psycholog

Trudno być rodzicem w czasach frustracji

Rozmowa z Ewą Woydyłło

Trudno być rodzicem w czasach frustracji
Archiwum prywatne Ewy Woydyłło

Czy jest uniwersalny przepis na zdrowy dom dla dziecka? Czy „trudne czasy” mogą coś utrudnić mądrym rodzicom? My, dzieci lat 70. i 80., w obliczu pandemii i kryzysu klimatycznego często pocieszamy się, że nasze matki wcale nie miały łatwiej. Czarnobyl, PRL, koniec zimnej wojny. Pomyślałyśmy, że warto spojrzeć retrospektywnie na to, co nas ukształtowało.

Czy wychowując dzieci dzisiaj, możemy nie popełniać jakichś błędów z przeszłości? My – matki z lat 70. i 80., które rzadko dostałyśmy w wianie stabilną samoocenę i żelazną pewność siebie. O to wszystko postanowiłam zapytać psycholożkę Ewę Woydyłło-Osiatyńską, mamę dwóch córek urodzonych w latach 70., kobietę spełnioną na wielu polach. Moja rozmówczyni wiele lat spędziła w Stanach, niemało czasu w podróżach, miała więc czas i okazję, by dokonywać porównań. Jej osobista historia ułożyła się nietypowo, ale doświadczenie setek kobiet (i mężczyzn), które terapeutyzuje, składa się na szeroki obraz polskiego krajobrazu mentalnego i wychowawczego.

Jak wychowywało się dzieci w ciężkich czasach na przełomie lat 70. i 80.? Pani ten okres pamięta?

Pamiętam go bardzo dobrze. Dla mnie jednak on był cudowny, to bardzo subiektywna sprawa. Tak się złożyło, że dojrzałam do macierzyństwa mniej więcej w okolicach swoich 30. urodzin. Przedtem byłam zdecydowanie niegotowa. Ja wieczoru nie spędziłam w domu, byłam chyba na pięciu tysiącach dyskotek! Podróżowałam, jeździłam, mieszkałam wiele lat zagranicą. Wtedy byłabym okropną matką. Zresztą powiedziała mi to moja własna mama: „Dziecko, musisz się bawić, bawić i bawić, bo inaczej całe życie będziesz sfrustrowana”. Więc ja się bawiłam. Aż przyszedł taki moment, że oboje z pierwszym mężem to poczuliśmy: po tych podróżach, nałykaniu się świata, po tych balangach. Wtedy stałam się istną ascetką, kładłam się spać o ósmej, i to nie wtedy, kiedy byłam już w ciąży, ale chyba z rok wcześniej. Zaplanowaliśmy z mężem, że dziecko urodzi się już w Polsce, żeby było nam łatwiej je wychowywać tu, niż w Stanach.

Bo dziadkowie w pobliżu?

Przede wszystkim tańsza niańka! Nigdy nie traktowałam dziadków jak nianiek. Moja mama miała takie powiedzenie, że gdyby stare kobiety miały zajmować się dziećmi, toby je rodziły. W ogóle tego nie uprawiałam. A kiedy już dziecko się urodziło – a było niebiańsko śliczne i zdrowiuteńkie – to wtedy zaczęłam wyglądać tej wielkiej zmiany. Koleżanki straszyły mnie przecież, że teraz to się dopiero zacznie i że dziecko da mi popalić. Zwolniłam się z pracy, wszystko podporządkowałam. Siedzę i czekam, aż coś się wydarzy. A tu nie dzieje się nic wielkiego: dziecko śpi, je, zmieniam pieluszkę, gaworzy, je i śpi dalej. Natychmiast wzięłam sobie tłumaczenia do domu, bo myślałam, że umrę z nudów! Dobrze wspominam ten czas. Przy drugim dziecku było jeszcze fajniej, bo różnica między córkami wynosiła sześć lat, więc starsza nie mogła się już doczekać dzidziusia. Szybko zatrudniłam na stałe niańkę, bo zawsze mieliśmy na tyle duże mieszkania, że mogła z nami mieszkać. Kiedy wychodziłam pracować, opiekę przejmowała niańka, więc nie odczułam w ogóle umęczenia macierzyństwem. Wiele kobiet pamięta to jako przeprawę.

