fotorelacja

Rodzinna wyprawa do Armenii

Z widokiem na Ararat

Rodzinna wyprawa do Armenii
Justyna Bronowska

Majestatyczna, onieśmielająca, dumna. Góra Ararat, która nie spuszcza podróżujących z oczu, towarzyszy na każdym kroku, przypominając, że jesteśmy tylko małymi intruzami w tym bezkresie gór i lasów. Smak granatów, bakłażanów i tajemniczość monastyrów. Armenia z dzieckiem – bardzo na tak!

Jako kilkulatka pojechałam z rodzicami do Armenii, gdzie mieszkał przyjaciel taty. Do dziś mam z tej podróży w głowie garść wspomnień: górę Ararat, która wydała mi się największym szczytem świata, smak granatów, widok babulinek wypiekających chlebek lawasz oraz nocne niebo – spektakl spadających gwiazd. Odważyłam się zjeść bakłażana i dowiedziałam się, czym jest Droga Mleczna. Być może nic więcej nie pamiętam, a może pamiętam aż tyle? O tym, czy warto zabierać dzieciaki do Kaukazu Południowego, opowie Justyna i jej fotograficzny pamiętnik. Mnie przekonuje.

*

DOKĄD

Z końcem kwietnia wyruszyliśmy po raz kolejny w stronę Kaukazu. Te góry urzekły nas pierwszy raz 10 lat temu w Azerbejdżanie, 4 lata później była Gruzja z małą Hanią, a teraz czekała na nas Armenia, już z trójką dzieci: 7,5-letnią Hanią, 4,5-letnią Marianką i 1,5-rocznym Jankiem. Kierunek i termin były wypadkową naszych możliwości urlopowych i upodobań podróżniczych. Lubimy czasem niestandardowe środki transportu, jak rower, lub nieoczywiste kierunki urlopowe, jak Zakaukazie. Po kilku latach podróży w oswojonej Europie potrzebowaliśmy po prostu podróżniczego zdziwienia i pokazania naszym dzieciom odmienności. Ponieważ udało się zgrać okres wielkanocny z majówką, to pierwszoklasistka Hania opuściła tylko 5 dni w szkole, a dla swojej klasy przywiozła naklejki z ormiańskim alfabetem! Nasza podróż trwała 2 tygodnie i była to niezapomniana wiosenna przygoda, pełna zachwytów, ale i wyzwań.

*

TRANSPORT

Do Erywania polecieliśmy samolotem z Warszawy, z przesiadką w Kijowie. Była to tańsza opcja, choć po fakcie stwierdziliśmy, że następnym razem przy długości lotu nieprzekraczającej 6 godzin wybierzemy lot bezpośredni. Bo jednak procedura lotniskowa z trójką dzieci, a w tym składzie lecieliśmy pierwszy raz, była dość męcząca. Przekonywanie fortelem Jasia, by zapiął pas i zechciał w nim siedzieć na czas startu i lądowania, to już wyższa szkoła jazdy. Dodatkowo lądowaliśmy późnym wieczorem, więc dzieci posnęły w taksówce z lotniska. W drodze powrotnej byliśmy już zaprawieni w bojach i te niedogodności nie robiły na nas wrażenia! Na miejscu przemieszczaliśmy się autem, które zarezerwowaliśmy na 10 dni jeszcze przed wylotem z Polski. Było to jedyne rozsądne rozwiązanie dla naszej ekipy. Bardzo lubimy lokalne środki transportu, jednak choroba lokomocyjna naszych dziewczyn wyklucza nas z tego typu doświadczeń, a zważywszy na fakt, że 90% powierzchni Armenii to góry i masa serpentyn, to nawet auto z troskliwym kierowcą, tatą było pewnym wyzwaniem. Często nawierzchnia była tak kiepska, że jechaliśmy slalomem, zmieniając pas w zależności od tego, gdzie było mniej dziur. Ale ogólnie wrażenia były niesamowite, bo większość naszej trasy wiodła drogami niezwykle widokowymi, pośród surowych krajobrazów, przetykanych wioskami, zielonymi dolinami, drogami wspinającymi się na przełęcze ze śniegiem, a wszystko to z majestatycznymi górami w tle. To były zdecydowanie drogi z kategorii „epickich”, wiodące częściowo dawnym Jedwabnym Szlakiem.

*

POGODA NA MIEJSCU

Zaskakująca. Z Polski wyjechaliśmy w niedzielę wielkanocną, w najcieplejszym tygodniu wiosny, a trafiliśmy w najchłodniejszy tydzień wiosny w Armenii. Przez pierwsze kilka dni temperatury oscylowały wokół 10 stopni, kropił deszcz i wiało chłodem. Na szczęście z każdym dniem robiło się coraz cieplej i pod koniec wyjazdu cieszyliśmy się letnimi temperaturami w Erywaniu. Jednak większość czasu chodziliśmy w długich rękawach, bo połowę wyjazdu spędziliśmy w górach, gdzie temperatura były kilka stopni niższa, niż w stolicy.

