe wychowanie, ani też zatracenie siebie dla dziecka! Zachwyt nad RB zastąpiło interpretowanie czy wręcz powątpiewanie. Co się zmieniło? Wyjaśnia nam bliskościowa ekspertka, psycholog dziecięcy Anita Janeczek-Romanowska.
Czy dobrze mi się zdaje, że mamy do czynienia z kryzysem idei rodzicielstwa bliskości?
Możliwe, że od kilku lat trwa jakiś delikatny kryzys, ale ja bym go nazwała kryzysem niezrozumienia. Nie chcę, by to zabrzmiało oceniająco wobec kogokolwiek, ale mam wrażenie, że dookoła RB powstała narracja, która zmieniła je w doktrynę i wypaczyła pewne elementy. Wielu osobom umknęło, że rodzicielstwo bliskości jest jedynie podpowiedzią, a nie instrukcją wychowania dziecka. To bardziej sposób na bycie w kontakcie z drugim człowiekiem. Właśnie – człowiekiem, nie tylko z dzieckiem. Wielu rodziców wpadło w pułapkę i wybrało bliskościową relację ze swoimi dziećmi, ale nie dąży do niej w kontakcie z innymi dorosłymi, czy np. cudzymi dziećmi. Co prawda nazwa całego pojęcia mówi o rodzicielstwie, ale co stoi na przeszkodzie, żeby empatię zapraszać do wszystkich relacji?
Czego tu zatem nie zrozumiano?
Na temat rodzicielstwa bliskości powstało mnóstwo blogów, grup dyskusyjnych, organizowano festiwale dedykowane temu zagadnieniu. Można więc było trafić na teksty, wykłady i zalecenia specjalistów, ale też na internetowe przeróbki tego podejścia, w których najmocniej zaakcentowane były części dotyczące dziecka i panujący wokół nich klimat poświęcenia. Z moich obserwacji to właśnie interpretacje doprowadziły do tego, że przez jakiś czas dużo mniej mówiło się o rodzicach i o rodzinie jako systemie. A przecież konieczność dbania o siebie podkreślają zarówno twórcy idei rodzicielstwa bliskości – William i Martha Searsowie – jak i my, propagatorzy tej wiedzy, bliskościowi specjaliści.
Czy zawiniła internetowa pop-psychologia?
Prawdopodobnie tematy dotyczące rodzicielstwa bliskości trafiły u wielu osób na podatny grunt – na chęć bycia świadomym, wyedukowanym rodzicem. Dlaczego pragnienie świadomości zwróciło się przede wszystkim w stronę spraw dziecka, a nie w stronę nas samych? Dlaczego czytając u Jespera Juula czy Agnieszki Stein, żeby pamiętać o sobie, często wpadaliśmy w takie „oj, dobra, dobra, jakoś to będzie”? Myślę, że aktualny wzrost zainteresowania dbaniem o siebie i tzw. self love może wynikać z tego, że przedtem wytłuszczone było zainteresowanie samym dzieckiem albo inaczej – że część z nas sama akurat to sobie wytłuściła. Warto wiedzieć, że „wynalezienie” RB nie było w zasadzie niczym nowym w psychologii. Oparto je przecież o teorie więzi wypracowane m.in. przez Bowlby’ego już w latach 60 XX w. Gdy je tworzono, William Sears, autor koncepcji RB miał 13 lat. Warto też pamiętać, że był pediatrą, nie psychologiem, i że jego propozycja to głównie sposób na opiekowanie się dzieckiem. Idea rodzicielstwa bliskości to jednak dużo więcej, niż sami Searsowie, szczególnie w Polsce. To wiedza i wsparcie bazujące na tym, co osadzone w nauce, a nie jakiś spis poglądów. To również szerokie grono specjalistów, którzy wspierają rodziny i są dalecy od punktowania za reprezentowanie „cech bliskościowego rodzica”.
W rodzicielstwie bliskości wyróżnia się siedem filarów. Ale dopiero ostatni, mówi o równowadze w rodzinie. Żaden filar nie odnosi się wprost do rodzica. Czy to nie jest właśnie ten nadmierny akcent na dziecko, o którym Pani powiedziała?
