Dziecko to latarnia morska – rozmawiamy z Michałem Wiraszką - Ładne Bebe

Dziecko to latarnia morska – rozmawiamy z Michałem Wiraszką

„Dziecko jest jak biała kartka i zawierzenie mu w prowadzeniu się – oczywiście z pewną świadomością, przytomnością i racjonalnością – jest kluczem do sukcesu w tym całym szaleństwie, nie bójmy się tego słowa użyć”.

Z Michałem Wiraszką – autorem tekstów, muzykiem, wokalistą Much, spotykam się w bardzo wyjątkowym momencie, kilkanaście dni po narodzinach mojego Janka. Rozmowa ojca z ojcem jest więc pełna emocji i wzniosłych przemyśleń. Z Michałem, twórcą zeszłorocznej, świetnie przyjętej płyty „Szaroróżowe”, konfrontuję pierwsze wnioski na temat „szarości” i „różowości” odnajdowania się w nowej roli, która w jego przypadku rozpoczęła się 2 lata temu. I choć w tej branży jest się, cytując tytuł innego albumu Much, „Notorycznym debiutantem”, to taka życiowa rewolucja okazuje się być zdecydowanie „po coś”.

Rozmawiamy w wyjątkowym momencie, to mój pierwszy wywiad, w którym mogę konfrontować się z własnymi, świeżymi tatczynymi doświadczeniami. Muszę przyznać, że to naprawdę jest życiowa rewolucja, w której jesteśmy – cytując jeden z waszych tytułów „notorycznymi debiutantami”. Do ogarnięcia, ale rewolucja. Twój syn też ma na imię Jan, jest o 2 lata starszy. Jak ty wtedy poradziłeś sobie z rewolucją w swoim życiu?

Myślę, że biologia decyduje tu trochę za nas. Nie wiem, czy to hormony, czy „mięśnie gładkie”, ale pewien instynkt działa i prowadzi cię wbrew zmęczeniu, niektórym obawom, które oczywiście występują, bo raptem okazuje się, że masz do czynienia z taką lalką, tylko żywą i nieodporną na upadki (śmiech). Dla mnie to, co się dzieje z rodzicami tuż po porodzie, to rodzaj jakiegoś haju. Próbuję szukać w pamięci, jak to wyglądało i… nie pamiętam. To znaczy bardziej pamiętam sam ten stan niż przebieg pierwszych dni życia Janka.

Na pewno szalenie w górę idzie delikatność. Może dla kobiet nie jest to nic wyjątkowego, ale dla mężczyzny wyzwolenie tych pokładów ojcowskiej czułości jest rodzajem przełomu, transgresji i debiutu w nowej roli. Rzecz nie do porównania z niczym innym. Nie ma szans się wczuć, wyobrazić sobie, jeśli ktoś tego nie przeżył. Mówię oczywiście tylko w imieniu męskiej części, bo kobiety jednak na poziomie intuicji, wyobraźni, odruchów funkcjonują trochę inaczej.

A propos kobiet – każdego dnia uderza mnie teraz, jak bardzo duże to obciążenie. Obok tej euforii jest przecież fizjologia, ból, połóg…

Jasne, tu nie trzeba być nawet feministą, wystarczy być choć odrobinę humanistą. Patrząc od początku: przez 9 miesięcy rośnie w tobie mały człowiek, który następnie w dość „efektowny” sposób cię opuszcza…

Byłeś, widziałeś?

Tak, nie chowałem się z tyłu. Widziałem wszystko od frontu. Sceny jak z „Obcego”… Tak to wyglądało z perspektywy przerażonego ojca „to be”. W ogóle mam wrażenie, że w dyskusji społecznej jest wciąż mało miejsca na – jak powiedziałeś – fizjologiczną część macierzyństwa. Mówi się o „cudzie narodzin”, dużo mniej o bólu, obowiązkach, które bardzo nas zbliżają ewolucyjnie do zwierząt. Nie mówi się o połogu, który jest kilkutygodniową rewoltą w domu, ani o tym, jak funkcjonuje wtedy kobieta, która z jednej strony jest de facto ciężko ranną istotą, z drugiej…

… nie może sobie do końca na bycie rannym pozwolić.

