mama emigrantka rzemiosło

Marysia w Ljubljanie

Jeszcze będzie kolorowo!

Marysia w Ljubljanie
Marysia Szmatuła

Jest konserwatorem zabytków, czyli ma szczęście mieć bardzo medytacyjną pracę. Z tą różnicą, że od kilku lat ilustruje i pracuje z domu, w towarzystwie trójki dzieciaków. Najpierw zakochała się w pewnym malutkim kraju przez przypadek, a potem już świadomie w jednym z jego mieszkańców. Poznajcie Marysię!

Akwarele Marysi Szmatuły przypominają mi, że jeszcze będzie dobrze i kolorowo. Po uliczkach jej kochanej słoweńskiej Lublany przemykają anioły, roześmiani sąsiedzi piją kawkę, wygrzewając się na słońcu w kawiarniach, ktoś czyta książkę, opalając się na dachu. To dopiero (aż ?) miesiąc zamknięcia w domach, a wizja życia z jej plakatów wydaje się nam odległa, wręcz utopijna. Tak było całkiem niedawno i tak będzie, choć Marysia, która mieszka tu z mężem i trójką dzieci nie ukrywa, że pandemia zasiała w niej duży niepokój. Poznajcie mamę na emigracji, która maluje świat na kolorowo, nawet gdy dziś widzimy go w barwach mocno przybladłych.

Jesteś konserwatorem zabytków z papieru i skóry. Czyli kim?

Konserwator zabytków to taki lekarz przedmiotów – dbam o to, aby było im „dobrze”, zatrzymuję lub cofam procesy starzenia, czyszczę, sklejam, uzupełniam ubytki, doprowadzam do ładu i składu, i wcale nie chodzi o to, aby taki konserwowany przedmiot wyglądał jak nowy. Rzecz w tym, żeby opóźniać procesy starzenia, nie dodawać nic „od siebie” (niektórzy mają takie pokusy!). My, konserwatorzy mamy sprawić, żeby taki pacjent został z nami w jak najlepszym stanie na jak najdłuższy czas. 

Trzeba się tu wykazać ogromnymi zasobami cierpliwości. Większość prac wymaga uważności, skupienia, to długa „dłubanina”, choć podczas procesu konserwacji często trzeba podejmować bardzo szybkie decyzje. Dla mnie fascynujące jest to, że w pracy konserwatora łączą się umiejętności manualne i ogromna wiedza o materiałach, o chemii, historii. 

Szczęśliwy introwertyk w archiwum?

Konserwatorzy papieru pracują zazwyczaj w muzeach, w archiwach, w bibliotekach. Tak, to takie dość specyficzne osoby – powiedziałabym, że „towarzyscy introwertycy” (śmiech). Nasza praca może być bardzo indywidualna, a jednocześnie musimy umieć pracować zespołowo. Wow, jak teraz o tym wszystkim myślę, to jest to faktycznie fantastyczny zawód, trochę taki medytacyjny. Chyba właśnie bardzo zatęskniłam do pracy w konserwacji…

Jak się macie w nowej rzeczywistości, w tym zawieszeniu? 

To teraz dla mnie bardzo trudne pytanie. Generalnie niewiele się dla nas zmieniło, jeśli chodzi o życie codzienne. Jesteśmy rodziną „homeschoolersów” od zawsze. Nasze dzieci nie chodziły do przedszkola, nie mamy w pobliżu babć, dziadków, jesteśmy przyzwyczajeni do przebywania razem 24/7. 

Zmieniło się natomiast coś w środku. To zawieszenie i niepewność mnie totalnie rozbijają. Jestem osobą spontaniczną, ale lubię mieć rzeczy ułożone i jakoś tam zaplanowane. Zawsze miałam plan z ogromnym marginesem na poprawki. Teraz czuję się zupełnie bezradna wobec tej sytuacji. Mam całe mnóstwo pytań, na które nie znajduję odpowiedzi. Niepokoi mnie cała ta sytuacja, dotyka ona każdej płaszczyzny życia. Ne chodzi tylko o wirusa, o zdrowie, o choroby. Chodzi jeszcze o sytuacje gospodarczą i ekonomiczną (zarabianie jako freelancer nie jest łatwe nawet bez lockdown), o stosunki społeczne… Przygniata mnie to. I wiem, że patrzę na to wszystko przez pryzmat dzieci. Chyba uczę się teraz, że nie mogę mieć na wszystko wpływu. I odkrywam raz jeszcze na nowo bycie TU i TERAZ, bo jutro jest takie niepewne. No i ta wdzięczność za wszystko, co mam. Mocna lekcja.

Malowanie wymaga miejsca, skupienia, natchnienia. Tymczasem obydwoje z mężem pracujecie z domu plus macie trójkę w homeschoolingu. Muszę zapytać, jak to się robi? 