Rodzicielstwo bliskości to attachment parenting, czyli w dosłownym tłumaczeniu „rodzicielstwo przywiązania”, oparte na więzi, nie więzach – nie na spętaniu. My, psychologowie, wiemy, że ta więź nie musi być odzwierciedlana zachowaniami w stu procentach, że rodzic nie musi zawsze odpowiadać na potrzeby dziecka, zawsze za nim podążać, zawsze być z nim w kontakcie. Jednocześnie masowe wyobrażenie o dobrym rodzicielstwie poszło właśnie w taką odrealnioną stronę, w myślenie, że jak odmówię dziecku, nie pobawię się z nim, nie zareaguję książkowo, to już wszystko stracone. Istotą RB jest funkcjonowanie członków rodziny tak, że każdy jest ważny. Nie tylko dziecko, nawet nie tylko mama – wszyscy, i relacje między nimi też. Nazywamy to patrzeniem systemowym. W tym rozumieniu rodzicielstwo bliskości nie polega na stawianiu dziecka na piedestale. Na pewno też nie polega na sytuacji, gdzie w rodzinie równowaga jest zachwiana permanentnie. Owszem, są momenty w rozwoju rodziny, że potrzeby dziecka dominują, trudno bowiem oczekiwać od niemowlaka czy dwulatka, że zrozumie, że chcemy pobyć sami. Ale nawet wtedy nie do końca jest tak, że my się poświęcamy czy rezygnujemy z siebie. Troszcząc się o dziecko, reagując na jego sygnały, biorąc je na ręce, zaspokajamy nie tylko jego potrzeby, ale też swoje – wsparcia, relacji, wkładu, bliskości.
Może problem leży w powierzchownej analizie tematu? Definicja rodzicielstwa bliskości na Wikipedii sugeruje, że kto nie dba o bliskie relacje z dzieckiem, ten funduje mu choroby psychiczne…
Myślę, że część nieporozumień bierze się z tego, po jakie źródła sięgamy. Czy po te podstawowe, jak książki, wiedza z wykładów, kontakt ze specjalistami, czy po takie, które są efektem pewnych przeróbek i interpretacji własnych. Dzisiaj na dzieciach znają się wszyscy, coraz więcej twórców internetowych cytuje badania, kieruje jakieś zalecenia i wskazówki do innych. To OK, że rodzice dają sobie wzajemnie wsparcie, ale czasem brakuje tam dwóch dopisków z gwiazdką: *mówię tylko o swoim doświadczeniu, to pomogło moim dzieciom oraz **jeśli masz wątpliwości, skorzystaj z pomocy specjalisty. Nie oszukujmy się, że doświadczenie własnego rodzicielstwa jest cenne, ale jest niczym innym jak doświadczeniem własnym. Czasem trzeba szerszego spojrzenia, odniesienia do różnych konkretnych zjawisk w psychologii, tego spojrzenia systemowego.
Drugą pułapką jest pewna wybiórczość. Lubię porównywać to do pomysłu przejścia na wegetarianizm. Jeśli wybiorę, że nie będę jeść mięsa, ale nie zadbam o zbilansowaną dietę, nie mogę mieć pretensji do wegetarianizmu, że mam niedobry. Podobnie jest z RB, trudno mieć pretensje do świata, że skorzystaliśmy z jakiejś popularnej narracji i jesteśmy nią rozczarowani. Dobrze, żeby u bliskościowych rodziców bilans i balans uwzględniał wszystkich w domu. Byśmy umieli zauważać na przykład tendencje do niedoborów i reagować odpowiednio wcześnie. W kontekście tego przykładu z Wikipedii pomyślałabym, że niedoborem może być to, że rodzice czasem nie wiedzą, jak troszczyć się o swoje granice, jak mówić czasem dzieciom NIE, a sobie TAK.
Czym w takim razie RB nie jest?
Na pewno nie jest jakąś cudowną receptą. Na konsultacjach spotykam rodziców, którzy z pewnym wstydem mówią, że np. ich dziecko nie jest karmione piersią. Wszystkim im chcę powiedzieć, że nie ma przepisu na bycie dobrą mamą i dobrym tatą. Na jednej z pierwszych stron „Księgi Rodzicielstwa Bliskości” Searsów padają słowa: „nie można być mniej lub bardziej RB”. Ideą jest to, by brać drugiego człowieka pod uwagę, a nie odhaczać coś z listy założeń. To nie działa tak, że „nakarmiłam piersią, ponosiłam w chuście, to jestem bliskościową mamą i mogę odsapnąć”. Wychowywanie dziecka w duchu bliskościowym to nie przepis na bezę. Rodzicielstwo bliskości nie jest też radykalne, a bywa tak postrzegane. Zachęcam często rodziców do zadawania sobie pytań: co z tego, co czytam, jest moją prawdą? Co z tego co słyszę, jest mi bliskie? Na co z rzeczy, o których się dowiedziałem, mam zgodę?
