„Uwaga, spoiler: ta historia kończy się happy endem i dedykujemy ją wszystkim, którzy znajdują się w podobnej sytuacji życiowej” – tak zaczyna się wiadomość od Danki i jej męża, którzy mierzyli się z problemem niepłodności.
W portalowej skrzynce na Facebooku czekała wiadomość: Jestem mamą jedenastomiesięcznego synka, który przyszedł na świat dzięki in vitro. Bardzo chcemy podzielić się naszą skomplikowaną, ale pozytywnie zakończoną historią. Chcemy pomóc innym parom, dając nadzieję w beznadziejnych często przypadkach.
Wiemy, że takie historie są potrzebne, dlatego oddajemy dziś głos naszej czytelniczce Dance, wierząc, że komuś poprawi dziś nastrój.
Od Danki:
2017 rok. Postanawiamy z mężem, że może trzeba zacząć się starać o dziecię. Mija miesiąc, dwa, trzy – nic się nie dzieje. Ja, z natury osoba bardzo niecierpliwa, dla której musi znaleźć się wyjaśnienie każdej sytuacji – idę do lekarza. Jednego, drugiego, trzeciego. Diagnozy różne: od PCOS, przez brak PCOS, po zbyt wysoki poziom TSH do „wszystko jest OK, proszę się dalej starać”. No to się staramy. I kolejny miesiąc lipa. Coś nie daje mi spokoju, drążę dalej. Po gruntownym przebadaniu mojej osoby i po rekomendacji lekarza „na tapet” idzie mąż. Ten to ma dobrze – jedno badanie nasienia i na tym w sumie diagnostyka u mężczyzn się kończy.
I wtedy, mówiąc po angielsku, shit hits the fan.
Wyniki trafiają do mojego ginekologa, który mówi mi w piękny sierpniowy wieczór, że mój mąż jest bezpłodny – badanie nie wykazało ani jednego plemnika. Zero. Null. Moje uczucia wtedy? Zaskoczenie, wyparcie, niedowierzanie i złość. Złość ogromna, która przejmuje moje życie na wiele, wiele miesięcy.
Bo niby dlaczego ja? Dlaczego to akurat my nie możemy mieć dzieci? Przecież wszyscy w koło mają i to mają je bez problemu (po czasie okaże się, że to wierutna bzdura)!
Po rozmowie, po kłótniach, po paru dniach mojego płaczu, a jego milczenia – postanawiamy coś z tym fantem zrobić. Tylko co? Gdzie szukać porady, pomocy? Okazuje się, że w Polsce brakuje andrologów, mąż trafia w końcu na jakiegoś, którego śmiało mogę nazwać konowałem.
Ale… jest Internet! Szukam, szperam i w końcu znajduję forum z takim samymi przypadkami, jak nasz. Piszą, że w Warszawie w klinice jest jeden lekarz, który zajmuje się bezpłodnością mężczyzn, jest urologiem i andrologiem. Jedziemy i znajdujemy pierwszy promień, ale wiemy, że ta „impreza” będzie droga.
Lekarz wysyła męża na serię badań, stawia diagnozę, mąż przechodzi jeden zabieg, bolesną kurację hormonalną, przestaje pić jakikolwiek alkohol, nie jeździ na rowerze. Następna jest biopsja jąder pod mikroskopem i oto SĄ – SĄ i one! Plemniki!
Zamrożone trafiają do Poznania, w którym mieszkamy i w którym dostaniemy z Urzędu Miasta dofinansowanie do procedury in vitro. Dofinansowanie ratuje nasz budżet, bo na wszystkie badania, leki i zabiegi wydamy z mężem łącznie 45 tysięcy złotych. Nic nie jest refundowane, odkąd rząd zamknął z dnia na dzień świetnie działający program dofinansowujący zapłodnienie pozaustrojowe.
Oczywiście, w między czasie znajomi rodzą dzieci, informują nas o kolejnych ciążach, rodzina pyta „a kiedy bąbelek?”. Można dostać na łeb? Można. I dostaje się na łeb, ale zaraz wraca się na ziemię, bo trzeba przyjąć kolejny zastrzyk z hormonami o określonej godzinie, a rano przed pracą jechać do kliniki na USG. I tak mija dzień za dniem, aż do dnia punkcji jajników.
Ja nie wierzę, że się uda.
Mąż mówi, że mam się uspokoić i martwić, jak już faktycznie się nie uda. Jego optymizm przez całą tę „akcję” wkurzał mnie i dodawał sił jednocześnie.
Z 25 jajeczek, które pobrano, zapłodniono 22, z czego do piątej doby przetrwało jedno.
Jeden zarodek.
No jak się może udać z jedną szansą?!
No jak?!
Ale jakoś się udaje.
I tak oto ten zarodek o imieniu Tadeusz, obecnie 11 miesięcy, obślinia mi podłogę w kuchni i rozmazuje maliny na swoim nowym, czystym ubranku.
Dlaczego chcemy dzielić się tą historią? Bo okazało się, że od kiedy o tym mówimy, coraz więcej ludzi otwiera się i zdradza, że oni też mieli problemy. Tylko wstydzili się o tym mówić albo uważali, że to nikogo nie interesuje, bo ludzie lubią historie, w których księżna i książę mieszkają w pałacu z gromadką zdrowych bobasków. Ale to nie jest prawdziwe życie, co nie?
Chcemy pokazać, że takie trudne sytuację też mają swoje szczęśliwe zakończenia – ja szukałam takich historii przez 4 lata.
Podsumowując, chcę powiedzieć, że jestem dumna z mojego męża i z siebie, że to przetrwaliśmy, że znaleźliśmy sposób na wyjście z tak beznadziejnej sytuacji i że chcemy pomagać innym, mówiąc wprost o intymnych szczegółach powstania naszej rodziny.
Do wszystkich, którzy tam we wszechświecie staracie się o dziecko – trzymamy za Was kciuki. Korzystajcie z dobrych ośrodków medycznych. Wierzcie medycynie i otaczajcie się życzliwymi ludźmi. Przesyłamy Wam moc i siłę do dalszej walki.
Danka Dzionek z rodziną
Gdybyście chcieli podzielić się swoimi historiami, listy do redakcji przysyłajcie na adres: paulina.filipowicz@ladnebebe.pl