Ja myślę, że tu znowu pomagają poradzić sobie hormony. To, kiedy w dziewiątym miesiącu czujesz bicie serca dziecka, że ono rusza nogami, widzisz po powłoce ciała, że ono się przesuwa w środku. Coś, czego facet nigdy nie przeżyje. Absolutny rytuał, jakieś takie wejście w pełnię człowieczeństwa, łańcuch ewolucyjny, którego częścią i tak jesteśmy – albo bardziej świadomie, albo mniej.

Znamy się nie od dziś, więc wiem, że wizerunek rock’n’rollowca to często tylko wizerunek. Ale trzymając się tego stereotypu: musiałeś dużo przestawić w głowie? Odejść od rock’n’rolla? A może to jest właśnie nowy sens, kiedy „rock’n’roll się kończy”?

Właśnie od tego ostatniego zdania chciałem zacząć. Johnny jest dla mnie późnym dzieckiem, urodził się, gdy miałem 37 lat, więc nie jest to wczesne, nieświadome, przypadkowe ojcostwo. Zacytuję tu Pawła Krawczyka z zespołu Hey, który kiedy dowiedział się, że będę miał dziecko, skwitował: „Jesteś uratowany”. Jest w tym dużo prawdy, bo faceci, którzy nie rozwijają swoich „cnót męskich”, potrafią łatwo zbłądzić, mi też zdarzało się wielokrotnie w życiu na te manowce rock’n’rollowe pobiec ochoczo. I to jest fajne, jak masz 20, 25, powiedzmy 30 lat. Ale jak masz cztery dychy i jesteś bezradnym kolesiem, który nie bardzo ma cel w życiu i funkcjonuje…

Bez radaru?

Dokładnie, bez radaru, kompasu, busoli, bez azymutu i gdzieś tam próbuje udawać młodszego niż jest, to nie ma smutniejszego widoku. Dziecko w każdej formie – czy jesteś z nim w rodzinie, czy odwiedzasz je dwa razy w tygodniu – zawsze jest pewnego rodzaju latarnią morską i budzi z tyłu głowy taką świadomość: „Aha, to o to chodzi w tym życiu”.

Ja długo czekałem z dzieckiem, żeby móc wszystkie prosy i consy swojego wybranego zawodu móc dopełnić bez przeszkód. Ale myślę, że był to ostatni dzwonek, żeby nie popaść w śmieszność. I chwalę sobie tę decyzje, choć nie ma co ukrywać, że ojcostwo – przynajmniej na samym początku – to dużo więcej obowiązków niż orderów.

Parę miesięcy temu, gdy powiedziałem ci, że prawdopodobnie zostanę ojcem, wspomniałeś – co pamiętam do dziś – że dzięki ojcostwu wybaczyłeś wszystkie niepowodzenia rodzicielskie swoim rodzicom. Nie będę o nie pytał, bardziej chciałbym usłyszeć, co twoim zdaniem jest w ojcostwie najbardziej przerastającego?

Tak! Przestałem też oceniać innych rodziców, bo każdy prowadzi codzienną walkę… Jeżeli masz „ułożoną” pracę od 8 do 16 i codziennie pokonujesz trasę dom-praca, praca-dom, to jest trochę łatwiej. Możesz też oddać dziecko do żłobka, przedszkola itd. Ja praktycznie nigdy nie pracowałem na etacie i ta nieregularność pracy połączona z częstymi w tym zawodzie wyjazdami to jest chyba najtrudniejsze wyzwanie. Dziecka się nie da wyłączyć. To jest nerw zewnętrzny. Nawet, jak śpi, to o nim myślisz. Może cię męczyć przez 15 godzin dziennie, pójdzie spać i za 15 minut nad nim stoisz z założonymi rękoma i się przyglądasz. Może to banalne, ale przełączanie się z trybu zawodowego na ojcowski – zwłaszcza jeśli jesteś sam sobie szefem – jest bardzo pochłaniające i zachowanie zimnej krwi jest tutaj kluczem.

Bycie ojcem – jako przeżycie – stymuluje wenę twórczą czy wymaga dodatkowej koncentracji i motywacji?

Nigdy nie miałem tak mało czasu jak obecnie i zarazem nigdy nie robiłem tak dużo jak teraz. Rzeczywistość się porządkuje. Wiesz, mój syn zaczyna teraz dużo mówić, „człowieczeć”, staje się interaktywnym stworzeniem już w pełnym wymiarze. To jest absolutny odjazd. Coś jakby ci się kwas zawiesił. Siedzi obok ciebie mały człowieczek z twoją twarzą i coś mówi (śmiech). To samo w sobie jest bardzo inspirujące. Nawet nie, żeby opiewać ten stan i cud swojego dziecka, bo niemal każdy rodzic to ma…

Też się na tym łapię, wiesz? Myślę: jak ja bym się chciał tym wszystkim ze światem podzielić, a potem: no, ale przecież kilka miliardów ludzi na świecie tak ma.