Pani nie.

Bo jak Pani widzi, moja perspektywa była specyficzna. W tym sensie na Pani pytanie o wychowanie dzieci w latach 70. i 80. należałoby odpowiedzieć: było tak samo jak teraz. Zasadnicza różnica jest jedna. Dzisiaj znacznie więcej kobiet, które decydują się na dzieci, to osoby oczytane, które już wiedzą, że z macierzyństwem jest jak z prawem jazdy: trzeba zasięgnąć języka, douczyć się. Są kręgi wsparcia, internet daje możliwości naradzania się. Mam dorosłego wnuka Janka, który na co dzień mieszka ze swoją żoną Olą i półtoraroczną córeczką Ewą w Amsterdamie, dokąd na razie nie mogą wrócić z uwagi na lockdown. Mieszkają więc od miesiąca ze mną, a ja z ciekawością przyglądam się ich życiu. Ola ma całe zastępy zaprzyjaźnionych mam w internecie i bez przerwy z nimi konferuje. U nas nie jest to aż tak rozwinięte – mamom na forach częściej chyba zdarza się wspólnie biadolić. A tymczasem w Holandii to już lekarz, pediatra czy położnik pyta młodą matkę: „Z kim jeszcze rozmawia pani o dziecku?”. I natychmiast odsyła do grona wsparcia. Dlaczego? Bo świat zdał już sobie z tego sprawę: cała mądrość potrzebna do życia znajduje się w innych ludziach. Wcale nie w profesorach i ekspertach.

Zastanawiam się jeszcze, czy w ówczesnej myśli wychowawczej nie było czegoś takiego, co przeszkadzałoby w budowaniu dziecięcej samooceny. Może na przykład dr Spock nabroił?

Rzeczywiście, przywiozłam tę książkę ze Stanów już w 1971 roku, gdy się urodziła moja pierwsza córka. Pamiętam, jak wpadłam w panikę, gdy dziecko w piątym dniu po urodzeniu dostało czkawki. Pierwsze dziecko, malutkie ciałko wyskakuje pół metra do góry, człowiek ma prawo się zestresować. Pamiętam, że w tej panice nie mogłam sobie nawet przypomnieć, jak jest czkawka po angielsku. W końcu mąż mówi: chyba „hiccup”. Znajdujemy stosowne hasło, a tam napisane: „Kochana, wydaje ci się, że dziecko właśnie eksploduje, a to jest po prostu czkawka. Poczekaj, daj mu się napić, a w ogóle to idź spać i nie pękaj”. Taki był dr Spock. Zarzuca mu się permisywizm, wychowanie „bezstresowe” – myślę, że to było po prostu lustro tamtych czasów w Ameryce. Po Hitlerze, czarnej pedagogice, drylu, wahadło wychyliło się zwyczajnie w drugą stronę. To oczywiście źle, jeśli przesadza się w którąkolwiek ze stron. Bo stresów nie da się uniknąć. Stresem jest…

Życie?

Tak! Układałam dziś z prawnuczką warcaby, wyjęła wszystko z pudełka, a potem pakowała z powrotem białe i czarne żetony. Jak nie udawało jej się trafić do woreczka, to był stres! To jest więc uproszczenie, narracja. Ameryka rzeczywiście popełniała wtedy pewne błędy wynikające z eksperymentowania. U nas z kolei było niezwykle ciężko. Ale niezależnie od tego, jak ciężkie nie byłyby to czasy – czy to Rewolucja Francuska, Holocaust czy bombardowanie Warszawy, komuniści z czołgami na ulicach czy PiS – jeżeli domowa atmosfera jest sprzyjająca, to wtedy dzieci wychowuje się fantastycznie. Jeżeli w domu panuje idealny porządek w sensie emocjonalnym, jeżeli domownicy potrafią mówić o tym, co czują, wspierają się, są ze sobą blisko, to w tym domu może nawet być kalectwo, bieda czy choroba, a i tak wszystko będzie grało. A więc ma pani odpowiedź.

