Spacery z niemowlakiem to samo zdrowie. Dotleniają, poprawiają odporność, pozwalają dziecku poznać świat. Początkowo przejażdżka kołyszącym się wózkiem usypia maluszka, potem dostarcza mu wielu wrażeń, dzięki którym lepiej się rozwija. Pamiętaj, już od pierwszych tygodni życia codziennie przebywaj z dzieckiem na świeżym powietrzu!
Tak mniej więcej spacery z dzieckiem widzi wujek Google, dziennikarze portali parentingowych i pediatrzy. Łatwo więc wyrobić sobie imperatyw moralny, no bo kto chciałby cherlawego, chorowitego bobasa, bladego jak pieczarka w occie. Łatwo też się przejechać, kiedy nagle okazuje się, że maluszek jednak nie zasypia, tylko wrzeszczy, a w najlepszym razie marudzi. I co wtedy?
A nasze wspólne spacery od początku były trudne i wycieńczające obie strony. W marcu Kajtek nienawidził wózka, kombinezonu i czapek do tego stopnia, że z tych ostatnich szybko zrezygnowaliśmy, otulając mu główkę jedynie grubym kapturem i osłaniając budką gondoli, co wywoływało omdlenia wśród cioć i babć już na sam widok zdjęcia. W kwietniu nie lubił wertepów i zasypiał we łzach, ale dalej byłam przekonana, że wyjść na dwór trzeba, choćby trzęsła się ziemia – dziś to jeden z moich głównych matczynych wyrzutów sumienia.
Spuszczałam oczy na widok obcych dzieci, śpiących jak anioły w swoich gondolach, i na widok ich matek, wpatrzonych bez wyrazu w moje płaczące. W maju zaczęły się spacery na rączkach, nauczyliśmy się też chustowania. Lato było cudowną ulgą, pachniało kawą i ciastem z ulubionych kawiarni, gdzie godzinami siedzieliśmy razem z zaprzyjaźnionymi bobasami i ich mamami. Pękate gołe stópki opierały się wtedy o moje opalone kolana, zamiast wierzgać i domagać się wyzwań pokroju wspinaczki na regał, jak teraz. Jedynym wyzwaniem była kwestia sprowadzenia wózka z pierwszego piętra bez windy, ale sama chciałam mieszkania w starym budownictwie. Co rano trzeba było zadać sobie jedno pytanie: znieść wózek, zostawiając dziecko samo w domu, czy starabanić go po schodach z dzieckiem na ręku, włożyć bobasa do gondoli i iść pozbierać ze schodów wszystko to, co wypadło? Powroty bywały nieco trudniejsze, bo w wózku jechały zakupy z warzywniaka, na ręku niosłam zadowolonego tym faktem bobasa, a na bluzce miałam dwie mokre plamy.
Mimo to latem wszystko szło jakoś lepiej. Kajtek był malutki i jego humory dało się powstrzymać, wtykając mu w buzię pierś, co chętnie wykorzystywałam. Bobasa można było wziąć pod pachę jak stał (czy raczej leżał), pamiętając tylko o otulaczu i butelce wody dla matki (o przepraszam, jeszcze o pieluszce na ulewy z mleka, kremie na słońce, czapeczce, gazecie – gdyby udało się na chwilę przysiąść, zabawce kontrastowej, nakładce do karmienia, środku do dezynfekcji i maseczce, uff). Średnio po 15 minutach prowadzenia wózka musiałam na gwałt szukać ławki, nakarmić (mimo że zjadł przecież tuż przed wyjściem), w ten prosty sposób również uśpić, delikatnie odłożyć i tyle, można było iść dalej, aż do pobudki i następnej akcji „Sedacja”. Gazeta leży w wózku do dzisiaj, z koszyka wyjęłam ją ze dwa razy, ale bobasowy radar od razu to rejestrował. Niemniej, było pięknie jak w serialach. A potem zrobiło się zimno i Kajtek nauczył się raczkować.
Z pierwszych prawdziwie jesiennych spacerów w zasadzie nie mam wspomnień, bo nic nie widziałam przez zaparowane od maseczki okulary. Wózek znów stał się największą torturą, a nosidło miało swoje ograniczenia – wbudowany w mój model dzidziusia czasomierz nie pozwalał oddalić się na dłużej niż godzinę, jak cyrkiel wychodziłam więc i zawracałam w precyzyjnie określonym miejscu, żeby zdążyć dojść do domu, zanim synek zacznie marudzić i wić się w swoich kajdanach. Im zimniej, tym trudniej było wyjść. Najpierw karmienie, podczas którego Kajtek przysypia, więc jest potem bardzo rozżalony, gdy próbuję go ubrać. No to może karmienie już w ubraniu, przy otwartym oknie? Może nie przeczytałam jakiejś ważnej książki, którą wszyscy znają, i dlatego radzą sobie z takimi zadaniami?
