mama emigrantka

Hai tai! Nati w Japonii

Rozmowa z Nati Ishigaki o życiu na Okinawie

Hai tai! Nati w Japonii
archiwum prywatne

Nati Ishigaki jest mamą trzech córek i żoną Japończyka. Od dziesięciu lat mieszka na japońskiej wyspie Okinawa. W ostatnim roku w jej życiu wiele się zmieniło. Wraz z mężem założyła ekologiczną farmę kurkumy i przeprowadziła się na wieś. Właśnie spodziewa się czwartego dziecka, które przyjdzie na świat w styczniu.

Nati jest bohaterką najnowszej odsłony naszego cyklu: Mama Emigrantka. Na jej instagramowym koncie nie ma nudy. Jest za to dużo egzotyki, dobrego japońskiego jedzenia i ciekawostek z codziennego życia Okinawy. W naszej rozmowie Nati opowiada o Japonii, która stała się jej domem.

Jakie były twoje pierwsze wrażenia po przybyciu na Okinawę? Pamiętasz ten moment?

Pamiętam dokładnie, jak uderzyło mnie ciepło w styczniu, wysoka wilgotność i ten specyficzny (niekoniecznie przyjemny) japoński zapach. Pamiętam, jak dziwiły mnie te zabawne, małe, pudełkowe samochody, i to jak brzydkie wydawały mi się wtedy tutejsze budynki. Ale pamiętam też, jak ciepli okazali się mieszkańcy Okinawy, którzy od pierwszego dnia bardzo miło mnie przyjęli.

Okinawa nie jest duża, ma około 106 kilometrów długości i średnio 11 kilometrów szerokości. Zamieszkuje ją około 1,4 miliona osób. Przyznam, że do samej Japonii nigdy mnie nie ciągnęło. Już bardziej do Korei, ewentualnie do Chin. I nadal uważam, że w samej Japonii nie potrafiłabym się odnaleźć. Okinawa jest dużo serdeczniejsza i bliższa naszej polskiej kulturze, łatwiej się tu żyje.

Gdy przybyłaś na Okinawę, twoje serce zabiło mocniej – lecz nie tylko ze względu na piękno wyspy…

Tak, to prawda (śmiech). Dokładnie miesiąc po przyjeździe poznałam mojego męża Hiro. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Gdy tylko gdzieś przypadkowo go spotykałam, serce biło mi szybciej. Nie zostaliśmy jednak parą tak od razu. Po jakimś czasie, gdy nasza wspólna koleżanka namówiła Hiro, by uczył mnie języka japońskiego (na wyspę przyjechałam, znając tylko angielski i koreański), okazało się, że i on mnie lubi, a nasze lekcje szybko zmieniły się w randki (śmiech).

Wtedy już wiedziałaś, że chcesz zostać w Japonii na stałe?

Na Okinawę przyjechałam do pracy i na początku miał być to tylko roczny kontrakt. Zawsze chodziłam własnymi drogami i gdy poznałam Hiro, nie robiłam sobie zbyt wielkich nadziei. Jednak, gdy zaczęliśmy być razem, moja perspektywa się zmieniła. I wcale nie zakładałam, że pozostanę w Japonii, bo wiele razy myśleliśmy o wspólnej przeprowadzce do Europy czy do Singapuru, a nawet do Tajwanu, ale tak nam się wszystko życiowo poukładało, że nasz wybór padł właśnie na Okinawę.

A ty zostałaś żoną Japończyka!

Tak, i to zupełnie niespodziewanie! (śmiech) Japonia pod tym względem różni się od Polski i ślub bierze się w urzędzie, bez żadnych ceremonii. Do tego stopnia, że można tam podjechać w niedzielę nawet w piżamie, dać woźnemu podpisane dokumenty i  gotowe! Najczęściej dzieje się to parę tygodni po oświadczynach. Po jakimś czasie – w zależności od tego, jak długo trwa zebranie funduszy – młode pary organizują sobie wesele, często po latach, już z małymi dziećmi. Ja natomiast nalegałam na prawie roczny okres zaręczyn, bo uznałam, że przyjemnie mieć narzeczonego i chciałam się tym nacieszyć. Samo wesele nie było typowe, bo zorganizowaliśmy je w kawiarni na plaży. Rano odbyła się ceremonia w świątyni, podczas której mieliśmy na sobie tradycyjne bingata kimono z Okinawy. Potem zorganizowaliśmy dwie różne imprezy – siedzącą dla rodziny i stojąco-tańczącą dla znajomych. To był niezwykle intensywny, ale i wspaniały dzień, który na zawsze pozostanie głęboko w moim sercu.

