Pomagam, bo mogę
Jak zmienia się życie, gdy wprowadza się do niego ukraińska rodzina?
Pomagacie? Opowiedzcie nam o tym. Nie po to, żeby się chwalić, tylko żeby ulżyć emocjom, które w was tkwią. Jak zmienia się życie, gdy wprowadza się do niego ukraińska rodzina? Dzielimy się dziś pierwszą historią o pomaganiu i czekamy na wasze. Dajmy sobie wsparcie, wszyscy jesteśmy w tym nowi.
Od trzech tygodni Polska to kraj pomagaczy. Otwieramy swoje mieszkania i swoje serca, żeby pomóc tym, którzy są jak my, którzy musieli zostawić wszystko i uciekać przed wojną. Robimy to sami, na czuja, bez wsparcia państwa. Wszyscy jesteśmy debiutantami, kłębią się w nas różne emocje. Dlatego pomyślałyśmy, że stworzymy tu miejsce, w którym będzie można dać im ujście. Podzielić się swoją historią, uzyskać wsparcie, poczytać o tym, co jest trudne i znaleźć rozwiązania problemów. Najważniejsi w tym są oni, nasi ukraińscy goście, ale pomagacze też muszą o siebie dbać, żeby się nie spalić.
Pierwszą historią o pomaganiu dzielę się ja i gdy ją piszę, czuję ciepło w brzuchu. To pierwszy raz w moim życiu, kiedy życzliwość dla drugiego człowieka tak bardzo grzeje mnie całą od środka, mieszając się z innymi uczuciami: współczuciem, strachem, potrzebą zajęcia rąk i wyłączenia głowy. Wszyscy odbieramy teraz lekcję, która nigdy nie powinna się odbyć. Może przepracujemy ją razem?
Bezpośrednią pomoc dla Ukraińców uciekających przed wojną zaproponował mój mąż. Ja się trochę tego bałam, wolałam zrobić przelew czy wesprzeć jakąś zbiórkę. Najpierw chcieliśmy przenocować kogoś u nas, ale przypomniałam sobie, że niedaleko stoi pusta kawalerka mojego brata, który mieszka za granicą. Okazało się, że sam wcześniej zgłosił lokal jako gotowy do przyjęcia uchodźców, pociągnęłam więc temat, rejestrując nas na jednej ze stron zrzeszających taką pomoc. 24 godziny później w domu zamieszkały trzy osoby: Tatiana i jej czteroletnia córka Ivanka, które przyjechały z Żytomierza, oraz Svietlana z Łucka. Na początku byliśmy przekonani, że to babcia Ivanki, ale okazało się, że panie spotkały się w pociągu i postanowiły jechać dalej razem, bo wszystkie czekają na wizę do Stanów Zjednoczonych. Czeka tam na nie tata Ivanki i córka Sviety razem z wnukami.
Nie byliśmy gotowi na trzy osoby, ale w dziesięć minut udało się załatwić na grupach lokalnych materac, komplet pościeli, koc, piżamę, suszarkę i torbę zabawek dla dziewczynki. Potrzebne ubrania kilka dni później przysłała fundacja Ernesta, do której można pisać w tej sprawie. Na powitalny obiad usmażyłam im racuchy z jabłkami i ugotowałam wielki garnek barszczu ukraińskiego, trochę z taką głupią nieśmiałością, że może im nie posmakuje? Smakował. Zrobiliśmy duże zakupy, co kilka dni dziewczyny piszą, czego im potrzeba, bardzo dziękując za naszą dobroć. I wtedy mi naprawdę głupio, no bo co to za problem wrzucić do koszyka butelkę soku, płatki, kaszę? Nasze pomaganie póki co jest łatwe i zdaję sobie sprawę z tego, że jesteśmy w tej kwestii uprzywilejowani. Dziewczyny nie zajmują nikomu miejsca, mogą zacząć tu nowe życie. W dodatku trafiły do nas w dobrej kondycji psychicznej, nie zdążyły zobaczyć na własne oczy nic naprawdę strasznego.
Mam syndrom oszusta pomagacza. Gdy czytam, ile ludzie są w stanie zrobić, ile godzin przesiedzieć w magazynach, ile kanapek i naleśników naszykować, to wydaje mi się, że robię za mało. Dziś tak łatwo jest pomagać, jest tyle grup na Facebooku, organizacji, dobrych ludzi, którzy załatwią wszystko, skontaktują z kim trzeba. Ukraińcy tego nie wiedzą, więc kto decyduje się na pomoc, musi połączyć ze sobą te dwa światy, pośredniczyć. Wszędzie czytam, by działać rozważnie, żeby szybko się nie spalić, bo to maraton, a nie sprint. Ja tłumaczę to sobie tak – może ten syndrom oszusta to jest właśnie coś dobrego, bo pomoże pomagać dłużej. Nie zgadzam się też z tym, że pomocą nie należy się chwalić. Czy zrobię o tym stories na Instagramie i opowiem panu w warzywniaku czy nie, efekt jest ten sam, ktoś ma lepiej w życiu, a temat pomocy trochę się normalizuje.
Pomoc kojarzy się nam głównie z zakupami spożywczymi, chemią, ubraniami, wózkiem dla dziecka, a gdy ktoś zaczyna obok ciebie żyć, nagle się okazuje, że potrzebuje naprawdę wszystkiego. Począwszy od ziemniaków na obiad, przez krople do nosa na katar, nożyczki do paznokci, aż po stary tablet, żeby zrobić sobie CV czy puścić dziecku bajkę i mieć choć chwilkę spokoju.