Pani dzieci nie sprawiały problemów?

Moje dzieci, tak jak wszystkie inne dzieci, miały swoje własne trajektorie – a one są wystarczająco nieprzewidywalne. Czasami burzliwe, czasami trudne. Gdyby Pani zapytała moje córki, toby pewnie Pani usłyszała: „Ojej, ale było okropnie kiedyś. Ale teraz jest wspaniale”. Co oznacza, że był czas, kiedy dziecko nie mogło się odnaleźć, szukało czegoś, co okazało się wydmuszką albo tombakiem – i że ten czas był potrzebny jako nauka. Jeżeli rodzic za bardzo na to nie pozwala, to może dojść do klinczu. Jestem psychologiem rozwojowym, więc uczyłam się patrzeć na życie jak na drogę rozwoju. I nie bez powodu okres, który przypada między 12.-13. a 17.-18. rokiem życia w zależności od płci, nazywany jest czasem separacji i indywiduacji. Separacja nie oznacza, że trzeba się od razu wyprowadzić z domu, ale oznacza, że trzeba zaprzeczyć rodzicom. Dlaczego „trzeba”? Ponieważ dziecko buduje w ten sposób swoją tożsamość. Do tej pory było częścią większej całości. Teraz musi niejako szukać „dziury w całym”. Cały czas „czepia się” rodziców. Jeżeli ten etap rozwojowy źle się rozwiąże i np. rodzice się gniewają, oburzają, obwiniają dziecko, to ono wtedy ma dysonans poznawczy. Coś czuje, a mówią mu, że nie powinno.

W efekcie przestaje czuć, ale to dzieje się dalej. Potrafi to doprowadzić do bardzo poważnych rozdźwięków, czasami trwałych. Przychodzą do mnie na terapię ludzie, którzy mówią, że ich matka była złą matką. Kiedy pytam o to tę matkę, mówi, że nic nie było dla niej ważniejsze niż córeczka czy syneczek. Tu tkwi zatem jakaś fundamentalna sprzeczność. Ale tak się dzieje najczęściej, gdy rodzice nie mają odpowiedniego wzoru – to już wystarczy – w postaci swoich mam, ciotek, babć. Albo należytego wykształcenia: nie wzięli do ręki książki o wychowaniu dzieci, nie doedukowali się.

Pani miała dobry wzorzec?

Tak, życzyłabym każdemu takiej mamy. Bardzo daleko mi do jej nadzwyczajnych umiejętności, ale i tak, mam nadzieję, wyszło mi nie najgorzej.

Ja się ciągle zastanawiam, skąd u kobiet w moim wieku, koło czterdziestki, taka przemożna i częsta niechęć do doceniania samych siebie, dostrzegania swoich dokonań.

Niezależnie od czasów i warunków życiowych, dziewczynki można wychowywać albo na osoby samosterowne, niezależne, albo na służki i niewolnice. Byty podporządkowane, bez własnej drogi życiowej, podążające za drogą życiową mężczyzny, rodziny czy firmy. I to jest w dalszym ciągu dosyć obecny wybór w Polsce. Bo bardzo dużo mamy ciągle ludzi, którzy nie zrobili kroku w bok od pewnego modelu. Modele i mentalności zmieniają się bardzo powoli. W dodatku nie same.

A co je zmienia?