Od tego czasu minęło już dziesięć lat. Okinawa to dziś twoje miejsce na ziemi?

W tej chwili Okinawa to zdecydowanie moje miejsce! Tu się kręci nasze życie – zarówno to prywatne, jak i zawodowe. To tu urodziły się nasze dzieci. Mamy trzy córki – sześcioletnią Zosię, czteroletnią Anię, dwuletnią Maję i jedno dziecko w drodze. Razem z Hiro myśleliśmy o tym, żeby mieć nawet piątkę, ale ta ciąża naprawdę mnie przeczołgała i chyba poprzestaniemy na czwórce (śmiech).

Z początku zakładałam też, że co roku będziemy całą rodziną odwiedzać Polskę. Niestety, kiedy przyszła pandemia, plany się zmieniły. W tej chwili nie stać nas na tak daleką podróż, poza tym nie jest już tak łatwo z taką gromadką dzieci. Mimo to dziewczynki znają Polskę i mówią niespodziewanie dobrze po polsku! Można powiedzieć, że są ogromnymi fankami wszystkiego, co polskie (śmiech). Nauczycielka, która uczy Zosię w szkole, ciągle zaskakuje mnie różnymi polskimi słowami, których uczy ją moja córka. Ostatnio były to „krówki” – tak, tak, te cukierki! (śmiech)

A jacy są mieszkańcy Okinawy – jednej z prawie siedmiu tysięcy wysp archipelagu? Czym różnią się na przykład od Japończyków z Tokio?

Okinawa, mimo że należy do Japonii, ma bardzo odrębną kulturę. Aż do XIX wieku było to niepodległe królestwo, Królestwo Ryukyu, a Japonia zawsze traktowała wyspę trochę po macoszemu. Okinawczycy są ciepli i przyjaźni, bardzo pokojowi, ale i bezpośredni. Tak naprawdę to lubię w nich wszystkie lokalne cechy, a to za czym nie przepadam, to zwykle japońskie naleciałości. Ponieważ mieszkam na wsi, większość moich sąsiadów to ludzie ponad osiemdziesięcioletni, ale wciąż pełni życia. Nigdy też nie spotkałam się z chłodnym przyjęciem z tego względu, że jestem obca – gaijin-ka, jak to się mówi w Japonii – wręcz przeciwnie, wszyscy są ciekawi mojej kultury i cieszą się, że mnie poznali.

Na Okinawie stworzyłaś swój dom. Masz poczucie, że to twój azyl?

Rok temu wyprowadziliśmy się z miasta do niezwykle uroczego miejsca na północy Okinawy. Marzyło nam się życie na wsi, dzieci na bosaka szukające pasikoników w trawie, farma, na której rosłyby lokalne rośliny, a do tego może jakieś kury, kozy? Dla mnie, miastowej z krwi i kości, nie była to łatwa zmiana, mimo że jej chciałam. Prowadzenie starego domu na wsi niesie ze sobą pewne wyzwania – począwszy od robactwa i wilgoci, a skończywszy na zwykłej samotności. W mieście zostawiłam wszystkich moich znajomych. Mimo to nie żałuję! Moje dzieci mają tutaj dużo lepszą szkołę z malutkimi klasami (w klasie Zosi jest tylko trzynaścioro dzieci, w porównaniu do ponad trzydzieściorga w szkołach miejskich), mieszkamy w lesie, gdzie jest doskonałe powietrze, otacza nas zieleń, obok domu mamy wodospad, a nasze życie jakby zwolniło.

A co ze szkołą? Opowiesz, jak wygląda tamtejszy system edukacji?