Tatiana, Ivanka i Svieta mogą u nas zostać tak długo, jak będą tego potrzebować. Bez względu na to, ile czasu możemy poświęcić swoim gościom, to, co wydaje mi się ważne, to to, żeby traktować ich z szacunkiem. Jak ludzi, nie jak ubogich krewnych. Nie zagadywać, nie wypytywać, czekać na to, z czym przyjdą, emocjonalnie też. Poza podstawowymi produktami wrzucić do koszyka coś smacznego i przyjemnego. Dać odrobinę samodzielności, a więc, jeśli to możliwe, trochę gotówki zamiast gotowych zakupów. Wskazać adres, pod którym mogą uzyskać pomoc, zwłaszcza jeśli chcą się tego podjąć, zamiast wyręczać we wszystkim. Wydaje mi się, że tutaj cienka jest granica między dobrocią a litością i staram się balansować z dala od tego drugiego. Tatiana, Ivanka i Svieta to teraz taka nasza dalsza rodzina. Nie odwiedzamy ich co parę dni, ale jesteśmy w stałym kontakcie, zawsze gotowi, żeby pomóc w razie potrzeby.
Podziwiam je za to, że są tak pozytywne, radosne i prą do przodu, mimo tego, co je spotkało. Zwiedzają okolicę, ustawiają się w kolejkach do banku, po konto, do kantoru (stały w niej dziewięć godzin i wymieniły tylko ułamek tego, co chciały, ze względu na limity, do tego wszystkie trzy wróciły z katarem). Tatiana szuka pracy, Ivanka chodzi już do przedszkola i uwielbia je. Patrzę na to, cieszę się, że dzięki nam mają przygotowany grunt do takiego działania i zastanawiam się, jaką ja byłabym uchodźczynią. Ta myśl sprowadza mnie na ziemię, odziera tę sytuację z romantyzmu.
W pierwszą niedzielę po przyjeździe dziewczyny przyszły do nas na obiad i była to przemiła, swobodna wizyta. Rozmawialiśmy w trzech językach naraz, w kluczowych sprawach korzystając z tłumacza Google na telefonie. Temat wojny przeplatał się z dyskusją na temat surówki z marchewki. Dziewczyny opowiadały, kim były jeszcze dwa tygodnie wcześniej – Tatiana pracowała w dziale HR dużej firmy i czekała na odbiór nowego mieszkania. Svieta była pedagożką w szkole, a jej mąż dyrygentem. Ivanka tydzień przed wybuchem wojny skończyła cztery lata i dostała lalkę, która umiała płakać. Nie wzięły jej ze sobą, zapomniały. W Warszawie dostała od jednej z moich przyjaciółek Barbie w różowej spódnicy, ma już zresztą niezłą kolekcję zabawek, kolorowanek, kredek. W pokoju mojego dwuletniego synka skaczę z dziećmi do muzyki wygrywanej przez dziecięce radyjko. Ja wyskakuję z siebie lekkie napięcie wywołane wizytą, co wyskakuje Ivanka – nie wiem.
Bałam się, że będzie trudniej. Że nie będę wiedziała, jak z nimi rozmawiać. Że nie ogarnę tych emocji, ale okazało się, że wystarczy zacząć działać i wszystko się dzieje samo, a do tego pomaga sobie radzić z tą wojną także mnie. Do tej pory najtrudniejsze były konfrontacje z urzędami. Nie znoszę tego robić, wypełniać papierów, płaszczyć się i pocić, walczyć o swoje. Tracę głowę i już. Gdy przyszło do załatwiania przedszkola dla Ivanki, walczyłam jak lwica. Trudny był też moment, w którym myjąc wieczorem zęby, dostałam od Tatiany wiadomość: „zbombardowali moje rodzinne miasto”. Rzadko mam tak, że brakuje mi słów, ale wtedy jednak zabrakło.
Czego się boję teraz? Nie że wyczerpią mi się siły albo chęci, ale że nie obronię ich przed trudami, jakie przynosi ta zmiana. Że ktoś będzie dla nich niemiły, rzuci komentarz albo złe spojrzenie. I wiem też, że skoczę wtedy za nie w ogień.
*
Jesteśmy ciekawe waszych historii. Kto u was mieszka, jak wygląda teraz wasza rzeczywistość? Z czym się mierzycie, czego wam potrzeba, co jest trudne? Podzielcie się tym z nami. Na maile czekamy pod adresem paulina.filipowicz@ladnebebe.pl
Ilość komentarzy: 3!
Nie znam pani Kasi, ale jej rozważania na temat macierzyństwa i teraz pomagania są mi bardzo bliskie. Fajna, ciepła osoba się w tych tekstach jawi. Dużo dobrego dla niej samej i jej rodziny, teraz też tej nowej ukraińskiej rodziny.
Bardzo mi miło, dziękuję!
Słuchałam dzisiaj pocastu z Wojciechem Jagielskim, który zapytany, dlaczego Rosjanie dopuścili się masakry w Buczy, odpowiedział cytując jeszcze kogoś innego: „zrobili to, co zrobili, bo mogli” i kiedy to usłyszałam, zacisnęły mi się pięści i pojawiła się we mnie duża niezgoda.
Ale kiedy zobaczyłam tytuł tekstu pani Kasi i potem go przeczytałam, to „puściłam” tamto i pomyślałam „tak, a my pomagamy, bo też MOŻEMY”.
To jest bardzo jasne światło w tym ciemnym tunelu wojny.
Porusza mnie niezwykle ten dziwny moment w historii, w którym z jednej strony ogrom ludzi jest ogarniętych chęcią mordu, a z drugiej strony ogrom ludzi w jednej chwili otwiera serca i domy.