kultura miasto dla rodzin

Nie róbmy z muzeum sali zabaw, czyli o kulturze dla dzieci

Rozmowa z Olgą Hilger – ekspertką z Fundacji Rodzic w mieście

Nie róbmy z muzeum sali zabaw, czyli o kulturze dla dzieci
materiały prasowe Fundacji Rodzic w mieście

W kolejnej odsłonie cyklu #miastodlarodzin poruszamy gorący temat obecności dzieci w placówkach kultury. Czy muzea, teatry i sale koncertowe są dostępne dla rodzin z małymi dziećmi? Odpowiada Olga Hilger z Fundacji Rodzic w mieście.

W poprzednim artykule z naszego cyklu #miastodlarodzin pytałyśmy ekspertów o nowoczesne place zabaw. Dziś kolej na to, by przyjrzeć się placówkom kultury. Cieszymy się z miejsc i wydarzeń dedykowanych dzieciom: warsztatów w muzeach, sensorycznych spektakli i wystaw, w których można dotykać eksponatów. Wreszcie muzea przestają nam się kojarzyć z nudą i filcowymi kapciami, a zaczynają być utożsamiane z odkrywaniem świata abstrakcyjnego i doświadczaniem sztuki. A jednak droga do dostępności instytucji kultury dla rodzin jest wyboista, bo umieszczenie przewijaka w łazience i zatrudnienie animatora niekoniecznie musi oznaczać, że placówka stała się dla rodzin przyjazna.

By wesprzeć proces poprawiania ogólnodostępności placówek, fundacja Rodzic w mieście wydała niedawno przewodnik „Dostępność instytucji kultury dla rodzin z dziećmi”. Jej współautorka Olga Hilger, która jest ekspertką od procesów akwizycji kultury i wiedzy, oraz mamą trójki dzieci, zgodziła się podzielić z nami swoim spojrzeniem na świat placówek kulturalno-oświatowych. Oto jak je widzi – okiem rodzica wielodzietnego i zarazem eksperta od animacji kulturowej.

Czy są jakieś badania pokazujące problem dostępności kultury lub jej niedostępności dla rodzin z dziećmi?

Nasza fundacja robiła takie badania na dużej, reprezentatywnej grupie rodziców. Wyniki konfrontujemy z danymi z raportów Hands On! International, organizacji non profit zajmującej się muzeami dla dzieci. Wniosek był taki, że w Polsce – bez względu na status finansowy, wykształcenie czy miejsce zamieszkania – rodzice chcą korzystać rodzinnie z instytucji kultury. Chcą promować to jako pewien styl życia, sposób zachowania, formę spędzania wolnego czasu. I chcą tego uczyć.

Jeśli zaś chodzi o dostępność – zazwyczaj rodzice pozytywnie wyrażali się w kwestii jakości oferty kulturalnej skierowanej dla dzieci. Gorzej wypadały kwestie związane z infrastrukturą czy przygotowaniem kadry. Na pytanie: Jak często zdarzyło ci się wyjść z wydarzenia dedykowanego lub z instytucji kultury z małym dzieckiem z powodu potrzeb dziecka? większość rodziców odpowiedziała, że przynajmniej raz. Generalnie rodzicom zależy na kontakcie dzieci z kulturą, zatem mamy o co walczyć.

Co jest w takim razie najważniejszą przeszkodą w korzystaniu z dóbr kultury przez rodziców i dzieci w Polsce?

Rodzice przyjęli postawę wdzięczności, że ktoś ich do muzeum czy teatru w ogóle z dziećmi wpuścił. Dlatego tak bardzo popularne i doceniane są wydarzenia dedykowane rodzinom – tam odwiedzający czują się komfortowo. Prawda jest jednak taka, że to nie infrastruktura, nie windy i przewijaki, czy zajęcia z animatorem są najważniejsze, tylko kadra placówek i poczucie misji wśród pracowników danej instytucji kultury.

Nawet jeśli jest milion schodów do pokonania z wózkiem, nie będzie to stanowiło problemu, jeśli po drodze pojawi się życzliwy pracownik czy ochroniarz, który pomoże. Instytucje kultury to często zabytki, stąd ich dostępność w kwestii czysto technicznej jest ograniczona – tym bardziej liczy się tu pomocna i przyjazna kadra.