Nasza szkoła i przedszkole obejmują bardzo duży teren, bo ponad siedem wiosek. Dzieci do szkoły codziennie zabiera szkolny autobus, co jest dużym ułatwieniem. Zajęcia w przedszkolu zaczynają się dosyć wcześnie, ponieważ rodzice muszą iść do pracy albo mama jest w ciąży (co jest uznawane za dobry powód, by dziecko dostało miejsce w przedszkolu). Nasza najmłodsza Maja jest w grupie z roczniakami – ponieważ urodziła się w maju, a u nas rok szkolny zaczyna się od kwietnia – i jest to hoikuen – japoński odpowiednik polskiego żłobka. Dzieci cztero- i pięcioletnie zaczynają yochien – przedszkole, ale nie jest ono obowiązkowe. Od szóstego roku życia chodzi się do sześcioletniej szkoły podstawowej, potem do trzyletniego gimnazjum, a następnie do trzyletniego liceum. W Japonii edukacja jest obowiązkowa do zakończenia gimnazjum.

Nasze doświadczenie z placówkami edukacyjnymi jest bardzo dobre. We wszystkich przedszkolach z jakimi mieliśmy do czynienia, panie są absolutnymi aniołami cierpliwości! Nie krzyczy się na dzieci i zwykle niczego na nich nie wymusza – przez większość czasu mogą robić to, na co mają ochotę, oczywiście poza pewnymi stałymi elementami dnia. Przedszkolaki pomagają w przygotowaniu obiadu, sadzą kwiatki i prawie codziennie są na dworze. Wszystkie moje córki – dwie najmłodsze do przedszkola i najstarszą do szkoły – zaprowadzam na godzinę 8 i odbieram o 15.30 (po drzemce i podwieczorku). Dzieci w przedszkolu nie mają specjalnych zajęć edukacyjnych, raz w tygodniu przychodzi pan na tak zwane angielskie piosenki. Według mnie ta wolność jest super, dzieci mają więcej czasu na zabawę i odkrywanie siebie. Nasze przedszkole jest państwowe, dlatego płaci się za nie w zależności od dochodów. W tym roku, ponieważ ja nie pracowałam, a mąż dużo inwestował w nowe pole, w ogóle nie płaciliśmy za przedszkole.

Obowiązki zaczynają się w szkole, ale i pod tym kątem jest ona bardzo wyluzowana – nauczyciele nie zadają zbyt wielu zadań domowych, nie wymagają też absolutnej obecności. Pierwsze klasy są skupione na nauce pisania i czytania, co w języku japońskim nie jest takie proste oraz matematyki. Jest też bardzo dużo zabawy i czasu wolnego. Na razie jesteśmy bardzo zadowoleni z naszej szkoły.

Życie przedszkolaków nie istniałoby bez przekąsek! A ty masz bzika na punkcie dziecięcych lunchboksów i uwielbiasz je przygotowywać. Ich zdjęcia można podziwiać na twoim Instagramie. W Japonii to ma swoją specjalną nazwę – bento. To coś więcej niż jedzenie?

Bento to wywodzący się z tradycji japońskiej różnorodny, zdrowy i ładnie wyglądający posiłek serwowany w pudełku. I tak jak w Polsce do lunchboksa najczęściej wkładamy kanapki, tak tutaj wkłada się do niego ryż. A, że ryż w pudełku musi być trochę upchnięty, bo inaczej się rozpaćka, to w tym miejscu do akcji wkracza słynne japońskie skupienie na detalach: po co coś robić, skoro nie będzie to estetyczne i piękne? (śmiech) W Japonii uważa się, że każdy posiłek powinien zawierać co najmniej kilka dań, do bento daje się więc ryby, warzywa w różnych formach i mięso. Japończycy układają jedzenie w odpowiedni sposób – jedno prowadzi do drugiego. Mamy niejadków szybko odkryły, że ich dzieci chętniej zjedzą słodkiego misia z ryżu i kwiatki z marchewki, i tak powstały pierwsze kyarabeny, czyli character bento. Moje dzieci co prawda jedzą wszystko i niby nie muszę bawić się w układanie jedzenia w ich ulubione postaci z bajek, ale straszliwie mnie to wciągnęło! (śmiech) Pasjonuję się gotowaniem i dzięki sztuce bento spełniam się artystycznie!