Czyli możemy sobie wybierać, co z RB nam pasuje. A jednak, gdy przychodzi do rodzicielskiej rzeczywistości, z jakiegoś powodu wiele osób ma poczucie winy, że coś robi „niezgodnie z doktryną”. Chcemy być konsekwentni, podążać słuszną drogą… Jak to wszystko pogodzić?
Spróbuję wytłumaczyć to na przykładzie. Dla kogoś pozostawienie wyboru ubrania dziecku jest wsparciem jego autonomii. Dla kogoś innego jest ważniejsze, by to dziecko się nie przeziębiało, więc rezygnuje z dawania swobody w tej kwestii. Mamy prawo do takiej decyzji i trzeba to akcentować. Warto zastanowić się, co w takiej sytuacji stoi za naszymi decyzjami. Czy troska o dziecko i jego zdrowie, czy może chęć zamanifestowania władzy „bo tak ma być”?
Bardzo często jako rodzice obawiamy się, że coś w dzieciach zepsujemy. Prawdopodobnie te „lękowe guziki” łatwiej jest nam nacisnąć hasłem „musisz karmić piersią” albo „nie możesz wyjść z pokoju, gdy dziecko płacze”. Lęki rodziców mogą odbierać pewność siebie i sprawczość małemu człowiekowi. Nie jesteśmy aż tak wątłymi istotami i nasze dzieci też nimi nie są, mają swoją wrodzoną odporność, różne zasoby, które czerpią z relacji z nami. Już sam fakt, że dzieci są dla nas ważne, robi ogromną różnicę, zwłaszcza w stosunku do tego, czego wielu z nas doświadczało w dzieciństwie. To, czy my popełnimy błąd, czy się odezwiemy książkowo do dziecka, czy nie, w dłuższej perspektywie nie ma tak wielkiego znaczenia. Proszę sobie spróbować przypomnieć: w jakich chwilach czuje Pani z dziećmi łączność? Ludzie najczęściej odpowiadają, że wtedy, gdy patrzą sobie w oczy, gdy maluch przyjdzie do nas i się przytuli. To wówczas tworzymy więź z dzieckiem – a nie wtedy, gdy wypowiadamy jakieś świetne regułki.
Nasuwa mi się pytanie o granice. Co jest OK, a co już nie? Kiedy stawianie potrzeb dziecka na dalszym planie jest usprawiedliwione? Na co dzień stoimy wobec konkretnych dylematów: wyspać się czy dać dziecku przywilej spania z nami w bliskości. Odpocząć po pracy czy poświęcić czas dziecku itd.
Pytanie o to, „czy mogę” (odpuścić standardy, z czegoś zrezygnować, czegoś nie dać dziecku) słyszę bardzo często na warsztatach i konsultacjach. Proszę zauważyć, że jest ono kierowane na zewnątrz, jakby odpowiedź leżała gdzieś w zasadach, w wiedzy, w przepisach na dobre rodzicielstwo. Dlaczego o własne granice pytamy na zewnątrz? Odpowiedź znajduje się w nas. Ja nie wiem przecież, czy dana mama może dziecku czegoś odmówić, oznajmić, że nie przeczyta kolejnej książki na dobranoc. To jej ocena sytuacji, własnych sił, i jej decyzja. By rozbrajać takie trudne sytuacje, warto zadawać sobie pytanie: czy tego chcę i czy mam zasoby. I druga rzecz: pamiętajmy, że w relacji z nami dzieci mają szanse w bezpieczny sposób doświadczyć granic drugiej osoby i poznać swoje własne. Warto pokazywać, że czasem ktoś czegoś nie chce, na coś nie ma siły – nie z zamiarem edukacyjnym, ale jeśli autentycznie tak jest. Dzieci uczą się w takich sytuacjach, że odmowa nie oznacza utraty bliskiej relacji, choć dla nikogo nie jest łatwa. Niekiedy za bardzo skupiamy się na tym, co „trzeba”. Dziecko płacze, a my boimy się o kortyzol, który się u niego wydziela. Odmówimy zabawy, która nas męczy, i martwimy się, że została zerwana więź… To tak nie działa. Przecież w rodzinie można się różnić, można się ścierać, mieć inne potrzeby, na coś się nie zgadzać. Wielu rodziców nie odmawia dzieciom, ale sobie – owszem. Jeśli chcemy poznać, gdzie leżą nasze granice, to nie szukajmy ich na zewnątrz, lecz w sobie.