Przygotowując przewodnik dla instytucji kultury wydany przez naszą fundację, miałam okazję na własnej skórze odczuć, jak teoretycznie dostępna placówka – z windami i przewijakami – jest w rzeczywistości nieprzyjazna, bo pracownicy nie spuszczają rodziny z oczu, wodzą za dziećmi wzrokiem, stresują, strofują, nie pozwalają się poczuć swobodnie.

„Rodzice przyjęli postawę wdzięczności, że ktoś ich do muzeum czy teatru w ogóle z dziećmi wpuścił”.

Czy instytucjom kultury w ogóle zależy na rodzinach? Może rodzice i dzieci są po prostu niezbyt pożądanymi odbiorcami? Żeby nie powiedzieć… klientami?

Powinno im zależeć i zazwyczaj zależy – wiemy to od samych pracowników instytucji. Gdy dana rodzina stworzy relację z placówką, przyzwyczai dzieci do bywania w niej, jest większa szansa, że będzie odwiedzać ją regularnie, co wpisze się w pewien rytuał funkcjonowania rodziny. Tak rodzi się pokoleniowe związanie z instytucją, a na tym każdej placówce kultury powinno zależeć, bo to nic innego jak wychowywanie kolejnego pokolenia odbiorców. Kto wie, czy te odwiedzające dziś teatr, filharmonię czy muzeum dzieci, nie będą w przyszłości dyrektorami, managerami, a może twórcami współtworzącymi to miejsce?

Masz rację, niedawno znajoma animatorka teatralna powiedziała mi, że ma kilka zaprzyjaźnionych instytucji, których program sam wpada jej w ręce, dzięki czemu planując czas wolny z dziećmi, nie musi się specjalnie wysilać. Jakie rozwiązania mogą stosować placówki kultury, by być bardziej dostępne dla rodzin?

Mogłabym tu wymienić szereg wytycznych, bo przecież je znamy i wspominamy o nich w przewodniku, takich jak miejsca do siedzenia, potrzeba pełnej informacji na temat szatni, miejsca na wózek, gastronomia itp. Powiem jednak coś innego. Wiele instytucji wciąż dąży do utrzymania tradycyjnego wyobrażenia o nich, do aury sacrum i swoistej elitarności niedostępnego miejsca.

Ustawodawca wymusza na nich jednak dostępność, więc wprowadzają dedykowane wydarzenia dla rodzin do oferty. To dobry kierunek, ale moim zdaniem kluczowe w dostępności kultury są nie warsztaty z animatorem i wystawy dla dzieci, a raczej tworzenie uniwersalnych treści i takiej oferty, która byłaby atrakcyjna i zrozumiała dla wszystkich. Dedykowanie zakłada poniekąd, że podstawowa oferta jest nieadekwatna.

Rodzina to specyficzna komórka, w której każda osoba ze względu na wiek i pełnioną rolę ma inną wrażliwość, może inaczej odbierać sztukę i odmiennie ją interpretować. Słowem – każdy ma inne potrzeby, ale jednocześnie członkowie rodziny chcą przeżywać coś wspólnie, nie w podgrupach, gdzie dorośli są na wystawie dla dorosłych, a dzieci na wystawie dla dzieci.

Cieszę się, że to mówisz – ja też tak czuję, choć nie ukrywam, że wychodzenie z trójką dzieci na wystawy czy koncerty „ogólnodostępne” bywa piekielnie męczące.

Bo to ciężka praca! Dlatego rodzicom podobają się zajęcia dedykowane i przedsięwzięcia robione pod rodziny – to sytuacja win-win. Rodzice mają spokój, dzieci zabawę, a kadra nie martwi się o zasoby placówki. I wszyscy się cieszą.