Lubisz gotować do tego stopnia, że jakiś czas temu wydałaś e-booka „Gotuj z Nati. Rozgrzewające dania z Japonii. Skąd w tobie to zamiłowanie?

To zabawne, ale przed przyjazdem do Japonii w ogóle nie gotowałam! (śmiech) Jako dziecko miałam od babci zakaz wchodzenia do kuchni, bo plątałam się pod nogami, potem – już jako studentka – zadowalałam się groszkiem z puszki i chlebem z pasztetem. Dopiero jak miałam komu gotować, obudziły się we mnie chęci! Kiedy zamieszkałam z Hiro, powoli zaczęłam uczyć się podstawowych przepisów, a kiedy na świecie pojawiły się dzieci, to już nie było przebacz. Sama natomiast zjem cokolwiek. Pasjonują mnie przepisy, które wydają się niemożliwe – chleb na zakwasie, skomplikowane chińskie desery, procesy fermentacji. Uwielbiam tę kuchenną science!

A co najbardziej lubią twoje córki? Mają swoją listę TOP 10? Jest tam też coś polskiego?

Ich absolutnym faworytem (i mojego męża też) jest japońskie curry – niestety! Ja fanką tego dania nie jestem, ale robię, bo muszę (śmiech). Dziewczynki lubią też spaghetti albo ryż z jajkiem na bekonie, donkatsu – japońskie kotlety, zupę miso… Jak widać, zbyt wybredne to one nie są (śmiech). I jak to dzieci, wolą proste smaki. Uwielbiają też chleb na zakwasie – z czymkolwiek!

Rozumiem, że w kuchni rządzisz ty? Czy Hiro też czasem gotuje?

Hiro bardzo lubi gotować i zwykle gotuje po chińsku! Ja rządzę w kuchni, bo robię zakupy i sprzątam. Oddawałabym mu pałeczkę częściej, ale niestety praca mu na to nie pozwala. Hiro jest bardzo dobrym kucharzem i lubi gotować, niestety nie za bardzo lubi sprzątać (śmiech).

A jaki jest u was podział obowiązków? Co jest domeną Hiro, a co twoją?

Japończycy to bardzo patriarchalny naród. Kobieta w domu opiekuje się dziećmi, a mężczyzna idzie do pracy i siedzi w niej do 23.00. Zmienia się to jednak ogromnie w młodszych pokoleniach. Hiro zawsze dużo bardziej angażował się w życie rodzinne niż przeciętny Japończyk. Gdy pracował na etacie, to uczciwie dzieliliśmy się obowiązkami – on na przykład kąpał dzieci i często gotował. Nadal to on załatwia wszystkie papierkowe sprawy i formalności, dla mnie jest to trudniejsze ze względu na język. Natomiast od czasu kiedy Hiro założył własną działalność i zaczął uprawiać kurkumę, pracuje właściwie cały czas. Wcześniej to oczywiście przegadaliśmy. Obecnie większość domowych obowiązków spoczywa na mnie. Nie jest to proste, bo często jestem w domu sama, ale pomaga mi świadomość, że Hiro też w tym czasie nie próżnuje. A jak przychodzi dzień wolny, to dzielimy się pół na pół. No, może ja wtedy więcej leżę, bo ta ostatnia ciąża mnie naprawdę wypompowała (śmiech).

Jak odnajdujecie się w roli mamy i taty? Jakimi jesteście rodzicami?

Myśmy od samego początku chcieli mieć dzieci. Rozmawialiśmy o tym jeszcze jako para z niedługim stażem. Hiro jest wspaniałym tatą, a ja, mimo że macierzyństwo potrafi być upierdliwe, strasznie lubię być mamą – zwłaszcza takich cudownych, kochanych dzieci jak nasze (śmiech). W sprawach wychowania zgadzamy się z Hiro właściwie we wszystkim, on naprawdę jest moją bratnią duszą – myślimy w bardzo podobny sposób. Oboje stawiamy zabawę na dworze ponad lekcje baletu, uczymy się przepraszać i traktować dzieci z szacunkiem. Mamy oczywiście swoje zasady, których staramy się przestrzegać, ale generalnie uważamy, że dzieci nie trzeba jakoś specjalnie dyscyplinować – zwykle dobrze wiedzą, że coś przeskrobały, i już to, że źle się z tym czują, nam wystarcza. Jak tylko Hiro jest w domu, to zwykle wybieramy się na wycieczki i jeździmy w różne fajne miejsca. Czasami oglądamy filmy, jedząc popcorn albo po prostu się wygłupiamy. Śmiejące się do rozpuku dzieciaki to dla mnie najwspanialszy widok!