Legislacja, „propaganda”, czyli media, które promują pewne wzorce. Jednostki twórcze, których wcale nie ma w społeczeństwie tak wiele. Tak jak nie tak wiele jest osób z dobrymi, regularnymi rysami twarzy czy ładnymi proporcjami ciała. Jest rozrzut zdolności. I w ramach tego rozrzutu tylko niektórzy ludzie idą do przodu, a reszta zostaje z tyłu. Czasami zaczyna iść za tymi z przodu i to jest postęp. Ale on siłą rzeczy trwa bardzo długo. A jeśli ktoś wrzuci hamulec? I zaproponuje kary za to, że idziesz do przodu? W najnowszym numerze „Zwierciadła” jest moja rozmowa zahaczająca o wychowanie dziewczynek na przykładzie lady Diany Spencer. Ciekawe, co by było, gdyby którejś z nas oświadczył się książę Karol. Gdybyśmy zareagowały tak jak ona, to musiałybyśmy, tak jak i ona, dostosować się do normy, obyczaju, zasad. Do pewnej roli życiowej. Nie miałybyśmy wyjścia. Diana i tak próbowała być sobą, przecież nawet się rozwiodła. Ale została wychowana tak, by znosić wszystko, co jej się przydarzyło od momentu awansu, wyjścia za mąż za członka rodziny królewskiej, a potem zostania matką i pełnienia ról dworskich. Aż to pękło. Tak silnie była emblematem rodziny królewskiej, że musiała zaprzeczyć swojej naturze. Widzę w niej postać tragiczną, która nie przyniosła oczekiwanej zmiany. Nawet teraz, mimo że w Wielkiej Brytanii wiele się zmieniło, Meghan Markle z księciem Harrym musieli uciec do Kanady. Meghan wychowywano inaczej, ale urodzona 20 lat wcześniej Diana Spencer była jeszcze reliktem pewnego wychowania – którego jest mnóstwo wokół do tej pory.

Zadziwia mnie, że ten wzorzec nadal trwa!

Nie tylko trwa, ale wręcz się umacnia – rękami obecnej władzy, która kształtuje politykę edukacyjną, rękami kościoła. A przecież kościół to u nas wielka siła. Polacy są dość dwulicowi: na co dzień ignorują zasady, które kościół głosi, ale jak przychodzi co do czego, bronią Jana Pawła II, biorą śluby kościelne. Wychowanie jest tego odbiciem. Symbolicznym przykładem niech będzie taka sytuacja: dzwoni telefon, mama mówi: „Asiu, odbierz! Ale jak to jest ciocia Hania, to powiedz, że mnie nie ma”. Czego się przy tym uczą dzieci? Dla wicepremier Emilewicz to normalna sprawa, że jedzie z synami na narty mimo zakazu i braku należytych licencji uprawniających do korzystania ze stoków. Reszta Polaków to czyta i tylko grupka nawiedzonych się burzy. A reszta zazdrości, że sama na to nie wpadła. Z wychowaniem jest tak, że współkształtują je nawet niuanse. Dziewczynki w Polsce są produktem takiego zderzenia między pragnieniem emancypacji a społecznymi oczekiwaniami. A te ostatnie ciągle jeszcze są bardzo wsteczne. Dobrze widziana jest kobieta, która ma męża – mimo że tych niezamężnych w średnim wieku robi się już 35-40%. Jeśli nie ma, jest jakoś przegrana. A już kobieta, która jest sama, ale ma dziecko albo dzieci, jest ze wszech miar podejrzana. Z moich rozlicznych podróży znam kultury, w których kiedy chcesz się rozwieść, idziesz i składasz podpis. Tak to działa zarówno w Japonii, jak i w Norwegii. Obywa się bez sądu, bo rozwód to nie przestępstwo.

Tylko umowa między dwojgiem ludzi.