Proponuje Pani kierować się sercem. Ale żyjemy przecież w czasach rozumu, tzw. świadomego rodzicielstwa. Jak już raz przeczytamy o kortyzolu czy o ogromnych korzyściach rozwojowych z karmienia piersią, to trudno nam potem wyrzucić to z głowy i być dla siebie łagodnym, gdy chcemy przestać karmić czy nie reagować natychmiast na płacz.
Tak, ale z drugiej strony pewne rzeczy wpadają nam do głowy łatwiej niż inne. Przytoczę jedno z mniej popularnych, a szalenie ważnych naukowych spostrzeżeń: według badań, do rozwinięcia tzw. ufnej więzi, czyli głębokiej relacji dziecko-rodzic, o której chyba wszyscy marzymy, dzieci potrzebują zaledwie 40-50% odzwierciedlających reakcji ze strony rodziców. Tylko tyle! Czyli nie musimy być w 100% dla dziecka, nawet nie w 99%. Od lat krążą hasła o „wystarczająco dobrej matce”, ale jak widać, to nie zapada nam w świadomości tak silnie, jak przekonanie, że w życiu naszych dzieci zależy od nas bardzo wiele.
Chciałabym teraz pomówić o sytuacji, gdy rodzice różnią się w podejściu. Czy na tego bliskościowego nie spada automatycznie większy trud?
Jeśli wybieramy drogę bycia w kontakcie z drugim człowiekiem, to dobrze, aby dotyczyło to wszystkich członków rodziny, nie tylko dziecka. Jeśli bliska relacja z dorosłymi stała się dla nas wyzwaniem, warto zastanowić się: dlaczego jest mi łatwiej dać wyrozumiałość dziecku, niż np. swoim rodzicom? Im też może być trudno. Może kierują się schematami, w których byli wychowywani? Za niechęcią wobec różnych pomysłów wychowawczych często stoją historie rodzinne. To niekiedy bolesna konfrontacja, uświadomić sobie czego sami nie otrzymaliśmy w dzieciństwie. Czasem chodzi o to, że trudno docenić wartość czegoś, co u nas w dzieciństwie tępiono. Jakiemuś ojcu może być ciężko zaakceptować płacz syna, jeżeli sam był wychowany w poczuciu, że łzy świadczą o słabości. Jeśli my jesteśmy bliskościowi, a pozostałe osoby w rodzinie nie, próbujmy patrzeć na nich jako na kogoś, komu może czegoś brakować. Nie tak, że jest wybrakowany, ale tak, że może być mu po prostu trudno różne rzeczy do tej relacji wnosić.
Warto zachęcać małżonka czy babcię do poznawania zasad rodzicielstwa bliskości?
Bardzo często rodzice, którzy odkryli RB, próbują obłożyć drugiego wiedzą. Kupują książki, ciągną na warsztaty. Działają z poziomu „ja ci powiem, ja wiem”. Tymczasem lepsze jest coś, co nazywam zatrzymaniem się w swojej niewiedzy. Bardzo rzadko widzimy, co kryje się po drugiej stronie, nawet jeśli przeczytaliśmy bardzo wiele książek na temat relacji. Może zadziała spokojna rozmowa, pytanie: „Co by ci pomogło, czego byś potrzebował?”. Oczywiście taką propozycję składamy tylko w momencie, gdy sami mamy zasoby, bo też nie bierzmy wszystkiego na siebie. Tak naprawdę najlepiej będzie pokazać na własnym przykładzie, jak mogą wyglądać relacje z dziećmi. Niestety jest to miecz obosieczny – bo kiedy jest dobrze, to nasze podejście może przyciągać. Ale kiedy na przykład pójdziemy na imprezę rodzinną, gdzie dominują dzieci wychowywane w innym podejściu, a u naszego dziecka autonomia, którą tak pielęgnowaliśmy, zaczyna być niewygodna dla wszystkich, to nastanie chwila próby. Najważniejsze jest robić wtedy swoje, a drugiego człowieka dostrzegać i starać się rozumieć. Oczywiście zdarza się, że konfliktów i trudnych sytuacji, spięć na tle poglądów wychowawczych jest dużo. Wtedy bez względu na to, czy jest to rodzicielstwo bliskości czy jakakolwiek inna droga, warto zrobić stopklatkę: coś nam nie wychodzi. I poszukać wsparcia. Nie zapominajmy: my też niekiedy wnosimy trudne kawałki do rodziny. Czasem po prostu tego nie widzimy.