*

MIESZKANIE

Mieszkaliśmy w kilku miejscach wyszukiwanych na bieżąco przez booking.com. Tylko pierwszą kwaterę, erywańskie mieszkanie, mieliśmy zarezerwowaną przed wylotem. Były to samodzielne mieszkania bądź pokoje w pensjonatach, mniej lub bardziej lokalnych. Czasem w centrum miasta, czasem na końcu świata, wysoko w górach. Pierwsze kilka dnia spędziliśmy głównie w mieszkaniu, bo dopadła nas choroba. Na szczęście lokalizacja była niesamowita, w samym centrum Erywania, tuż obok słynnego kompleksu architektonicznego i swoistej galerii sztuki, Kaskad. Mogliśmy więc zwiedzać miejskie atrakcje na raty lub po prostu przyglądać się ulicznemu życiu z balkonu starej kamienicy. W Tatewie, na południu Armenii, zatrzymaliśmy się u Agunik, bardzo serdecznej gospodyni, która raczyła nas kulinarnymi dziełami prawie wyłącznie pochodzącymi z jej samowystarczalnego gospodarstwa. Tam mieliśmy też okazję na obserwacje tej biednej części Armenii i niełatwego życia w górskiej wiosce. W Sewanie trafiliśmy do domu rodzinnego oferującego turystom noclegi na piętrze, i zaproszeni na herbatę poznawaliśmy gospodarzy i domowe przysmaki. Dzieci zajadały się orzechami w syropie, a my spróbowaliśmy ognistej wódki gruszkowej. Każde miejsce miało inny klimat, co tylko wzbogaciło nasze doświadczenia.

*

CO ZABRAĆ?

Ciepłe ubrania. Przez większość czasu byliśmy na wysokości 1000-2000 m n.p.m., więc przydały się ciepłe bluzy, kurtki i cienkie czapki. Podejrzewam, że nawet latem potrafi tam być chłodno. Przyda się też krem z filtrem, o którym my zapomnieliśmy, i zdziwiliśmy się, że z końcem kwietnia, po nie tak długim spacerze ,nasze dzieci mają opalone noski i policzki. Z dodatkowych gadżetów warto zabrać lornetkę, szczególnie dzieciaki będą miały frajdę w odkrywaniu cudów krajobrazu. Sklepy w stolicy są tak dobrze zaopatrzone, że właściwie mogliśmy kupić wszystko, o czym zapomnieliśmy.

*

NASZE TOP 5 ZACHWYTÓW

Góry i Ararat. Ciągnie nas w kraje górzyste, a w Armenii zajmują prawie całą powierzchnię kraju, widać je zewsząd i to one ukształtowały jego specyfikę. Szczególne wrażenie zrobiła na nas góra-symbol, czyli wznosząca się na wysokość 5137 m n.p.m. Ararat. Wiedzieliśmy, że jest to góra niezwykła, symboliczna, najważniejsza dla Ormian, leżąca kiedyś w sercu historycznej Armenii, a po przepychankach interesów – w granicach Turcji. Wiedzieliśmy, że jest majestatyczna i wyniosła, widzieliśmy wcześniej zdjęcia, mieliśmy pewne wyobrażenie. A jednak kiedy zobaczyliśmy ją w pełnej krasie, otuloną chmurami, górująca nad Erywaniem, ten widok nas powalił. Dawno nic nas tak nie zdziwiło i to uczucie było niesamowite. Różnica w wysokości względnej, 4400 m n.p.m. w stosunku do okolicznych wyżyn, jest większa niż w przypadku Mount Everestu, który widziany przez nas z bliska nie robił aż takiego wrażenia, pośród innych ośmiotysięczników. Nie tylko my, rodzice się zachwycaliśmy – Hania zaniemówiła, kiedy spojrzała za siebie podczas wędrówki na punkt widokowy erywańskich Kaskad.

Monastyry. Wiekowe, klimatyczne, prawdziwe perły architektury pamiętające pierwsze wieki chrześcijaństwa. Ormiańskie klasztory, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz, mają sporo do zaoferowania małym odkrywcom – kamienie, głazy, schodki, klimatyczne świeczki palone w intencjach, misternie rzeźbione kamienne płyty, czyli chaczkary. No i mnisi z cukierkami dla dzieci w kieszeniach i brodami jak u św. Mikołaja. Pomijając aspekt historyczny, monastyry są najczęściej niesamowicie umiejscowione – Chior Wirap ze spektakularnym widokiem na Ararat, Norawank w czerwonych skałach w wąwozie rzeki, w klasztorze Geghard spodobało nam się klimatyczne światło, w Tatewie surowy górski klimat, a Sewanawank góruje nad  turkusowym jeziorem Sewan zwanym morzem Armenii.