Dobre pytanie. Sama chciałabym wiedzieć, jak się to robi (śmiech). Od kiedy mamy dzieci, dość mocno przewartościowaliśmy nasze wspólne życie, podjęliśmy decyzje odnośnie tego, co jest dla nas ważne, co jest ważniejsze jeszcze bardziej, a co mniej. Tego się trzymamy i do tego jakoś dostosowujemy nasze dni. Zatem po pierwsze decyzja, że to jest nasze i że MY tak chcemy. Bez tego wyboru i uświadomienia sobie nic się nie uda.

A tak organizacyjnie to zazwyczaj ja pracuję wieczorami (które często zamieniają się w nocki). Maluję, robię projekty, ogarniam stronę internetową i sklepik. Mój mąż ogarnia sprawy organizacyjno-logistyczne, koresponduje ze sklepikami, które sprzedają moje ilustracje, plakaty i reprodukcje, pakuje zamówienia, ogarnia rachunki. 

Twój homeoffice to…

Mój stół! Duży, biały blat – MOJE miejsce w domu. A natchnienie przychodzi w codzienności, czasem też w formie chwili wytchnienia. Najczęściej wieczorem (czytaj: kiedy dzieci śpią) robimy rzeczy, które trudno zrobić razem z dziećmi. A w ciągu dnia robimy to, co możemy zrobić z nimi. W tym momencie mamy 6-letnią Kalinę i dwa maluchy: 2-letnią Idę i Kamila, który ma 8 miesięcy. Obecnie raczej ćwiczymy naszą elastyczność i cierpliwość, niż rozwijamy biznesy (śmiech). Taki styl życia jest kwestią wyboru i decyzji.

Jest wam teraz łatwiej być w domowym zamknięciu, mając doświadczenie pracy z domu i homeschoolingu? 

No jasne! Mamy 6-letnie doświadczenie siedzenia w domu z dziećmi! To tak pół żartem, pół serio. Ale tak, wydaje mi się, że jest nam dużo łatwiej. W związku z zaistniałą sytuacją spadło nam na głowę dużo problemów, ale jednak spotykam się z nimi na „naszym” gruncie, w naszym rytmie. Dla rodzin, które nagle muszą być ze sobą 24/7 to może być trudne. Nam jest łatwiej, bo się naprawdę bardzo dobrze znamy. Znamy swój rytm, wiemy, jak funkcjonujemy jako rodzina w codzienności, a nie tylko wieczorami i w weekendy. A to codzienne doświadczenie może być ciężkie, zwłaszcza teraz wobec braku rozrywek, kina, basenu, a w tej chwili nawet już zabaw na podwórku.

A jeśli chodzi o homeschooling, to jestem zdania, że edukacja domowa a nauczanie na odległość, które ma teraz miejsce, nie mają ze sobą nic, a nic wspólnego. Edukacja domowa to nie jest szkoła w domu! W ED podąża się za dzieckiem, za jego rozwojem, za zdolnościami. Dzieci zasypane są obecnie ogromem zadań, a rodzice drukują kolejne kartki z nowymi pracami domowymi. Mam taką obawę, że po tej całej akcji, o ile system wróci na stare tory, bardzo mało ludzi zdecyduje się na ED, bo będą mieć złe skojarzenia. A szkoda, bo mogłoby być zupełnie odwrotnie. Jest taki fajny magazyn KREDA poświęcony edukacji domowej, bardzo go polecam!

Wirusy na bok, pogadajmy o tobie! Albo o miłości. Co cię w tym kraju urzekło?

Do Słowenii przyjechałam jako 25-latka, trochę przez przypadek razem z przyjaciółką (Emilka, pozdrawiam!). Był to wyjazd totalnie „na wariata”. Pojechałyśmy na tydzień bez pieniędzy, nocując kątem u kolegi moich przyjaciół. Dla mnie Ljubljana i cała Słowenia to była miłość od pierwszego wejrzenia. Podczas pierwszego spaceru przez Ljubljanę miałam wrażenie, że już tu byłam, że znam to miejsce. Wtedy po prostu wiedziałam, że będę tu mieszkać. To było niesamowite uczucie, bo nigdy przedtem tego nie doświadczyłam, taki głos serca silniejszy niż rozum i rozsadek. Po powrocie do Polski dałam wypowiedzenie w pracy (pracowałam wtedy jako konserwator papieru w Muzeum Narodowym w rodzinnym Wrocławiu) i oznajmiłam w domu, że przeprowadzam się do Słowenii. Po kilku latach poznałam mojego męża i jestem tu już ponad 10 lat. Były bardzo trudne i bardzo piękne chwile, ale nie było momentu, abym żałowała. 

Kraj alpejski i to zaraz nad morzem…

Kiedy wyjeżdżałam, dużo osób mi mówiło: Słowenia? O, to bardzo blisko – przez granicę tylko! Mylili Słowenię ze Słowacją! Ale słyszałam też: Zwariowałaś, przecież to była Jugosławia! Tam była niedawno wojna! 

