Pomagam, ale nie wiem, co będzie dalej - Ładne Bebe

Pomagam, ale nie wiem, co będzie dalej

Dziś będzie o pomocy na dużą skalę i o bezsilności, która rodzi się w momencie, gdy przyjętym pod swój dach Ukraińcom trzeba wyznaczyć końcową datę pobytu. O odpowiedzialności i przywiązaniu, które niosą ze sobą strach.

W podwarszawskim Folwarku Badowo jeszcze do niedawna można było urządzić wesele lub zorganizować firmową imprezę integracyjną. Odkąd wybuchła wojna, znalazło tu schronienie ponad 50 osób z Ukrainy, głównie kobiet i dzieci. Jak to jest pomagać na taką skalę? Czy wszystkie ludzkie historie sumują się i piętrzą w głowie, czy są jedną melodią wypełniającą dni? Co jest w pomaganiu najtrudniejsze? Pytam o to Joannę Fidler, współwłaścicielkę folwarku, w drugim odcinku historii o pomagaczach – pierwszy znajdziecie tutaj.

 

Jak to się stało, że zaczęliście pomagać?

To była decyzja mojego męża Sławka. Wojna rozpoczęła się 24 lutego, a cztery dni później były już u nas pierwsze trzy osoby. Córka Sławka jeździła na granicę i przywoziła kolejnych uchodźców. Dla mnie ta decyzja była na początku trudna, bo wiedziałam, że to kompletnie odmieni moje życie. Ale w momencie gdy pojawili się nasi goście i zaczęłam z nimi rozmawiać, nagle zmieniłam myślenie o 180 stopni. Skoro jest tyle pustych pokoi, to dlaczego tu jeszcze nie ma ludzi? Trzeba ich szybko przywieźć, bo ktoś teraz na granicy na pewno potrzebuje schronienia. Lęk przeobraził się w zdwojoną chęć pomocy.

Ciężko sobie wyobrazić, jak to będzie, ale już sam kontakt z tymi ludźmi często wystarczy, żeby wszystko zaczęło się dziać samo.

My tu mamy taki duży ośrodek, to jest gospodarstwo agroturystyczne. Mój mąż odziedziczył to po babci razem z siostrą i odbudował. Prowadzimy usługi hotelowe, noclegowe, gastronomiczne. To, że przyjęliśmy ludzi, oznacza dla nas tyle, że przez ten czas zawieszamy działalność i nie zarabiamy przez co najmniej dwa miesiące. To są ogromne koszty jak na naszą skalę. Dlatego była to dla nas trudna decyzja, nie wiedziałam, jak damy sobie radę. Nie chcieliśmy przyjmować tych ludzi na tydzień, tylko dać im dom na dłuższą chwilę, żeby mogli zastanowić się, co mogą zrobić dalej ze swoim złamanym życiem.

Kto u was mieszka?

W jednym momencie były u nas 62 osoby, teraz jest około 50, bo część już wyjechała. Mamy dwóch panów z rodzinami, a reszta to same kobiety i około dwudziestka dzieci. 

Jak teraz wygląda na co dzień wasze życie? Wywróciło się do góry nogami? 