A tak na poważnie – wartość podjętego wysiłku ze strony każdego z wymienionych jest bezcenna i gwarantuje rozwój dzieci, a nie jedynie obycie i atrakcję. Żałuję, że animacja, dedykowane przestrzenie i warsztaty są dominującą formą szukania dostępności. Trudno to nazwać zapewnianiem dziecku kontaktu z kulturą w jej naturalnej formie. Serwujemy przecież coś przetworzonego, przeformułowanego przez edukatorów. Jak ma się nam udać oswajanie ze sztuką, jeśli będziemy trzymać dystans i podawać ją w zmienionym, zreinterpretowanym po dziecięcemu kształcie? Jak mamy przyzwyczaić dzieci do bycia w muzeach i teatrach w przyszłości, jeśli placówki zaczną przypominać sale zabaw?

Wobec tylu dedykowanych dzieciom kącików, salek edukacyjnych, czym się ma różnić muzeum od przedszkola? Często słyszymy skargi ze strony pracowników instytucji kultury, że rodzice traktują weekendowe wyjście do muzeum jako przedłużenie placówki opiekuńczo-wychowawczej: dziećmi zajmie się animator, a my sobie spokojnie poscrollujemy w telefonie… Warunki w placówkach sprzyjają takim klimatom, dlatego ważna jest współpraca trójstronna: rodzice wiedzą, że to trochę inne miejsce, dzieci też to wiedzą od rodziców, a kadra dba o równowagę i wartość poznawczą. Wizyta z dziećmi w instytucji to zawsze konflikt interesów. Dużo lepszym pomysłem wydaje mi się tworzenie uniwersalnej oferty tak, by każdy – niezależnie od wieku, zdolności czy umiejętności czytania – mógł ze sztuką i kulturą obcować.

„Jak mamy przyzwyczaić dzieci do bycia w muzeach i teatrach w przyszłości, jeśli placówki zaczną przypominać sale zabaw?”.

To czym wobec tego jest dla ciebie dostępność, jeśli nie kącikami zabaw i wydarzeniami dla dzieci?

Dostępność polega na tym, że rodzina z dzieckiem nie jest już traktowana jak petent. Polega na tym, że mogę przyjść z dziećmi i czuć się swobodnie, nie tylko na wyznaczonej przestrzeni do zabawy, którą ktoś zaplanował, zakładając, że wie, jak będziemy przeżywać dane treści. Chcę mieć poczucie, że dzieła sztuki są zabezpieczone, więc nie muszę martwić się o zniszczenia.

Dodatkowo, jako społecznik, od razu myślę o rodzicach, którzy sami nie są obyci z kulturą, a chcieliby, aby ich dzieci już takie były. Oni muszą polegać na wsparciu kadry i mogą nie znać swoistego kodu kulturowego w galerii sztuki. W końcu, ile można się wgapiać w obrazek? Dostępność to dla mnie poczucie, że to dla gospodarza wielka radość z każdego gościa! Gospodarz cieszy się, że mama czuje się swobodnie i karmi swoje dziecko. Dostępność to założenie, że wszyscy mamy podobne potrzeby, równie i w różnym czasie je realizujemy, ale gdy ktoś przekracza granice, możemy o tym spokojnie pogadać.

Najważniejsze jest nastawienie pracowników placówki. Pamiętam, jak moje dzieci na wystawie sztuki starożytnej powiedziały „Mamo, patrz! Mumia psa!”. Pracownica Muzeum Narodowego odezwała się do dzieci szorstko, mówiąc, że to nie mumia psa, tylko kota. Sama przycisnęłam ją, dopytując, dlaczego kot. W końcu oprowadziła nas po sali z mumiami, opowiadając o kulcie kota w Starożytnym Egipcie. Nasza fundacja prowadzi właśnie tego typu szkolenia – tzw. front office workers w placówkach to podstawa.

Czy są jakieś instytucje kultury, które możesz przywołać jako wzór dostępności?

To trudne pytanie. Wydaje mi się, że sama dostępność infrastrukturalna schodzi na drugi plan, jeśli zasoby placówki są interesujące. Bardzo często moje dzieci były zachwycone w prowincjonalnych placówkach, gdzie pracownik front office był zarazem kierownikiem, i gdzie np. interesujące zbiory muzeum z powodzeniem rekompensowały brak windy czy wygodnej toalety.

