Matki karmicielki – wywiad z Martą Czyż

Z Martą Czyż, historyczką sztuki, kuratorką, dziennikarką, mamą dziewięcioletniego Lucjana i dziesięcioletniej Solany, rozmawiamy o doświadczeniu macierzyństwa w świecie sztuki, o satysfakcji z pracy, która przeplata się ze zmęczeniem, a także o tym, jak zainteresować nasze dzieci sztuką.

Często słyszy się o artystkach i pracujących w kulturze kobietach, które znikają ze świata sztuki po urodzeniu dziecka. Wybierają korporację, etat, który daje im stały zarobek, umowę o pracę. Wcale mnie to nie dziwi, w końcu praca w kulturze to nierzadko praca prekaryjna, od projektu do projektu, a artystki zarabiają dopiero wtedy, kiedy uda im się sprzedać swoje dzieła. Jak to wyglądało u ciebie? Też miałaś takie myśli?

Zwykle tak to wygląda, na szczęście u mnie było akurat odwrotnie, bo kiedy urodziłam dzieci wiedziałam, że nie chcę robić nic innego poza sztuką, i nie mogłam się doczekać, kiedy wrócę do codziennej aktywności. Bywa, że matki nie chcą wracać do swojej poprzedniej pracy, bo okazuje się, że jej po prostu nie lubią. Ja czuję się dziś spełniona w pracy i w domu, jednak prawda jest taka, że praca w kulturze obciąża czasowo, wytraca energię i często jesteśmy po prostu zmęczone od środka.

IMG_7756-scaled.jpg

Od kiedy zostałam mamą, mam poczucie, że nawet jeśli coś sobie zaplanuję, to moje dziecko może się rozchorować i nie ma przebacz, będę musiała przełożyć pracę, a przecież czeka montaż wystawy czy trzeba oddać tekst. Nadrabiam po nocach, by nie zawalić, i jestem zmęczona. To zmęczenie jest chyba stałym elementem macierzyństwa. Twój ostatni rok był bardzo intensywny, poza stałą pracą w Domu Spotkań z Historią i przeróżnymi projektami pracowałaś przede wszystkim nad Biennale Sztuki w Wenecji i wystawą „Repeat after Me II” w Pawilonie Polskim, której byłaś kuratorką.

Muszę przyznać, że w zeszłym roku wyspałam się dwa razy, w pierwszy i drugi dzień świąt. Zaplanowaliśmy je tak, że wszystko zaczynało się później, a moje dzieci były na tyle zaaferowane prezentami, że nie skakały nam po głowie. Ten poranek po obudzeniu się polegał też na tym, że wzięłam sobie kawę do łóżka i mogłam poczytać książkę. Zrobiłam coś, co uwielbiam i co w ciągu ostatniego roku nie wydarzyło się ani razu. Nagle poczułam cały bagaż i ciężar tego roku.

Zmęczenie rzeczywiście daje w kość, ale równocześnie nie mogę powiedzieć, że jestem nieszczęśliwa, bo praca daje ogromną satysfakcję. Tak samo jak nie mogę powiedzieć, że na wakacjach z dziećmi nie odpoczywam, bo przecież leżałam na plaży, patrzyłam na wodę… Ale – kiedy masz dwójkę dzieci, które cały czas są w wodzie, przebiegają przez ulicę lub są głodne, to nie do końca jest odpoczynek. Podobnie, kiedy robisz wystawę, która składa się z tekstu, pracy z ludźmi, ogarniania logistyki, transportów. Przed Biennale w Wenecji spałam po dwie godziny na dobę przez trzy miesiące, mimo że tam, na miejscu, byłam tylko dwa tygodnie. Pamiętam ten czas jak przez mgłę.

Ciągle mówiłam do Solki i Lucka: „Po Wenecji, po Wenecji”. Kiedy pytały: „Poczytasz nam dzisiaj?”, odpowiadałam: „Po Wenecji”. Albo: „Zjemy razem kolację?” „Po Wenecji”. Wracałam do domu z pracy, witałam się z dziećmi i natychmiast siadałam do komputera. Kończyłam o trzeciej, czwartej w nocy, budziłam się o siódmej, odwoziłam je do szkoły, leciałam do pracy, jednej, drugiej, wracałam domu i tak w kółko. Kiedy wróciliśmy z Biennale, dzieci przybiegły do mnie i zapytały: „Czy to już jest naprawdę to po Wenecji?”. Kolejnego dnia odebrałam je ze szkoły, poszliśmy do baru mlecznego, na spacer, robiliśmy bardzo proste rzeczy, a one się tak do mnie przytulały, jakbym je na te trzy miesiące osierociła. To było straszne uczucie, z jednej strony wystawa odniosła gigantyczny sukces i wszyscy o nas pisali, z drugiej – te pisklaczki wyciągały do mnie dzióbki i błagały o uwagę. Zabrałam dzieci na kilka dni do Berlina, żeby odetchnąć w innej przestrzeni niż nasze mieszkanie.