Wszystko się zmieniło. Teraz żyjemy życiem tych ludzi, od rana do nocy. Jeśli chce się im w czymkolwiek pomóc, a nasz folwark stoi w środku lasu, to trzeba ich wozić do miasta. Nie mają samochodów ani prawa jazdy. Jakiś czas temu udostępniliśmy im co prawda kilka rowerów, żeby mieli trochę samodzielności, ale trzeba dla nich załatwiać masę spraw. Organizujemy im życie od początku. Te kobiety przyjechały z jedną walizką czy torbą, więc trzeba im było załatwić środki czystości, ubrania, buty, bo wszyscy przyjechali tylko w jednych. Nie z powodu biedy, tylko dlatego, że zabrali tyle, ile mogli unieść. Teraz zmienia się pora roku, trzeba będzie zorganizować rzeczy na wiosnę. Potrzebna jest też opieka medyczna, mamy dziewczynę, która zaraz rodzi, więc trzeba było się nią zaopiekować, skompletować wyprawkę. Sprowadziliśmy dentystę dla wszystkich, bo Sławek pomyślał, że może kogoś boli ząb, ale wstydzi się powiedzieć, bo jest gościem, nie chce sprawiać problemów. Kolejna rzecz – załatwianie numerów PESEL i innych formalności, ze wszystkim trzeba jeździć do miasteczka. Nasi goście nie sprawiają nam żadnych problemów, ale każda taka osoba wymaga po prostu ogarnięcia ogromnej ilości spraw. Na co dzień przyjmujemy grupy, goście dostają usługę, śpią u nas, jedzą, zajmują się sobą. Wynajmują przestrzeń, są z usługi zadowoleni lub nie, po czym wyjeżdżają. Nie ma przywiązania emocjonalnego. Obecnej sytuacji nie da się do tego porównać. 

Minął już ponad miesiąc nowej rzeczywistości. Co jest waszym zdaniem trudne w pomaganiu?

Przede wszystkim trudny jest brak pieniędzy. Kompletny brak pieniędzy. My co prawda nie możemy na to narzekać, bo nasi przyjaciele zrobili zrzutkę i jesteśmy w zasadzie zabezpieczeni, ale wielu ludzi przyjęło Ukraińców do siebie do mieszkań, do kawalerek. I muszą teraz dać sobie radę bez żadnej pomocy państwa. Znam przypadek kobiety, która ma dom jednorodzinny, w nim 15 gości i zero pomocy, po 30 dniach wojny. Żeby pomagający mógł dostać te 40 złotych rekompensaty dziennie, lokalny samorząd musi mieć na to pieniądze, a nie wszystkie posiadają takie środki, do tego mają aż miesiąc na ich wypłacenie. Jeśli ktoś ma ze swojej pensji utrzymywać kilka czy kilkanaście osób i wiecznie czekać na pomoc od państwa, to nie jest w stanie tego fizycznie unieść. Przez jakiś czas ludzie będą to ciągnąć, ale jeśli ta sytuacja się nie zmieni, to nikt tego nie wytrzyma, ani finansowo, ani psychicznie. A to się potem rzuca na relacje z tymi ludźmi, bo pojawia się ogromny stres, poczucie odpowiedzialności.

Pierwsza chęć pomocy była naturalna i to jest wspaniałe, ale my, obywatele, nie możemy zastępować państwa. To jest wszystko źle wymyślone, rekompensaty powinny ruszyć od razu. Są u nas dwa miliony ludzi, teraz mają domy, ale za chwilę mogą znaleźć się na ulicy, bo nikogo nie będzie stać na długotrwałą pomoc. W namiotach też przecież nie mogą żyć wiecznie. To jest niesamowite – z jednej strony ogromna ludzka solidarność, pomoc, a z drugiej rząd wzruszający ramionami. Chcieliście, to pomagajcie. My to wytrzymamy, ale inni? 

Z tego, co pokazujecie na profilu na Facebooku, wnioskuję, że ciągle coś się u was dzieje – animacje dla dzieci, malowanki, teatr, przegląd dentystyczny. To wszystko to też życzliwość waszych przyjaciół?

Jest wokół nas bardzo dużo życzliwości, nasi przyjaciele bardzo nam pomagają i robią dla nas różne rzeczy: arteterapię, kontrole lekarskie, nawet zaopatrzenie w leki, ale większość aktywności, które pokazujemy, to usługi, za którą normalnie płacimy. Nie wyobrażam sobie, żeby fryzjerka czy animatorka miała przyjść i nie dostać pieniędzy za swoją pracę. Sama jestem aktorką i nie mogłabym prosić koleżanek, które przez dwa lata nie zarabiały ze względu na COVID, żeby grały u nas bez wynagrodzenia, przecież ci ludzie z tego żyją. Kto może, ten pomaga, ale nie mamy prawa oczekiwać, że wszyscy zaczną pracować za darmo.