A jak rodzicielstwo wygląda generalnie w Japonii?

Na Okinawie wiele osób ma kilkoro dzieci. Trójka jest normą. Cała rodzina cieszy się z kolejnych narodzi i nie ma głupich komentarzy typu: „Nie wiecie, kiedy skończyć”.

I u was niedługo pojawi się kolejny członek rodziny – znacie już płeć?

Tym razem będzie to niespodzianka! Kompletnie nie mamy żadnych oczekiwań względem płci: jak będzie chłopiec, to fajnie, bo coś nowego, a jak dziewczynka – też fajnie, bo dołączy do naszego girl team! (śmiech) Mamy za to listę imion, które nam się podobają, ale nadamy je dopiero po zobaczeniu bobaska. Tak robimy przy każdym dziecku.

Jak się czujesz w tej czwartej ciąży? To dla ciebie fajny stan?

Bardzo nie lubię być w ciąży! Szczególnie ta czwarta dała mi popalić! Od pierwszych tygodni towarzyszą mi wszystkie najbardziej uciążliwe objawy i choć jestem zdrowa i wyniki są dobre, to czuję się jak przejechana przez autobus! Nie mogę się doczekać rozwiązania w styczniu, kiedy wreszcie będę miała tego małego bobaska w domu! Natomiast pierwsze tygodnie po porodzie to dla mnie najwspanialszy czas, wtedy zniosę już wszystko! (śmiech)

A co znajdzie się w twojej wyprawce? Masz swoje must-have?

Jestem wyprawkową minimalistką. Wiele rzeczy kupionych dla najstarszej córki w ogóle mi się nie przydało. Butelki, smoczki, a nawet pompka do mleka tylko się kurzyły. To mnie nauczyło, że wiele potrzeb wychodzi dopiero w trakcie macierzyństwa – w zależności od tego, jakie jest dziecko. Sporo rzeczy musiałam więc dokupywać, a kompletowanie wyprawki było rozłożone w czasie. Nie założyłam też dzieciom wielu kupionych wcześniej ubranek, bo wolałam im zakładać sprawdzone wygodne piżamki.

Tym razem musiałam dokupić tylko dwie rzeczy: bassinet – łóżeczko dla maluszka, bo chcę mieć miejsce, do którego będę mogła bezpiecznie go odłożyć – z dala od ciekawskich rączek moich córeczek oraz wanienkę. W poprzednim mieszkaniu miałam dużą umywalkę, w której kąpałam dzieci, w naszym domu na wsi niestety to już będzie niemożliwe. Wszystkie ubranka mam po starszakach, pieluszki, kocyki też – i właściwie to tyle! (śmiech)

A jak wygląda w Japonii opieka okołoporodowa?

Chwalę sobie japoński system opieki, ale ma on też wady, to oczywiste. Większość szpitali ma niestety dość przestarzałe podejście do samego porodu – zwykle rodzi się w pozycji na plecach, a nacinanie krocza to norma. Dziecko waży prawie cztery kilogramy? Według Japończyków jest już za duże i trzeba ciąć. W tym wszystkim najważniejsze jest jednak dobro mamy i dziecka, co jest naprawdę odczuwalne. W czasie dziesięciu miesięcy ciąży (w Japonii ciążę liczymy w miesiącach lunarnych, czyli dziesięć miesięcy po cztery tygodnie) mamy czternaście wizyt prenatalnych, nie licząc tej pierwszej, żeby potwierdzić ciążę i usłyszeć bicie serca. Te wizyty są nieodpłatne, refunduje je rząd. Na większości z nich można poprosić o USG, jeśli nie jest ono robione obowiązkowo. Oczywiście regularnie bada się mocz, krew itd. W okresie ciąży zawsze czuję się pod tym względem maksymalnie zaopiekowana!