Jestem też fanką ciemnych placówek, to znaczy takich, gdzie panuje półmrok, a interesujące obiekty są podświetlone. Moim zdaniem dzieci są permanentnie przebodźcowane i przeanimowane – więc takie urządzenie instytucji kultury wydaje mi się bardziej sensowne, niż jaskrawa przestrzeń podobna do świetlicy czy przedszkola. Świetnym przykładem jest warszawskie Muzeum Fryderyka Chopina, a także podziemia na krakowskim rynku. To ostatnie miejsce jest wyjątkowe – moje dzieci biegały i skakały po szklanych płytach, pod którymi leżały kości i wykopaliska archeologiczne. Jednak żadnemu z pracowników to nie przeszkadzało.

„Dzieci są permanentnie przebodźcowane i przeanimowane, więc urządzenie instytucji kultury tak, by panował w niej półmrok, wydaje mi się bardziej sensowne, niż jaskrawa przestrzeń podobna do świetlicy czy przedszkola”.

Przypomina mi się dwunastoletni chłopiec, który przez przypadek potknął się i zniszczył w muzeum na Tajwanie XVII-wieczny włoski obraz wart 1,5 miliona dolarów.

To zdarzenie sprzed kilku lat i ja bym skomentowała je w kontekście rzeczywistej wartości dzieł sztuki i wątku ich eksploatacji. O tym się niewiele mówi, ale niedawno uczestniczyłam w spotkaniu, gdzie omawiano sposób wyceniania malarstwa. W Stanach odpowiadają za niego ubezpieczalnie. One definiują, czy coś jeszcze jest dziełem sztuki, zwykłym obrazem, czy rzeźbą.

Okazuje się, że to, co jednego dnia jest dziełem sztuki, drugiego już nie. Traci całą tę magiczną otoczkę i staje się jedynie przedmiotem. To pokazuje, że wartością obiektu powinny być kontekst kulturowy i zbiorowe rozumienie jego znaczenia, a nie wyliczona księgowo wartość w dolarach. Można zadać pytanie – jak cenny dla odwiedzających jest przekaz kulturowy wokół obiektów, a jak bardzo cenne są one same?

„Czy w ogóle istnieje wzór na zysk kulturowy dla dzieci? Więcej wart wydaje się być sam kontekst, narracja, opowieść i kontakt z oprowadzającym po placówce, niż samo bycie na jakiejś wystawie”.

Do muzeów przychodzą różni ludzie, z różnych środowisk. Pojawiają się i rodziny patologiczne, i dzieci z orzeczeniami, i starzy, i młodzi – wszyscy mają prawo tam być, ale także skorzystać z zasobów właśnie w taki magiczny sposób. Według mnie pracownicy mają obowiązek ożywić coś w duszach swoich gości, a nie jedynie zaprezentować im martwe przedmioty.

Jaki Fundacja Rodzic w mieście ma pomysł na kwestię zakazu dotykania muzealnych obiektów?

Instytucje kultury, zwłaszcza muzea, idą w dwie skrajności. Albo całkowicie zakazują dotykania, albo przeciwnie – dają przyzwolenie na dotykanie wszystkiego. To może powodować pewne zagubienie odbiorców. Znów – uważam, że kluczowe są rozwiązania które umożliwiają interesujący odbiór zasobów danej instytucji, przy zachowaniu bezpieczeństwa i swobody każdego, kto je odwiedza.

Podczas naszych webinarów i szkoleń uczymy, że zmysłów jest kilka, a z jakiegoś powodu eksploatujemy jeden. Tam, gdzie nie można dotykać, można wykorzystać ścieżki audialne, postawić „opowiadacza” albo umieścić coś do dotykania. Rozwiązań jest multum, jednak według mnie problemem w Polsce jest brak badań dotyczących tzw. drogi użytkownika. Instytucje kultury myślą, że wiedzą, jak funkcjonuje umysł dziecka podczas wizyty w ich placówce… Cóż, zaproszenie dziecka do instytucji kultury jest wyzwaniem i odpowiedzialnością, która leży po stronie placówki, to nie tylko prawo rodzica. Dlatego organizujemy webinary i szkolenia, wydaliśmy poradnik, staramy się dotrzeć do pracowników, aby otworzyli się na konsultacje ze specjalistami spoza swojej bańki środowiskowej.