Które zresztą również jest miejscem pracy.

Poza pracą etatową wszystkie pozostałe rzeczy robię w domu. Dziś już nie jest tak, że wychodzimy z pracy o siedemnastej i zamykamy komputer, nawet nie mam znajomych, którzy by tak mieli. Jednak w tym roku podjęłam dosyć radykalne decyzje, zrezygnowałam z wielu rzeczy – jeżeli będę podejmować różne projekty, muszę mieć przestrzeń i głowę do pracy w ciągu dnia, inaczej nie dam rady. Nie chcę pracować po nocach. To się dla mnie albo źle skończy zdrowotnie, albo zawalę coś bardzo ważnego.

IMG_7739-scaled.jpg

O tym zmęczeniu opowiada też wystawa „Alma Mater – prolog” w galerii BWA Zielona Góra, gdzie można zobaczyć prace czterech matek artystek-akademiczek: Doroty Kozieradzkiej, Anny Panek, Irminy Staś i Maryny Tomaszewskiej. Jesteś kuratorką tej wystawy.

To jeden z podejmowanych na wystawie wątków, w końcu praca matki jest niepoliczalna, nigdy się nie kończy. Taki wydźwięk ma praca Maryny Tomaszewskiej („Obniżony wektor wypadkowej siły ciężkości ciała jako alegoria macierzyństwa”), która zrobiła rzeźbę współczesnej wańki-wstańki. Mówi o tym, że energia matki cały czas ciągnie nas do dołu, do pozycji leżącej, a i tak ostatecznie nie ma takiej opcji, żeby zaraz nie wstać. Z kolei Dorota Kozieradzka w trakcie pracy nad wystawą sporo wspominała o włoskiej filozofce i feministce Silvii Federici.

Tytuł pracy Doroty, „Badanie potencjału tańca oraz innych form relaksu na drodze do psychicznego balansu i cielesnego oporu przeciw wyzyskowi kapitalizmu w stanie bycia matką”, odnosi się do macierzyństwa i kapitalizmu. Taniec zaprezentowany w pracy artystki odnosi się do chaotycznych porywów ciała, uwalniania energii i rozładowania napięcia podążającego za myślą filozofki, buntującej się przeciwko patriarchalnej opresji przekształcaniu kobiecego ciała w maszynę. Federici twierdzi poza tym, że gdyby nasz czas poświęcony na matkowanie był kapitalizowany monetarnie, kapitalizm by upadł.

Zrzut-ekranu-2025-02-12-o-15.00.18.png

Temat matek artystek i generalnie matek w świecie sztuki jest na szczęście podejmowany coraz częściej – na wystawach, w badaniach, ostatnio powstał też kolektyw Matki Twórczynie, który spotyka się regularnie i wspiera w swoich działaniach. „Alma Mater” to również projekt badawczy, a wystawa w BWA Zielona Góra stanowi jego pierwszą odsłonę. Skąd taki dobór artystek?

Właściwie nie był to mój kuratorski wybór, artystki same się do mnie zwróciły. Inicjatywa powstała wewnątrz środowiska twórczyń i akademiczek związanych z Akademią Sztuk Pięknych w Warszawie i wynika z ich doświadczenia bycia aktywnymi artystkami i matkami. Kiedy mijały się na korytarzach w trakcie załatwiania różnych spraw, zorientowały się, w jaki sposób są obciążone czasowo i życiowo, ale też jak może to wpływać na ich twórczość. Postanowiły więc zbadać, zmapować środowisko matek artystek-akademiczek. W tym momencie wiemy, że jest kilkadziesiąt kobiet w Polsce, które mogą się podzielić podobnymi doświadczeniami, więc badania wciąż trwają.

Jakie są pierwsze wnioski z badań?

Nasza praca, zarówno ta artystyczna, jak i kuratorska, jest niepoliczalna, co doprowadza do tego, że głową jesteśmy w niej cały czas. Jeżeli mamy jakąkolwiek przestrzeń, to zajmujemy się naszą pracą, a jeżeli jej nie mamy, to i tak lądujemy w domu z dziećmi. W rzeczywistości rola kobiet zajmujących się sztuką polega poniekąd na matkowaniu – opiekowaniu się własną twórczością, swoimi projektami czy osobami studenckimi, które są dla nas jak dzieci.

W akademiach, gdzie 80% kadry to mężczyźni, kobiety powoli wywalczają sobie miejsce wśród profesorów. Do tej pory, kiedy zaczynały się ferie zimowe, na uczelni trwała sesja, więc pracujące tam matki nie mogły ani wyjechać, ani zaopiekować się swoimi dziećmi. W tym roku taka sytuacja dzieje się zupełnie przypadkowo, co pokazuje, że to to wciąż duży temat do przepracowania.

To ciekawe, że dopasowujemy się do osób artystycznych, do tego neoliberalnego świata, w którym nie możemy przekraczać pewnych granic, musimy pilnować języka, żeby nie wejść na ścieżkę przemocy, a tymczasem rzeczy przyziemne, praktyczne i codzienne są poza orbitą zainteresowania.