No, ale widzisz, to jest ten cud. Każdy ma swój i każdy go tak samo silnie przeżywa. Stan, który cię już nie opuści. Ważne tylko chyba, żeby nie pójść w „dziubdzianie” nad dzieckiem. Można popaść w śmieszność, zrobić przy okazji kuku potomstwu i stracić kontakt z rzeczywistością. Stan ojcowski jest dla mnie inspirujący do działania, bardziej niż do opisywania go. Zdarzyło mi się popełnić tekst o synu, zaraz jak się urodził, ale to tyle. Nie wstawiam na fejsa zdjęć z nim, bo to dziecko dorośnie i nie wiem, czy będzie dalej Facebook czy Wujaszek Wania, czy jakiś inny portal, i czy Jan będzie podzielać mój entuzjazm wobec tych zdjęć.

Wracając do weny i motywacji – kończy się „rozwałka”, beztroska w takim złym rozumieniu, że możesz sobie poleżeć w łóżku i popalić jointa. Czy wstaniesz o 14 czy o 15, to bez różnicy, bo i tak skończysz pracę o 4 nad ranem. Idziesz w rytm dziecka, ale jak pójdziesz w te tory i dasz się temu ponieść, to okazuje się, że to jest dobre. Bo to jednak dziecko reprezentuje naturalny porządek wszechświata zdecydowanie bardziej niż ty. Ty już zdążyłeś swoje przeżyć, niejedną noc zarwać, jesteś sumą swoich doświadczeń. A dziecko jest jak biała kartka i zawierzenie mu w prowadzeniu się – oczywiście z pewną świadomością, przytomnością i racjonalnością – jest kluczem do sukcesu w tym całym szaleństwie, nie bójmy się tego słowa użyć.

Okej, twój Janek ma 2 lata i właśnie zaczyna dużo mówić. Ja z kolei zawsze postrzegałem twoją aktywność przede wszystkim przez pryzmat tekstów jako autora słów, poetę. Zakładam więc, że istotne dla ciebie jest, aby „słowo” też było dla twojego syna ważne?

No, widzisz – jeśli już rozmawiamy o tak zwanym dziedziczeniu talentów, to się dzieje też naturalnie. Widzę, że on sam dużo naśladuje. Ostatnio powiedział „yellow school bus”. Nie wiem, skąd to wziął, pewnie z jakiejś bajki, ale użył trzech słów w obcym języku, we właściwym porządku logicznym. Widzę, że ewidentnie ta inteligencja językowa jest u niego rozwinięta dużo bardziej niż ruchowa. Pewnie, gdyby Javier Sotomayor (kubański skoczek wzwyż – przyp W.T.)  miał syna, może zresztą ma, to on pewnie lepiej by skakał niż nasze dzieci (śmiech). Rzeczywiście, Jan jest językowo rozbujany, gada, śpiewa, liczy do dziesięciu, konstruuje złożone zdania, chwyta już coś po angielsku. Jest to również, jak sądzę, stymulowane sposobem, w jaki z nim rozmawiam, bo staram się używać języka w bardzo świadomy sposób, czy to w pracy, czy w życiu codziennym.

Ale jeśli chodzi o role życiowe, to nie kieruję go w żadną stronę, na pewno nie teraz. Ostatnio stwierdził, że chce być policjantem. Nie wiem, skąd to się wzięło, pewnie z jakiegoś „Psiego patrolu”.

To się pewnie zmieni jeszcze dziesięciokrotnie…

Mam nadzieję. Próbowałem go chociaż namówić na strażaka, ale na razie bez sukcesu.

Myślę, że jeszcze przyjdzie etap „grania” na rakiecie tenisowej i marzeń o byciu muzykiem.

Kupiłem mu ukulele. Coś tam brzdąkał, ale odłożył na bok i teraz jest etap rysowania kredą po tablicy. Tak czy inaczej, wejście w słowny tryb interaktywny to jest totalna jazda. Bo wiesz, te pierwsze dwa lata są tak naprawdę chyba najcięższe – opiekujesz się „czymś”, z czym nie masz kontaktu. Okej, to dziecko się za chwilę uśmiechnie, zaguga. I to jest wdzięczne. No ale też, ile można gugać? Kwadrans, dwa, trzy? (śmiech).