Ludzie. Niezwykle przyjaźni, zagadujący, uśmiechnięci. Ale bardziej subtelni w kontaktach od ich gruzińskich sąsiadów. Zaczepiali nienachalnie, a dzieci bardzo cieszyła ta serdeczność. I koniecznie musieli je czymś obdarować: cukierkiem z kieszeni, kawałkiem jabłka, suszoną morelą, a nawet drobnymi zabawkami. Jaśkowi uśmiech nie schodził z pyzatej buzi, a dziewczynki liczyły słodycze i zostawiały „na potem”. Tak, braliśmy wszystkie, nie chciało nam się tłumaczyć zasad zdrowego żywienia, edukować w minutę przerywając czar krótkiego spotkania i okazanej życzliwości. Janek został „diewuszką ” i rozbrajał wszystkich.  Brakowało nam lepszej znajomości języka rosyjskiego, by pociągnąć dalej tematy nurtujące nas dorosłych, bo dzieciom w kontaktach z innymi wystarczył kawałek ulicy. A ten najfajniejszy trafił się w ostatnim miejscu noclegu w Erywaniu. Dziewczynki weszły w lokalne życie ulicy naturalnie, jeździły na pożyczonych rowerach, grały w klasy z innymi dziećmi i recytowały alfabet w swoim języku. To czego brakowało nam np. w Szwecji, teraz dostaliśmy z nawiązką: zwykłą ludzką serdeczność przejawiająca się w atencji, chęci rozmowy. Nasze „My z Polszy prijechali” było wręcz zaproszeniem do podzielenia się historią z dawnych czasów, koneksjami z Polską czy opowieściami o handlu na warszawskim targowisku.

Erywań. Wcześniej odwiedziliśmy dwie stolice Kaukazu Południowego: Tbilisi w Gruzji i Baku w Azerbejdżaninie. Erywań całkowicie nas zaskoczył, jeśli chodzi o wygląd i atmosferę. To taka zadbana wyspa, zamieszkana przez 1/3 mieszkańców całego państwa. Miasto jest idealne na spacer, z szerokimi chodnikami i pięknymi kostkami chodnikowymi. Spójne architektonicznie, choć ten projekt był efektem całkowitej, dość kontrowersyjnej przebudowy miasta przez radzieckiego architekta-wizjonera. Szliśmy wśród monumentalnych budynków z różowego tufu otoczonych parkami, placami i nie mogliśmy się nadziwić temu porządkowi i przemyślanej układance. Miasto jest bardzo przyjemne, tętniące życiem, ale i spokojne, schludne, pełne kawiarni, skwerów, bazarów i fontann. Te ostatnie mieliśmy okazję podziwiać podczas niezwykłego, wieczornego spektaklu światła, wody i muzyki – tańczące fontanny na Placu Republiki. Mimo późnej pory była to jedna z naszych głównych atrakcji, dla dzieci coś zupełnie niesamowitego!

Areni Lodge. Temu miejscu postanowiłam poświęcić osobny punkt, bo kiedy myślimy o jednym miejscu, gdzie było nam najprzyjemniej, to jest to właśnie ten pensjonat pomiędzy górami w środkowej części kraju. Z sympatyczną właścicielką Hasmik, drzewkami kwitnących moreli i hamakiem zapraszającym do bujania. Nic wielkiego, ot murowany domek z ogrodem za nim. A jednak to miejsce skradło nasze serca, bo było nam tam tak zwyczajnie dobrze. Po kilku pierwszych, trudnych dniach w Erywaniu z chorobą w końcu wyjechaliśmy ze stolicy i to był nasz pierwszy przystanek. Chłonęliśmy klimat z wdzięcznością, że w ogóle udało nam się tam dotrzeć, po początkowych trudnościach. Miejsce, które spełniło nasze wszystkie potrzeby podróżnicze w tamtym momencie: poznania lokalnych klimatów, zobaczenia gór, potrzeby komfortu i odprężenia. Hania spędzała czas na drzewie, Marianka na hamaku, a Jaś ciągnąć w te i wewte autko na sznurku. My najchętniej z kawą po ormiańsku na ławce. I ta świadomość, że jesteśmy gdzieś w środku Armenii. Mieliśmy też okazję skosztować po raz pierwszy lokalnych przysmaków – suszonych moreli z przydomowego sadu, najlepszych, jakie jedliśmy, moreli w syropie i kilku dań z ormiańskiej kuchni.