Wygląda na to, że rodzice bliskościowi są empatyczni wobec dzieci, a bywają bezkrytyczni wobec swojego stosunku do innych dorosłych. Jakie jeszcze pułapki towarzyszą zachłyśnięciu się RB?
Myślę, że są różni, bo każda próba kategoryzacji rodzi ryzyko zniekształceń. W mojej ocenie niebezpieczną pułapką jest koncentracja wyłącznie na jednej osobie tam, gdzie mówimy o relacjach. Warto widzieć rodzinę jako system, a nie wyłącznie akcentować kogoś lub którąś relację i w niej lokować trudy, sukcesy, nadzieje czy źródło problemów. Klasykiem jest relacja matka-dziecko, chyba nie ma drugiej takiej, o której tyle można się nasłuchać. Miłość do dziecka i miłość do siebie dzieją się w szerokich relacjach rodzinnych, społecznych, i nie są wyrwane z kontekstu. Koncentrując się na jednej tylko osobie, możemy dojść do niesłusznego wniosku, że to ona jest słabym ogniwem. Na przykład: mama jest w kryzysie, więc… mama jest do naprawy. Albo: dziecko jest „niegrzeczne” – ono jest do skorygowania. W takim myśleniu kryje się pułapka. Bardzo ważne jest widzieć, że nic w rodzinie nie działa liniowo. Nie można tworzyć prostych zależności, że skoro mama jest jakaś, to dziecko jest jakieś. Wszyscy jesteśmy częścią systemu, wszyscy mamy moc sprawczą i wszyscy mamy zasoby, które są do użycia.
Dużo w tym wszystkim niuansów. W epoce informacji można zachłysnąć się ilością danych do przetworzenia, a jednocześnie nie wiedzieć nic i czuć się zagubionym. Skoro nawet rodzicielstwo bliskości, które wydawało się spójną, dobrą i naturalną drogą, prowadzi do nieporozumień i rozczarowań… Kogo Pani zdaniem warto słuchać?
Zawsze mówię, że jeśli słuchać jednej mamy z Internetu, to niech to będzie Alicja Kost z Mataja.pl (śmiech). Alicja robi doskonałą robotę, a przede wszystkim propaguje naukę, nie porady. Poza tym uważam, że jeśli pomimo posiadanej wiedzy mamy poczucie, że w naszym rodzicielstwie coś nie działa, coś się nie sprawdza i nas niepokoi, skorzystajmy z pomocy specjalisty. Fachowiec może zobaczyć to inaczej, znaleźć kontekst. Poza tym wręcz zalecam – nie oczekujmy od siebie bycia rodzicem bez skazy. Dajmy szansę dziecku zobaczyć w nas człowieka, który czasem nie wie, nie umie, któremu się nie chce, który powie coś nie tak, jakby chciał, który pokazuje wartość szukania wsparcia i proszenia o pomoc. Często poszukując wiedzy i odpowiedzi w sprawach wychowawczych, nie skupiamy się na samej istocie rzeczy. Uczymy się o komunikacji z dziećmi, a myślimy tylko o tym, jak zbudować komunikat, co powiedzieć. Albo zamiast być w relacji z dzieckiem, dużo o tej relacji czytamy. Czasami może też chodzić o to, żeby umieć zatrzymać się w zdobywaniu wiedzy, a zadbać o swoje zasoby. Co nam po stosie książek, jeśli po prostu marzymy, żeby mieć chwilę dla siebie. Warto jest szukać, próbować, ale też robić miejsce na błędy. Cudowny psychoterapeuta rodzinny Bogdan de Barbaro powiedział kiedyś: „Rodzice mogą się co najwyżej starać”. Próbowanie i odpuszczanie jest właśnie istotą starania się.