No właśnie. U nas od razu ktoś mówi: no dobrze, a co, kiedy ja chcę rozwodu, a on nie. Jeżeli ty chcesz rozwodu, to przecież on i tak już nie ma małżeństwa! Bo fakt, że jedna osoba się wypisuje ze związku, przekreśla jego istnienie. No dobrze, ale mamy dzieci! Skoro jesteś rodzicem, to będziesz nim do końca życia. To nie podlega dyskusji i nie wymaga sądowego uzgodnienia. Możesz się z tej roli wypisać i wtedy albo państwo ją przejmuje, gdy jesteś niesprawny fizycznie lub umysłowo, płaci, ustanawia kuratora, znajduje rozwiązania, albo, jeśli jesteś sprawny, państwo wymusza na tobie odpowiedzialność, przynajmniej finansową. Ściąga z pensji i daje dziecku. Zajmują się nim odpowiednie doradztwa rodzinne. Na rozwód, tak jak na wszystko inne – nawet na pandemię – można spojrzeć jako na powód do rozpaczy albo jako na szansę: na nowe życie. Choć inna sprawa, że trudno wychowuje się dzieci w tym kraju w czasach, które wymagają tyle energii na radzenie sobie ze złością, oburzeniem czy frustracją. Kiedy ludzie nie mają wolnej głowy i spokojnych emocji, kiedy wokół jest tysiąc rzeczy, które wkurzają, to trudno być promiennym rodzicem.

A czy ze strajków kobiet, które rodzą się ze złości, z oburzenia, może wyniknąć coś konstruktywnego?

Chodziłam na wszystkie manifestacje – tak jak wcześniej na marsze KOD-u i w obronie wolnych sądów – i widzę, że ta wściekłość jest miarą krzywdy, jaką się wyrządza ludziom, w szczególności kobietom. To, że uczestniczących kobiet było coraz więcej, szczególnie w małych miastach i na wsiach, już przynosi zmianę w paradygmacie. Nie wiadomo, kiedy osiągniemy masę krytyczną, która coś radykalnie zmieni. Ale z całą pewnością ta kobieca złość oddziałuje – niech Pani patrzy, ile już czasu mielą to uzasadnienie wyroku Trybunału [rozmawiamy tuż przed opublikowaniem uzasadnienia – przyp. red.] Kobiety dochodzą do głosu, to na pewno jest przełom. Czy ogarnie nas wszystkie? Obawiam się, że nie. Pani Henia, poczciwina, która u nas sprząta od lat, jak gęś łyka przekaz z państwowych mediów. Te dziewczyny, które manifestują, pokazują na szczęście, że jedyna droga to uciec do przodu.

A jak Pani zapatruje się na to, że nasza kultura coraz bardziej promuje cechy uznawane dotąd za kobiece, takie jak multitasking, elastyczność, miękkie umiejętności, łatwość nawiązywania relacji? Czy to nie jest nadzieja na przyszłość dla dziewczynek i kobiet?

Tak, bez wątpienia, to napawa nadzieją. Kobiety są wszędzie! Często prowadzę spotkania i szkolenia i normą jest, że 99% uczestników stanowią kobiety.

A ile ich jest wśród panelistów?

Sami mężczyźni. Ale to jest przeżytek obyczajowy. My się jeszcze nie wstydzimy w Polsce niektórych rzeczy, choć moglibyśmy już spokojnie uznać je za przejawy ciemnoty. A wystarczy popatrzeć na kraje, które pognały do przodu i wyprzedzają nas pod względem rozwoju społecznego, ekonomicznego czy technologicznego o te 30-40 lat, jak Norwegia, Szwecja, Islandia. Mają premierki, prezydentki, dyrektorki rad nadzorczych, szefowe, dyrektorki szkół. Czy te kraje straciły przez to na prestiżu? Czy podupadły ekonomicznie?

Czy cokolwiek straciły!