Jak czujecie się psychicznie jako pomagacze? Macie jeszcze siłę?

Musimy mieć. Mało mówi się o tym, że przyjęcie do siebie ludzi to jest wzięcie za nich odpowiedzialności – i to jest bardzo trudne. My mamy deadline – goście mogą u nas być do 15 maja. Powtarzamy im to, załatwiamy im pracę, jeśli chcą. Oczywiście nie możemy nikogo do tego zmusić, nie wszyscy są gotowi. Już dwie osoby mają dobrą pracę, a co z resztą? Zostaje 20 matek, z którymi nie wiadomo co dalej. Co one mają zrobić? Jest jeszcze kwestia zorganizowania im mieszkań, co nie jest łatwe nawet za pieniądze, tak żeby pracująca matka z dziećmi mogła się sama utrzymać.

Jesteśmy do tych ludzi przywiązani, codziennie z nimi przebywamy, jemy, spacerujemy, uczestniczymy w zajęciach, wozimy do szkoły. Chcielibyśmy dla nich jak najlepiej i to jest właśnie najbardziej obciążające psychicznie. Nie umiemy też dać im odpowiedniego wsparcia psychicznego, nie jesteśmy od tego, żeby prowadzić psychoterapię, nie chcemy tego robić. Językowo – dogadujemy się, bo znamy rosyjski, ale nie na tyle, żeby rozmawiać na takie trudne tematy jak wojna. Od państwa nie ma żadnej propozycji, jak to rozwiązać. Jasne, wojna zaskoczyła wszystkich, ale teraz trzeba działać. Boimy się, że to się skończy poważnym kryzysem i że połowa rodzin powie: przepraszam bardzo, ale ja już nie mogę, proszę opuścić moje mieszkanie. I co wtedy będzie?

Bardzo to ciężkie. A czy czegoś wam potrzeba?

Nie, nasi goście są świetnie zaopiekowani, dostajemy masę wsparcia. Jedzenie, ubrania, chemia, zabawki – to wszystko mamy. Dziś przyszło wielkie pudło nowiusieńkich pluszaków, bo ktoś pomyślał, że te dzieci nie mają nic swojego, wszystko dostają używane, więc zasługują na coś specjalnego, tylko dla nich. Musimy je teraz z mamami sprawiedliwie podzielić między dzieciaki. Kiedyś ktoś przyniósł kilka maskotek i dwie dziewczynki zaczęły się o nie szarpać. Gdy uciekali z wojny, nikt przecież nie zabierał ze sobą pluszaków. Ostatnio stwierdziłam też, że ciągle myśli się o dzieciach, a przecież ich matki też są kobietami, jak my, i nie mają kremów do twarzy, balsamów do ciała. I przyszedł do nas karton kosmetyków znanej polskiej marki. Staramy się zabezpieczyć ich z każdej strony, póki są u nas, ale co będzie dalej – nie wiadomo. 

 

275153581_5267689526583039_4766817677821288806_n.jpeg275425791_5233497246668934_620787282882067740_n.jpeg275449603_5252545908097401_5594096883882449478_n.jpeg276004277_5267689956582996_1154988980739678051_n.jpeg277251271_5289248334427158_576480175691980590_n.jpeg277553277_5302339656451359_5047557834874247985_n.jpeg277763317_5305505966134728_1049221914549807752_n.jpegZrzut-ekranu-2022-04-14-o-11.02.14.pngZrzut-ekranu-2022-04-14-o-11.02.34.pngZrzut-ekranu-2022-04-14-o-11.03.21.pngZrzut-ekranu-2022-04-14-o-11.03.21-1.pngZrzut-ekranu-2022-04-14-o-11.04.36.pngZrzut-ekranu-2022-04-14-o-11.04.48.pngZrzut-ekranu-2022-04-14-o-11.05.08.png

Powiązane