Czyli to, że mi coś nie wychodzi, nie musi oznaczać, że rodzicielstwo bliskości nie działa?
Czasami zapominamy, że nasze kilkuletnie dzieci to nadal dzieci i oczekujemy od nich takich zdolności kontrolowania emocji, jakby były dorosłymi, i to po wielu latach terapii. Oczekujemy, że nie będzie ich bolało odtrącenie ze strony rówieśników, że znajdziemy złotą metodę nauki dbania o swoje granice, że będą radzić sobie ze złością i nie doświadczać lęku… To są rzeczy, przed którymi nikogo nie uchronimy. Porażki, potknięcia i kryzysy składają się na rozwój. A my, pomimo całej wiedzy, którą mamy, nie przeskoczymy tego i nie zrobimy z maluchów wyterapeutyzowanych dorosłych.
A czy w rodzicielstwie bliskości można przedobrzyć?
Wspomniałam już, że perfekcyjny rodzic to niekiedy może być dyskomfort dla dziecka. Część rodziców mówi o tym, że doszło do dużego rozdźwięku między tym, jak reagują ich dzieci, a jak oni sami. Wiele dzieci się wręcz złości, gdy im się opowiada o emocjach językiem RB, i to w tonie stuprocentowo ZEN, przyjmując w pełni spokojnie ich frustracje. Dzieje się tak, bo po drugiej stronie nie widzą żywego człowieka, tylko jakiś perfekcyjny obraz opanowania. Słyszą „złościsz się?”, ale nie ma w tym dynamiki, energii, którą wnoszą, co może działać jak polewanie pożaru benzyną.
Ma Pani jakąś radę, jak stawiać czoła krytyce? Bliskościowi rodzice mają jej sporo – zarówno ze strony innych, „wierniejszych” wyznawców RB, jak i od osób z drugiej strony barykady.
Informacja zwrotna jest zawsze w naszej relacji z dzieckiem, nie w opinii ludzi z zewnątrz.
Dużo się mówi o tym, że w rodzicielstwie „potrzebna jest cała wioska”, ale faktycznie często zamiast wsparcia dostajemy krytykę, zwłaszcza w społecznościach internetowych. Po pierwsze, mało który rodzic sięga po strategie, z których nie jest zadowolony, bo tak chce. Zwykle jeśli postępujemy niezgodnie z własnymi wyobrażeniami, to z bezradności albo dlatego, że codzienność nas tak mocno dociska. Krytykują nas za to? Warto trzymać się obranego kursu, nasz statek czasem dryfuje, czasem sobie poobijamy burtę. Rodzice nie mają być idealni, mają być wystarczająco dobrzy. Czyli świadomi własnych ograniczeń, w miarę możliwości chroniący dziecko przed frustracjami. Ja jako psycholog dziecięcy popełniam masę błędów. I moja córka nie raz mówi do mnie: „oj, mamo, kiepski z ciebie psycholog” (śmiech). Jest to dla mnie informacja, że w jej oczach jestem człowiekiem „z krwi i kości”, jak mawiał Jesper Juul. To, że popełniamy błędy, czyni nas ludźmi, możemy z tego czerpać łagodność dla siebie, nasze dzieci też na tym zyskają. Badaczka Brené Brown zachęca, żeby mieć w sobie zgodę na to, że każdego dnia coś spieprzymy, i ja się pod tym podpisuję. Spieprzymy, ale nadal możemy się starać. I to jest moim zdaniem kwintesencja rodzicielstwa.
Anita Janeczek-Romanowska – psycholog, współzałożycielka „Bliskiego Miejsca”. Absolwentka psychologii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim im. Jana Pawła II w Lublinie. Specjalizuje się w terapii dzieci do 10 roku życia, relacjami dziecko-rodzic, dziećmi wysoko wrażliwymi. Prowadzi stronę o rodzicielstwie i psychologii dziecka bycblizej.pl.
*
Za zilustrowanie artykułu redakcja dziękuje Liz DeGroff, amerykańskiej fotografce i mamie trójki, która tworzy niezwykłe historie dokumentujące codzienne życie rodzin. Więcej o twórczości Liz znajdziecie na jej stronie Four Dots Photography.







