Fotografka po babci
Rozmowa z Polly Alderton
Aparat jest dla niej maską, za którą chowa twarz, zupełnie zbędną w procesie fotografowania. Ważne jest oko, czułość na moment i cierpliwość. Tak twierdzi brytyjska fotografka i autorka kampanii Bobo Choses, Polly Alderton.
Jako mała dziewczynka podpatrywała babcię przemykającą z aparatem po pokojach i dokumentującą wakacyjne widoczki. Zdarzyło jej się nawet użyć jej sprzętu i przepaść z kretesem, porzucając robótki ręczne i pisanie. Jest w jej fotografiach coś, co przypomina mi moje dzieciństwo w małym mieście w sercu Wielkopolski – brudne kolana całe w plastrach, poparzone przez pokrzywy łydki, krew z nosa i aranżowanie domów w pustostanach. Czyli dzieciństwo większości z nas. Jeśli choćby częściowo łączy nas ta zamierzchła przeszłość, zakochacie się w kadrach Polly. Przyjemności!
*
Twoje imię i nazwisko brzmią bardzo z brytyjska, ale i tak muszę dopytać, skąd pochodzisz. Może masz polskie korzenie albo cokolwiek łączy cię ze wschodnią Europą? Pytam, bo na zdjęciach łapiesz dokładnie ten klimat i estetykę, która pamiętam ze swojego dzieciństwa.
Dorastałam w Wielkiej Brytanii. Co prawda moja rodzina migrowała po świecie, ale większość z nas osiadła na południu Anglii.
Co zapamiętałaś ze swojego dzieciństwa?
Zapamiętałam siebie, bardzo malutką w sypialni moich rodziców. Bardzo się starałam, żeby zapisać w pamięci moment bycia z mamą i zapach jej dłoni, który uwielbiałam. Mama pewnego dnia odeszła i zostawiła mojego tatę, mnie i moje siostry. Dlatego lubię myśleć o tym starciu ze swoja pamięcią jak o przepowiedni. Pamięć to coś wspaniałego – potrzeba spójności i wspólnego mianownika każe mi trzymać się faktów. Wrodzona konsekwencja namawia do opowiadania ładnych i wciągających historii. Jak dokładne zatem mogą być moje wspomnienia?
Dlaczego zdecydowałaś się obwołać narzędziem pracy aparat?
Zawsze kochałam robić zdjęcia. Podobnie jak moja babcia – pamiętam, że w kółko pstrykała fleszem. Pozwalano mi niekiedy korzystać z jej aparatu, gdy wspólnie jechałyśmy na wakacje. Mam takie zdjęcie z tamtych czasów, z którego byłam bardzo dumna. Jest na nim moja kuzynka Rosie na plaży w Blackpool, wykonująca skok na trampolinie. Złapałam ją w połowie tego skoku. Myślę, że jestem nieśmiałą, ale ciekawską osobą. Lubię obserwować ludzi, a aparat jest czymś w rodzaju maski. Wielokrotnie zdarzało się być w otoczeniu ludzi, których uprzednio fotografowałam. Nie rozpoznawali mnie! Dla nich byłam tylko osobą z aparatem. Czuję się z tym bardzo komfortowo.
Czy wahałaś się nad jakąś alternatywą?
Pewnie, robiłam w życiu różne rzeczy. Od lat z zapałem robię na drutach – moim marzeniem byłoby zostać włóczkową ekspertką. Poza dzierganiem także rysuję, haftuję i piszę. Ale co do wszystkiego, to do niczego!
Masz smykałkę do portretowania nie tylko dzieci, ale i dorosłych. Bardzo sugestywnie pokazujesz swojego ojczyma. To często intymne obrazki, pewnie sam proces dokumentowania był trudny do zniesienia. Zastanawia mnie, co robisz z empatią w trakcie takich osobistych sesji zdjęciowych. Chowasz ją na ten moment czy dajesz ujście emocjom?
Myślę, że po trosze z każdej opcji. Sesja z ojczymem była bolesnym doświadczeniem. Jest taki jego portret z żółtymi kwiatami – był już wtedy bardzo chory, po kilku tygodniach zmarł. Podczas zdjęć miałam bardzo silne wrażenie, że oboje wiemy, że to może być ostatnie zdjęcie, jakie mu zrobię. Moje gardło było ściśnięte od emocji, trudno było mi to znieść. Miałam jeszcze wiele szans potem, by go sfotografować, ale czułam, że działoby się to kosztem jego godności. Nadal jednak używałam aparatu po to, żeby uziemić swoje emocjonalne rozedrganie, i fotografowałam szczegóły z nim związane, jak jego buty czy buteleczki z wodą święconą.
Jaka jest twoja metoda? Pstrykasz miliony zdjęć czy czekasz cierpliwie na właściwy moment?
Pracując z cyfrówką, nie myślę specjalnie o ilości, robię po kilka ujęć tego samego tematu. Ale kiedy używam analogu, jestem bardziej cierpliwa, bo to wiąże się z ogromnymi kosztami. Nie jestem pewna, jaką mam technikę – staram się zawsze zabierać ze sobą aparat i rejestrować nim wspomnienia.
Rozbroił mnie twój osobisty projekt zatytułowany „The Devil Won’t Keep”, opowiedz o nim.
Dzięki, on wciąż trwa. Nie wiem jeszcze, co zdeterminuje jego zamknięcie. To po prostu ja i moje dzieci – to, jak je postrzegam i co dla mnie znaczą.
Lubisz się z modą?
Bardzo lubię ubrania i modę. Czerpię dużą frajdę z obserwowania mojej dorastającej córki, która powoli kreuje swój styl. Ostatnio wybrałyśmy się pobuszować na wyprzedażach i wypatrzyła niesamowitą jasnożółtą spódnicę w groszki. Nosi ją z z wyszperaną w mojej szafie starą bluzką z frędzlami z nadrukiem wilka. Kupujemy sporo rzeczy z drugiego obiegu. W ogóle sprawia mi wielką radość gromadzenie różnych, niepasujących do siebie przedmiotów. A gdyby było nas stać, kupowałybyśmy nową etyczną modę, bo jest świetna, ale sporo kosztuje.
Opowiedz o swojej współpracy z marką Bobo Choses – bajecznie sfotografowałaś kampanię The Happysads.
Dziękuję. Kolekcje Bobo Choses są zawsze zachwycające i trzymają poziom. A praca z profesjonalnym teamem tej marki była wielką przyjemnością. Jestem wdzięczna za wolność i zaufanie, jakie mi okazali.
Dziękuję za rozmowę.
*
Więcej o Polly Alderton dowiecie się z jej strony i konta na Instagramie.