Jedna warstwa, druga (gorąco, nudno!), zapinanie swetra, wciskanie rąk w rękawiczki, a stóp w dwie pary skarpet i buty (bobas zwiesza się z moich kolan i jęczy), pakowanie w czeluść kombinezonu, suwak, czapka. Odkładam ludzika Michelin na podłogę, licząc na to, że nie zdąży dopełznąć do psiej miski z wodą, błyskiem wkładam kurtkę (czemu nie zrobiłam tego wcześniej, pytam samą siebie codziennie) i zapinam nosidło, mocuję dziecko do siebie, ono płacze, bo chciało napić się z psiej miski. Zatykam usta smoczkiem, cała spocona bluzgam w myślach, zamykam za sobą drzwi. Wracam po maseczkę. Wyjść z domu było trudno, ale zostać w nim czasem jeszcze gorzej. Wychodziliśmy więc na smog i mżawkę, a gdy wracaliśmy, nasze ubrania i włosy pachniały wędzoną makrelą. Coraz częściej się poddawałam, bez poczucia porażki, ale z leciutkim wstydem gdzieś za uchem. No bo przecież spacery to samo zdrowie, a dziecko potrzebuje powietrza.
„Wychodziliśmy więc na smog i mżawkę, a gdy wracaliśmy, nasze ubrania i włosy pachniały wędzoną makrelą”.
Pomysł na ten tekst wpadł mi do głowy, gdy po publikacji stories o tym, że rezygnujemy ze spaceru, dostałam na Instagramie kilka wiadomości pełnych ulgi. Nie tylko we mnie więc powinność wyjścia z dzieckiem na dwór budzi napięcie. Im dalej w las, tym bardziej jestem przyzwyczajona, że „nie jest normalnie”, czyli tak, jak w tych pogodnych, anonimowych opowieściach o idealnych bobasach. O ile ubieranie dziecka na spacer już mnie aż tak nie stresuje, to nadal niezbyt dobrze wychodzi mi opuszczanie strefy komfortu. No bo co, jeśli zacznie płakać, jak wtedy, kiedy w przypływie szaleństwa wzięłam ze sobą tylko wózek i Kajtek obudził się w najdalszym możliwym punkcie spaceru, a po wielu minutach lamentu na mrozie dostał chrypy i przez tydzień rzęził potem jak palacz?
Co jest gorsze, cały dzień spędzony w domu czy wspólny spacer z matką na granicy załamania nerwowego? Pytam serio. Z mojej analizy wyszło, że czasem nie warto. Nie za wszelką cenę. Nie warto też wtedy, kiedy nam się po ludzku nie chce i nie będziemy czerpać ze spaceru zbyt dużej przyjemności. Kiedy nie mamy przestrzeni na zmagania z kombinezonem lub przejście po raz setny tą samą trasą. Nikt nas z tego nie rozliczy, nie dostaniemy ujemnych punktów na karcie Rossnę. Niemowlak się nie upomni, a matce przynajmniej nie przybędzie zmarszczek. Niestety mój osobisty życiowy dramat polega na tym, że ja spacerować uwielbiam. Mogę łazić godzinami, gapić się na drzewa i w okna kamienic, wyznaczać sobie odległe cele i z rozkoszą je realizować. Gdy wyjeżdżam do obcego miasta, zwłaszcza z rodzaju tych atrakcyjnych, od siódmej rano drobię w miejscu, żeby już wyjść, już, teraz, koniecznie, a potem jak tur prę do przodu przez kolejne dzielnice i nie ma takiego kilometrażu, który by mnie zniechęcił. Jestem w tym uwielbieniu do chodzenia niestety osamotniona, bez względu na liczbę towarzyszy w życiu. Mój mąż musi mieć konkretny cel i to najlepiej niezbyt odległy, pies nie umie chodzić prosto i do przodu, tylko rwie smycz i zatrzymuje się co 10 sekund, a Kajtek do tej pory też nie dał mi się specjalnie wyszaleć.
Ale zima zaskoczyła nas wszystkich. Wraz ze śniegiem objawiła się łaska Kajtczynej cierpliwości. Spacery w nosidle nagle wydłużyły się do dwóch godzin, a ja odkryłam podcasty Justyny Szyc-Nagłowskiej, z którymi przemierzałam ciche ogródki działkowe, park pełen saneczkarzy i zasypaną Saską Kępę. Niedawno Kajtkowi zdarzyło się nawet zasnąć w spacerówce, po raz pierwszy w życiu. To, co dla większości mam jest normą i codziennością, dla mnie było ogromną radością i powodem do zrobienia pamiątkowego zdjęcia. Już samo wyjście z domu z wózkiem i lekkim, nieobciążonym kręgosłupem, po wielu miesiącach nosidłowej rutyny działa euforycznie, ale rzadko mam na to odwagę, przypominając sobie wszystkie możliwe zakończenia. Mój syn zaraz skończy rok. Może to naiwne, ale z nadzieją patrzę w przyszłość, myśląc o placach zabaw, rowerku biegowym, foteliku rowerowym i dreptaniu przed siebie z małym chłopcem trzymającym mnie za palec. Może niedługo znowu zrobię test wózka. Tylko jeszcze nie w tym tygodniu.