Co myślisz o tzw. questach, czyli zwiedzaniu z mapką czy listą zadań dla dzieci?

Jestem ich fanką – gdy moje dzieci były małe, to questy i zagadki bardzo ułatwiały wspólne zwiedzanie. Generalnie wręczenie dziecku czegoś do rąk, choćby właśnie mapki czy ulotki, może pomóc, podobnie jak zbieranie na wystawie pieczątek czy szukanie rozwiązań zagadek. Dużą zaletą takich gier terenowych jest wyznaczenie określonego czasu zwiedzania: jesteśmy w placówce od początku do końca questu. Dorosły zwykle potrzebuje więcej czasu na pełny odbiór, ale to tylko pretekst, by wrócić i dokończyć zwiedzanie według innego schematu.

Jaki przytoczyłabyś argument dla rodziców, którzy uważają, że jednak trochę nie warto zabierać dzieci „w dorosłą sztukę”, bo nie zrozumieją i będą się nudziły?

Opowiedziałabym anegdotkę o pewnym artyście, w którego twórczości dominował motyw czasu i zegara. Twórca w dzieciństwie bardzo rozrabiał, przez co dostawał nieustające kary. Kazano mu siedzieć bodajże w kuchni zamiast wychodzić i bawić się na zewnątrz. W tym czasie obserwował tykający zegar, czekając na koniec kary. Po latach wspomniał, że ten zegar wpłynął na jego postrzeganie czasu i przestrzeni i ukształtował go artystycznie.

Zmierzam do tego, że trudno nam przewidzieć, który element rzeczywistości – pozornie niezrozumiały czy mało atrakcyjny dla kustosza – wpłynie na genialny umysł dziecka. Warto zadać sobie też pytanie, czy chcemy uczyć obcowania ze sztuką na co dzień, czy tylko od święta. Czy chcemy pokazać, że kontakt z kulturą trwa, dopóki jesteśmy w instytucji, a gdy ją opuszczamy, kultury już w naszym życiu nie ma? Warto pozwolić dzieciom samodzielnie budować stosunek do tekstów kultury, zamiast prezentować im gotowe interpretacje.

Rozumiem, że nie jesteś fanką animacji dla dzieci. Ale przecież nie wszystkie te warsztaty są próbą reinterpretacji sztuki, którą przyszliśmy poznawać z dziećmi. Na przykład Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie kojarzy mi się bardzo dobrze pod względem oferty dla dzieci.

Problemem współczesnych placówek kultury jest ich homogenizacja. Instytucje korzystają z tych samych samorządowych programów, dążą do jednego standardu, co powoduje, że stają się do siebie bardzo podobne. Zatem jeśli chodzi o ofertę dla rodzin, kluczowa w utrzymaniu jakości jest tożsamość danej instytucji. Wilanów świetnie to rozegrał – postawili na postać króla Jana, świat Sarmacji, kuchnię staropolską. Polecam choćby ich warsztaty kulinarne, które uważam za rewelacyjne, bo stajemy się uczestnikami tamtych czasów.

Element dramy nie jest tutaj sztuczny – naprawdę robimy to, co oni wtedy robili. W naszym bezpłatnym przewodniku opisuję tę subtelną różnicę. Podobnie jak muzealny sklepik w Wilanowie, gdzie można dostać nie tylko publikacje muzeum, ale też jakościowe gadżety, smakołyki stylizowane na staropolskie, a dla dzieci np. maskotki słynnej królewskiej wydry Robak. Jeśli miałabym podpowiedzieć, co jest rozwiązaniem dla instytucji kultury, to uważam, że jest to ustalenie tożsamości i umiejętny storytelling.

Dziękuję za rozmowę i dodanie odwagi, by jednak nie celować wyłącznie w atrakcje dedykowane dzieciom.

Olga Hilger – mama i naukowczyni. Z pasji zajmuje się retoryką dyskursu publicznego na UW. Działaczka społeczna, koordynatorka działów kultury w Fundacji Rodzic w mieście, gdzie współtworzyła przewodnik dla instytucji kultury „Kultura od kołyski”. Mama trójki dzieci. 

Dodaj komentarz