Dodatkowe atrakcje dla rodziny? Kolejka linowa Skrzydła Tatewu „Wings of Tatew” – największy kontrast z lokalnym klimatem Tatewu i monastyru tamże. Można się do niego dostać albo szutrową drogą pnącą się serpentynami, albo własnie super nowoczesną kolejką, wpisaną nawet do Księgi Rekordów Guinnessa jako najdłuższa na świecie kolejka z  największą odległość między sąsiednimi punktami podparcia liny. Widoki z góry na całą okolicę i niesamowity krajobraz doliny Worotanu robią ogromne wrażenie.

Marashlyan Photo Atelier w Erywaniu i sesja zdjęciowa. Alternatywne must do. Przypadkowo trafiliśmy na stronę stylizowanych sesji w ormiańskich historycznych strojach. Dziewczyny były podekscytowane na samą myśl o strojeniu i sukienkach jak z bajki. Takie przebieranki to nie tylko zabawa, to też pretekst do opowiedzenia, dlaczego region Wan, z którego pochodzą stroje z sesji nie leży już w granicach Armenii, tylko Turcji i dlaczego Ararat, ormiańska święta góra też nie należy terytorialnie do Armenii. To są trudne tematy, ale przepracowane praktycznie łatwiejsze w oswojeniu dla chłonnych wiedzy główek.

Warto też zajrzeć na lokalne bazary: Targ Wernisaż i Gum Market. Pierwszy z rękodziełem, drugi z lokalnym jedzeniem. Tę barwność, tę wielość, te smaki i zapachy zapamiętamy na długo.

*

NASZE RADY

Wchodzić w interakcję z lokalnością, pójść do szkoły, biblioteki, na targ – to najlepszy sposób poznawania kraju i jego mieszkańców. A Armenia z jej serdecznymi, otwartymi mieszkańcami jest do tego krajem idealnym.

A praktycznie – wykupić ubezpieczenie lotu, na wypadek rezygnacji. Wyjeżdżaliśmy wiosną, jeszcze w okresie chorobowym, a bilety do Erywania dla naszej piątki nie były tanie, więc drżeliśmy, czy wszystkie dzieci będą zdrowe w terminie wylotu. Na pobyt natomiast konieczne jest dobre, sprawdzone ubezpieczenie. Bieżące noclegi najlepiej rezerwować przez booking.com, bo działa szybciej i sprawniej w tych rejonach. Wynająć auto z napędem na cztery koła, bo czasem może zdarzyć się zaskakujący, stromy podjazd, jak na lokalnej szutrowej drodze w Tatewie.

*

CZEGO SIĘ NAUCZYLIŚMY

Nauczyliśmy się nowej logistyki, ponieważ każdy nasz wyjazd jest inny, albo w innym składzie, albo z inną kombinacją środków transportu. Poznaliśmy też kilka lokalnych słów, choć ormiański nie należy do najłatwiejszych, ale wychodzimy z założenia, że przynajmniej dzień dobry i dziękuję uczymy się w każdym kraju, więc do dziś pamiętamy barew dzez, czyli dzień dobry. Dzieci zobaczyły też różnorodność, inne rozwiązania na wiele kwestii, niż te znane i oswojone w standardach europejskich.

No i po raz kolejny nauczyliśmy się pokory! Nie zawsze jest po naszej myśli, nie zawsze pogoda jest wymarzona, a choroby się zdarzają. Nazwę bakterii powodującej anginę Streptococcus pyogenes będziemy długo pamiętać, jako pasażera na gapę z Polski. Doświadczenie choroby w podróży nauczyło nas też radzenia sobie z tą sytuacją w innym kraju – począwszy od kontaktu z ubezpieczycielem, przez kontakt z lokalną przychodnią, po odpuszczenie kilku atrakcji, które mieliśmy w planie. Cieszyliśmy się tym, co się udało, a cieszyliśmy się nawet bardziej przez te trudne początkowe doświadczenia. Nic w życiu nie jest oczywiste, a dwa tygodnie wakacji, choć to czas niecodzienny, to jednak ciągłość życia, w którym wszystko może się zdarzyć. Nawet pierwsza w życiu angina i szkarlatyna. Szczęście w nieszczęściu – przeszliśmy tę chorobę nadzwyczaj łagodnie, co upatruję w podróżniczej mobilizacji organizmu.

*

Jak wspomina Justyna, Armenia ujęła ich najbardziej ze wszystkich krajów Kaukazu Południowego. Może dlatego, że jest mniej turystyczna od sąsiedniej Gruzji, może dlatego, że wiedząc o jej trudnej historii, docenia się wysiłek mieszkańców w dbałości o ciągłość kultury, może dzięki przyjaznym ludziom, przepięknym monastyrom, surowym górom i wiosennej aurze? – I choć na prowincji jest biednie, to bogactwo kultury, natury i serdeczności ludzi bardzo nas urzekło i zdecydowanie polecamy ten kierunek – dodaje.

Mnie poruszył coś w sercu, a wam?