Autoportret młodej mamy, ten dosłowny – Natalia jest fotografką – i symboliczny. Jak szukać siebie w nowej rzeczywistości po dziecku, gdy jedyne, czego tak naprawdę pragniemy, to odpocząć?
Życie po porodzie tak bardzo się zmienia, że czasem uderza nas to obuchem w łeb. To moment, w którym weryfikują się nasze oczekiwania, nierzadko zbudowane na tym, co oglądamy w social mediach, wyłażą na wierzch emocje. O swoich opowiedziała nam Natalia.
Jestem upartą romantyczną marzycielką i wieszam na ścianach piękne, idealne obrazki. Obrazki tego, jak wygląda godne podziwu karmienie piersią, macierzyństwo, dbanie o siebie, relacja partnerska, rodzicielska, przyjacielska itp. Wszystko podpatrzone, wymarzone, wyśnione i… dość nierealne. Dlaczego? Bo to zamrożone, wyrwane z kontekstu ułamki cudzego życia, to idee, które zapożyczyłam od innych ludzi bez sprawdzenia, czy da się je zaimplementować w konfiguracji mojego życia. To pójście na łatwiznę i odebranie sobie zarówno przyjemności, jak i trudu świadomego życia.
Przyznam, że chciałabym osiąść czasem na laurach i nie robić nic, tylko cieszyć się tym, co osiągnęłam, co wypracowałam. Jak „Zadowolenie” z książki „Co robią uczucia”, siedzieć w fotelu z kubkiem herbaty w łapkach, z błogim uśmiechem i beztrosko spadającym ze stopy kapciem. Ale dziecko jednak świetnie mi pokazało, jak ważne jest nieprzywiązywanie się do niczego. Gdy przyszła na świat moja córka i zrobiła porządek w mojej wyśnionej galerii idealnych obrazków, zrozumiałam, że nie da się już oszukać ani siebie, ani innych.
Odkąd zostałam matką, „urlop macierzyński” nabrał dla mnie zupełnie odwrotnego znaczenia – to jest cholernie ciężka praca. Teraz myślę nie tylko o tym, co dziś zjem, ale też co podać dziecku, a jak tego nie zje, to co innego przygotować. Nie wspominając, że każdy posiłek powinien być pożywny, bogaty w witaminy, przygotowany w domu z jak najmniej przetworzonych składników, a nie tylko chrupki kukurydziane czy krakersy, które jak na złość wchodzą najlepiej i wystarczy je kupić. Potem trzeba wszystko umyć i przeprać śliniak. Przebrać dziecko w suche ubrania. O, znowu pielucha pełna. A przy okazji jeszcze mama da witaminki, dziś niedziela, więc dwie kropelki. Ojej, znowu skóra przesuszona, to trzeba nałożyć krem. Do tego aktualizacja szafy dziecka, które wyrasta z niektórych rzeczy, zanim je założy. Ogarnianie harmonogramu dnia, kiedy na spacer, kiedy pora na sen, kiedy zrobić zakupy, kiedy zdążę coś ugotować, kiedy oddzwonić do klienta, żeby akurat dziecko nie „jęczało” za plecami… To jest nieskończona lista zadań, logistyka, planowanie. KAŻDEGO DNIA OD NOWA.
To dodajmy do tego jeszcze, że stając się matkami, walczymy o rozwój personalny i nieutonięcie na rynku pracy, walczymy o zdrowie, o zachowanie równowagi emocjonalnej, o sylwetkę (nie mówię o chudnięciu i sześciopaku po porodzie, ale o ogólnym dobrym samopoczuciu mimo zmian w ciele w ciąży i po połogu), odczuwamy silną odpowiedzialność za dziecko, której nie da się wyłączyć, zatrzymać.
Walczymy o dobrą relację z partnerem i o powrót do życia seksualnego, mimo że yoni już nie ta i cała się w sumie zmieniłam, w środku i na zewnątrz, w głowie i w ciele. Walczymy o kontakty międzyludzkie, o to, by „zostać w obiegu”, by o nas nie zapomnieli znajomi i nie myśleli, że zapadłyśmy się pod ziemię, bo dawno się nie odzywałyśmy. Czasem zmuszamy się, żeby umyć zęby, ubrać się, wyjść z domu. Żeby pójść na spacer, na gordonki, pogadać z innymi mamami. Jak już wyjdziemy, to jest super, ale ile to jest roboty, spakować się, dojechać czy dojść z bobasem. I jakby tego było mało… nieustannie pracujemy wewnętrznie. Ze swoimi cieniami, demonami, problemami – jak zwał, tak zwał. Przerabiamy nieustannie te same konflikty, kłody pod nogami, zagwozdki, wątpliwości, roller-coastery emocjonalne. Ta praca się nie kończy.
Wspaniałą inspiracją jest dla mnie moja córka, która się nie poddaje, gdy chce czegoś dosięgnąć bardzo wysoko albo uczy się równowagi, wstając z powrotem na nogi, niezależnie ile razy się przewróci. Ta nieustająca praca oznacza, że możemy się zmieniać, doświadczać, uczyć, rozwijać, wzbogacać nasze życie, które dzięki temu nie jest nudne i jednostajne. Dziecko dzięki temu rośnie i dojrzewa, a Ty razem z nim. Pewnie, że wspaniale jest usiąść w fotelu z tym cholernym kubkiem gorącej herbaty i łapmy te chwile, bo one są na wyciągnięcie ręki. Czasem rozpieszczą nas przez dłuższy moment. I znów się zapomnimy, zaskoczy nas burza, gdy wyszliśmy beztrosko bez parasola i kaloszy, bo przecież dotychczas świeciło słońce. Tak, ono świeci. Ale czasem nad chmurami, które przesłaniają nam widok i zapraszają do wspięcia się wyżej. Pracą.
Moja córka uczy mnie wywieszać na ścianie puste obrazy, które zapełnimy razem, pisząc i malując naszą własną historię. Uczy mnie też zostawiać miejsce na nowe dzieła, które przyjdą w swoim czasie, miejsce na to, co niespodziewane, co niewyśnione. Pewnie, że jest nam łatwiej kopiować innych, dostawać gotowe odpowiedzi na nasze pytania i rozwiązania na nasze zagwozdki, bo wtedy nie musimy sami się mierzyć ze zrozumieniem siebie i swoich potrzeb. Zamiast tworzyć siebie uważnie, zapożyczamy od innych jestestwo. Dlatego tak świetnie się sprzedały social media, a w nich ludzie celebryci i ich rekomendacje stylów życia, produktów. Poza starymi źródłami „inspiracji”, jak filmy, książki czy magazyny, to oni właśnie sprzedają obrazy do galerii takich jak moja. To oni przejmują rolę artystów w naszym życiu. Ale czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy sami wzięli w dłoń pędzel, wybrali płótno, farby, kolory, a przede wszystkim to, co chcemy namalować? Ba, nie tylko malować! Rzeźbić, modelować, rysować, budować – jest tyle opcji i tyle metod, by się realizować! By (tworz)żyć świadomie.
*
Gdybyście chcieli podzielić się swoimi historiami, listy do redakcji przysyłajcie na adres: paulina.filipowicz@ladnebebe.pl