Zrzut-ekranu-2025-02-12-o-14.59.07.png

Zrzut-ekranu-2025-02-12-o-14.59.17.png

Co jeszcze poza pracami Doroty Kozieradzkiej i Maryny Tomaszewskiej zobaczymy w Zielonej Górze?

Zdecydowałam się pokazać prace, które są spójne z praktyką artystyczną twórczyń. Nie chciałam, żeby była to wystawa „na temat”, jedynie wspomniana już praca Doroty Kozieradzkiej mówi o macierzyństwie wprost, a reszta odnosi się do niego między wierszami. Ania Panek tworzy szyte obrazy („Miłosne uniesienia w malarstwie, szycie obrazów jako próba nałożenia reguł na emocje”), które są zbudowane z bardzo miękkich i płynnych linii. Wynikało to z okresu jej życia, kiedy nie była w stanie narysować prostej kreski, co łączyło się z jej doświadczeniem macierzyństwa. Na obrazach Irminy pojawiają się kumulacje powtarzających się dekoratywnych motywów piersi, które z każdym kolejnym płótnem zanikają, a na ostatnim się odradzają („Analiza utraty autonomii kobiety po urodzeniu dziecka”).

Przed samą wystawą Irmina zadzwoniła do mnie i powiedziała, że zmienia koncepcję swojego projektu – zamiast obrazu z końca cyklu, pozbawionego piersi, postanowiła je dodać, by tak uzmysłowić, że macierzyństwo może jej jednak więcej dać niż zabrać, że jest już po tej drugiej stronie.

Przyglądając się tym pracom, warto zwrócić uwagę na tytuły, które zostały nadane specjalnie na potrzeby wystawy. Prace, które wydają się lekkie w formie, zestawiłyśmy z ciężarem gatunkowym akademickich tematów seminariów i prac, które są od nas wymagane. Zderzamy je z tą akademickością, która jest cały czas światem bardzo konserwatywnym i – mimo że wiele wydziałów bardzo się rozwija – wciąż nie przystaje do naszych czasów.

Zrzut-ekranu-2025-02-12-o-15.00.32.png

Tytuł wystawy też jest znaczący.

Alma Mater to w końcu matka karmicielka i, co ciekawe, tak określane były i wciąż są uniwersytety i akademie. Zależy nam na tym, żeby w przyszłym roku pokazać projekt w Warszawie, w formie wystawy i opublikowanych badań, które obejmą już całe środowisko akademickie w Polsce. Wystawa w Zielonej Górze jest początkiem, komunikatem, by zaznaczyć, że my tu jesteśmy, że ten temat jest ważny i powinien być obecny w sztuce, nie tylko w taki sposób, że wchodzisz na wystawę i myślisz sobie: „O, jakie kobiece prace”. Chcemy wyjść poza ten schemat.

Czy masz jakieś podpowiedzi dla rodziców, którzy chcieliby zainteresować swoje dzieci sztuką?

Z Solką i Luckiem chodzę czasem na wystawy, ale nie oglądamy ich długo, bo oni tego po prostu nie wytrzymują. Zawsze proszę ich, żeby wybrali sobie pracę, która im się najbardziej lub najmniej podoba. Pokazujmy dzieciom sztukę przez zabawę, ciekawostki, dajmy im wypowiadać swoje zdanie. Jeżeli coś im się nie podoba, a my uważamy inaczej, nie przekonujmy na siłę – one mają do tego prawo. Dziecko nie zawsze musi potrafić wytłumaczyć, dlaczego coś jest dla niego brzydkie, w końcu sztuka bywa trudna i czasami nawet dorośli boją się o niej mówić. Pamiętajmy, że jest tak wiele innych ciekawych aktywności, jak choćby sport czy muzyka, że nie musimy zarzucać dzieci wystawami. Mnie też zależy na tym, żeby Solka i Lucek mieli w tej kwestii balans, i myślę, że gdybym cały czas wciskała im sztukę, szybko straciłabym z nimi dobry kontakt.

Marta Czyż

Historyczka sztuki, niezależna kuratorka i krytyczka. Kuratorka Pawilonu Polskiego na 60. Międzynarodowej Wystawie La Biennale di Venezia (wraz z projektem „Repeat after Me II” Open Group – Yuriy Biley, Pavlo Kovach i Anton Varga). W swojej praktyce korzysta z archiwów i najnowszych wydarzeń związanych z historią sztuki, mających wpływ na kulturę i ruchy społeczne. Zajmuje się badaniem historii wystawiennictwa w Polsce i problematyki zawodu kuratora. Realizowała wystawy między innymi w CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie, Zachęcie – Narodowej Galerii Sztuki, BWA Zielona Góra, MOS Gorzów, Muzeum Narodowym w Szczecinie. Regularnie publikuje w prasie artystycznej i opiniotwórczej.

Powiązane