Dla mnie Słowenia to niesamowity kraj. Przede wszystkim przyroda! Tutaj góry to Alpy, a morze to Adriatyk. Jest wszystko: jeziora, jaskinie (cudowne Jaskinie Škocjanske i Jaskinia Postojna), łąki, rzeki, lasy, wąwozy. W Polsce mówimy, że jedziemy w góry, kiedy odwiedzamy Beskidy albo Bieszczady. Słoweńcy górami nazywają wysokie Alpy, a wszystko inne to dla nich pagóreczki. Mój mąż się śmieje, że ta część (Prekmurje) przypomina mu Polskę, bo jest taka płaska właśnie. 

Mieszkamy w stolicy, nad morze mamy około 1 godzinę drogi, tak samo w góry. Czyż to nie jest wspaniałe?!

A jacy są mieszkańcy Słowenii?

Słoweńcy umieją cieszyć się życiem. Tłumnie siedzą w kawiarniach, których jest tu ogromnie dużo. Każda okazja do wyjścia na kawę jest dobra, tutaj nie mówi się „idziemy na piwo”, tylko właśnie „idziemy na kawę”. 

Ludzie prowadzą bardzo zdrowy tryb życia, rower to w Ljubljanie chyba podstawowy środek transportu, jest mnóstwo (zadbanych!) ścieżek rowerowych. Słowenia jest też bardzo ekologiczna. Centrum Ljubljany jest zamknięte dla ruchu samochodowego, a na tym obszarze krążą elektryczne busiki na 6 osób zwane „kavalir”, czyli w tłumaczeniu „dżentelmen” i każdy może sobie nim za darmo podjechać w dowolne miejsce w strefie pieszych. Świadomość ekologiczna jest tu na bardzo wysokim poziomie. Podoba mi się też system podziemnych koszy w centrum miasta (zbiorniki na śmieci montowane są w wielkich dziurach pod chodnikiem), gdzie każdy mieszkaniec ma miesięczny limit na ilość śmieci do wyrzucenia. 

No i wino…

Tak, to kraj wina. Prawie każdy region ma swoje wino i bardzo hucznie obchodzi się winobranie. I pyszna oliwa! Cały czas dziwię się, że większość ludzi przejeżdża przez Słowenię tranzytem w drodze do Chorwacji. Ale to dobrze! Może to uchroni Słowenię przed losem Wenecji?

Macie jeszcze jedno dziecko, pluszowe Mimice…

Tak, pomysł na Mimice wyszedł dość spontanicznie. Kiedy byłam w pierwszej ciąży, dostaliśmy sporo ubranek dla dzidziusia, i wiedziałam, że takiej ilości to na pewno nie potrzebujemy. W tym samym czasie zderzyliśmy się z rzeczywistością na rynku zabawek. To było 6 lat temu i w Słowenii nie znaleźliśmy ładnej zabawki robionej lokalnie, z fajnych materiałów i z jakimś przesłaniem. Mając więc sporą ilość materiału (w postaci ubranek), zaczęłam szyć zabawki dla naszej pierworodnej córki.

No i nie skończyło się na jednej sztuce.

Bardzo mnie to wciągnęło, znajomi zaczęli zamawiać u mnie przytulanki dla swoich dzieci, dla dzieci znajomych, przerastało to już moje możliwości czasowo-przestrzenne. 

Chcieliśmy, aby nasze przytulanki były dobre od samego początku, przynosiły bardzo realne, mierzalne dobro. Oczywistym stało się, że będą je szyć osoby, które najbardziej potrzebują pracy. Znaleźliśmy grupę osób niepełnosprawnych, które zgodziły się z nami współpracować. Zatem Mimice powstają w szwalni oddalonej od naszego domu 15 minut na rowerze. To jest taki nasz wolontaryjny projekt – to znaczy, że my nie mamy  materialnych korzyści. Wszystko robimy w ramach „zavodu” (coś pomiędzy fundacją a stowarzyszeniem).Taka ciekawostka: każda Mimice ma ręcznie wyszywaną buzię i te wszystkie buzie wyszywam sama. Nie pytaj, kiedy znajduję na to czas, bo nie wiem… 

Marysia, czego wam życzyć?

Śmiechu, radości, optymizmu i zaufania, że wszystko, co się dzieje ma sens. A czego ja mogę życzyć tobie?

*

Spójrzcie na te barwne akwarele i pomyślcie, że już niedługo będziecie cieszyć się kawą na słonecznym patio. Wyczekiwana przyjemność smakuje lepiej, zgodnie z tą maksymą dbajmy o swój apetyt na życie. Bo jak już się otworzą drzwi, a wiosna się rozkręci…

Coś dla Ciebie

Karolina w Szwecji

Karolina w Szwecji

Coś dla Ciebie

Ana w Warszawie

Ana w Warszawie

Coś dla Ciebie

Ewa w Nowym Jorku

Ewa w Nowym Jorku

Dodaj komentarz