No właśnie – nic. Miarą sukcesu społecznego jakiegoś państwa jest emigracja. Większe fale emigracje niż z Polski zdarzają się chyba tylko z krajów rozwijających się. Polska jest drenowana – bo tu ludziom źle. Źle i kropka. A te kraje, gdzie do władzy doszły kobiety, najpewniej stworzyły atmosferę, która sprzyja współpracy, wykorzystując również zaangażowanie społeczne, a nie tylko polityczne czy ekonomiczne. W takiej Danii nie musi Pani ciągnąć dzieciaka do sklepu, ryzykując napadem szału – tam przy pierwszym lepszym supermarkecie będzie pokoik, gdzie studentka pedagogiki zajmie się dzieckiem w trakcie Pani zakupów. Na każdym kroku myśli się o tym, jak ludziom uprościć życie. Ja bardzo źle odbieram tę nasza uporczywą niezdolność do wyjścia z grajdoła.

Nie chciała Pani zostać na stałe zagranicą?

Nie, żadne z nas, ani ja, ani Wiktor [Osiatyński, drugi mąż Ewy Woydyłło – przyp. red.] nie chcieliśmy tam zostać. Oboje wykonywaliśmy zawody, które w Polsce były wyjątkowo potrzebne. W Stanach czy Niemczech bylibyśmy jednym z pięciu czy dwudziestu pięciu tysięcy prawników walczących o prawa człowieka czy terapeutów uzależnień. A tu byliśmy bardziej przydatni. I nie chodzi wcale o nasze ego – tylko o to, że praca mojego męża i moja miały tutaj znaczenie. Tutaj była potrzebna – nie w Ameryce, w tej olbrzymiej masie profesjonalistów na bardzo wysokim poziomie. Ja z wiedzą o uzależnieniach i psychologią w duchu filozofii humanistycznej i Wiktor z jego prawami człowieka mogliśmy przyczynić się do dość ważnych zmian.

A w kategoriach autorefleksji: czy coś by Pani zrobiła inaczej w wychowaniu córek?

Myślę, że dużo. Nie mam poczucia klęski, że życie mi się nie udało – wręcz przeciwnie, ciągle mam poczucie, że jestem w czepku urodzona. I rzeczywiście, zazwyczaj mam lepiej niż wszyscy. Ale na pewno zrobiłabym wiele rzeczy inaczej.

Czy jakieś niedociągnięcia można „odrobić” z wnukami?

Wnuki to cudze dzieci; ja tam nic swojego nie odrabiam. Uwielbiam je, są bardzo zabawne i ciekawią mnie. Ze starszym wnukiem, Jankiem, jeździłam np. na obozy sportowe – rowerowe, konne, tenisowe, narciarskie – przez kilka lat z rzędu. Ale z wnukami zawsze wolałam się bawić, niż się nimi opiekować. Wszystkie dzieci w mojej rodzinie mi się podobają, są udane, nie zamieniłabym ich na żadne inne, co już jest miarą najwyższego spełnienia. Ale też nie zrezygnowałabym z pracy, czytania książek, wyjazdu na seminarium czy chodzenia do opery i teatru na rzecz siedzenia z wnukiem. Nie, nie. Obsługa dziecka mnie nie kręci.

*

Dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska – doktor psychologii i terapeutka uzależnień. Ukończyła historię sztuki na Uniwersytecie w Poznaniu oraz podyplomowe studium dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim. Wykształcenie psychologiczne zdobyła w Antioch University w Los Angeles, doktorat z psychologii zyskała na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Autorka wielu książek, m.in.: „Wybieram wolność, czyli rzecz o wyzwalaniu się z uzależnień”, „Zaproszenie do życia”, „Podnieś głowę: Buty szczęścia”, „Sekrety kobiet”, „My – rodzice dorosłych dzieci”, „W zgodzie ze sobą”, „Rak duszy”, „O alkoholizmie”, „Poprawka z matury”. Spopularyzowała w Polsce leczenie oparte na modelu Minnesota, bazującego na filozofii Anonimowych Alkoholików.

Dodaj komentarz