Sam poród, nawet jeśli odbywa się w szpitalu, jest komfortowy na tyle, na ile pozwalają na to okoliczności. W Japonii lekarze starają się unikać cesarek, znieczulenie też nie jest tu zbyt popularne. Na Okinawie na epidural decyduje się jedynie dziesięć procent mam. W mojej klinice w ogóle nie ma takiej opcji. Ale wybrałam tę klinikę świadomie, ponieważ można w niej rodzić w dowolnej pozycji i unika się jakichkolwiek interwencji. Po porodzie mamy często zostają w szpitalu na tydzień w przypadku porodu naturalnego i dwa tygodnie w przypadku cesarskiego cięcia. Ten czas jest potrzebny do tego, aby dojść do siebie i nauczyć się bycia mamą. Odbywają się też lekcje dla rodziców, objaśniające, jak dbać o dziecko, jak je myć, karmić piersią itd. Wiem, że to dla wielu Polek może być szokujące, ale te pobyty w szpitalu są wspaniałe! To dlatego, że po pierwsze, większość lekarzy i położnych jest niezwykle uprzejma i stara się przychylić swoim pacjentkom nieba, a po drugie, jedzenie jest – krótko mówiąc – doskonałe! A! W szpitalu można się również bez problemu umyć, a nawet wyspać. Dziecko przebywa wtedy pod fachową opieką położnych. Gdy maluszki zaczynają płakać, pielęgniarki tulą je do siebie w chustach. Widziałam to na własne oczy – rozczulający widok.

Masz za sobą już trzy porody. Jakie to dla ciebie doświadczenie?

Rodziłam zarówno w dużym szpitalu, jak i w mniejszej klinice. Tym razem na miejsce porodu ponownie wybrałam klinikę, która choć jest dość daleko od naszego domu, to działa w zgodzie z moimi przekonaniami.

W Japonii partner zazwyczaj jest obecny przy porodzie. Jednak kiedy rodziła się moja najstarsza córka, Hiro nie zdążył w nim uczestniczyć, bo wszystko poszło bardzo szybko – za to teściowa przybyła na czas! (śmiech) Tym razem chcieliśmy, żeby podczas porodu były obecne także nasze córki. Być może przetną nawet pępowinę, jeśli nie uciekną (śmiech). Dzięki temu, że mam za sobą już trzy porody, dość dobrze poznałam swoje ciało. Rodzę dość szybko i nie jest to dla mnie traumatyczne przeżycie, nie używam też żadnego znieczulenia, nigdy nie było mi ono potrzebne. Tutaj staramy się rodzić po cichu, bez krzyku, a położna podpowiada, jak prawidłowo oddychać. Oczywiście zdarzają się i bardzo głośne mamy, na to jednak czasem nie ma się wpływu (śmiech). Wydaje mi się, że jedyną rzeczą, którą można by tu poprawić, jest ta obowiązkowa pozycja leżąca, która zawsze wydawała mi się wyjątkowo nienaturalna. Dlatego tym razem bardzo zależało mi na znalezieniu takiego miejsca, w którym będę mogła rodzić na tatami – japońskich matach podłogowych – w takiej pozycji, w której będzie mi najwygodniej.

Zawsze myślałaś o tym, żeby mieć dużą rodzinę?

Byłam jedynaczką przez czternaście lat, potem urodziła się moja siostra. Moi bracia są jeszcze młodsi, więc nigdy nie czułam silnej więzi z rodzeństwem. Przez długi czas myślałam, że dzieci nie są dla mnie. Jednak, gdy skończyłam dwadzieścia pięć lat, obudził się we mnie tak zwany instynkt macierzyński. Wtedy zapragnęłam dziecka, ale nie wiedziałam jeszcze, z kim mogłabym je mieć, ponieważ nie poznałam jeszcze mojego męża. Natomiast Hiro to urodzony tata, który też dość szybko był gotowy na ojcostwo. Czuję się przy nim bezpiecznie, dlatego decyzja o większej liczbie dzieci była dla nas naturalna. Marzyliśmy o piątce, ale chyba zatrzymamy się na czwórce (śmiech).

Coś dla Ciebie

Justyna w Montrealu

Justyna w Montrealu

Dodaj komentarz