Też chciałbym, żeby Janek już na mnie „zareagował”. Tu nie chodzi o moje ego, tylko właśnie tę interakcję. Widzę co prawda, że na mnie patrzy, ale wiem, że fakt, że coś mu właśnie jeździ po jelitach, jest w tym momencie totalnie ważniejszy i nie wygrywam w tym zestawieniu (śmiech).

Noo, to jeszcze chwilę. Cały czas jest pięknie, ale te momenty, kiedy dziecko powie twoje imię, wskaże czego chce, powie dwa słowa, które są ze sobą w logicznym porządku – są bardzo budujące i wzruszające. I jest to też ogromne paliwo do dalszego wysiłku rodzicielskiego, bo wreszcie patrzysz i mówisz „Aaa, kurde, to o to chodziło”. Ten wspólny czas zaczyna mieć dodatkowy smak, kiedy dziecko łapie cię za rękę i mówi, co chce robić: „Zagadki, tata chodź, zagadki! No gdzie ty jesteś?”. Kiedy największy kozak i twardziel usłyszy głos swojego 2-3 letniego dziecka, które go o coś prosi, to jest po zawodniku, nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

Odnotowałeś zmiany w relacji damsko-męskiej wynikające z pojawienia się nowego kosmity?

No, zdecydowanie, związek zmienia się o 180 stopni i wymaga to dużej odpowiedzialności, spokoju i pewnego pionu w głowie. Trzeba utrzymać ciśnienie. Kobieta przestaje być twoją partnerką-kochanką, a zaczyna być twoim współwłaścicielem i inwestorem w przedsiębiorstwie pod tytułem „rodzina”. Jesteście we dwoje w zarządzie małej domowej firmy i zanim przejdziecie do części romantycznej, trzeba odhaczyć całą górę spraw formalnych: od pieluch, przez lodówkę, odkurzacz, benzynę, rachunki…

Kompresy na sutki…

Tak, kompresy na sutki. Jesteś z partnerką opiekunem jaskini, którą trzeba wysuszyć, ogrzać, uszczelnić. Wcześniej ta jaskinia była nieco umowna, na zasadzie „u mnie czy u ciebie?”, a w tej chwili jest adresem, pod który przychodzą pisma urzędowe dotyczące małej istoty. Redefiniują się priorytety, no i łatwiej zapomnieć o tak zwanej romantycznej miłości.

Rozmawiamy sobie tutaj miło i spokojnie, ale rzeczywistość skrzeczy, tuż za naszą granicą trwa wojna. Myślisz, że jesteśmy w stanie przekazać kolejnemu pokoleniu jakieś wskazówki, system wartości, który ma realną szansę wyposażyć je w kompas sprawiający, że poprawią choć trochę świat?

Ojej, myślę, że tak. Tylko z drugiej strony, czy te nasze czasy tak bardzo się różnią od innych? Moja babcia Jadzia ze swoją siostrą Marysią, wysłane przez prababcię Kasię, żeby pohandlować cebulą, czołgały się pod obstrzałem na polu, wracając z targowiska. Jako dzieci przeżyły wojnę. Może ewentualnie pokolenie naszych rodziców było tym „szczęśliwym”, które budowało – nomen omen – powojenny świat i przeżyło 75 lat życia we względnym spokoju, nie licząc stanu wojennego czy protestów społecznych w PRL.

Rzeczywiście, pandemia i wojna podeszły pod same drzwi i jakoś superwesoło nie jest, ale tylko głęboka świadomość historii pozwala uniknąć powtórek, a i tak zupełnie uniknąć się ich chyba nie da. Wiedza historyczna, wiedza społeczna, nauka współistnienia ze sobą – one gdzieś na tym małym poziomie życia codziennego są rodzajem bezpiecznika. Bądźmy dobrzy dla siebie, to może ta dobroć wykiełkuje i przeniesie się poziom wyżej. Ale prawda jest też taka, że konflikty zbrojne na poziomie geopolitycznym dzieją się cały czas, my mocniej zauważyliśmy to zło teraz, bo podeszło pod nasze granice, ale kiedy działo się daleko stąd…

… na przykład w Syrii…

Tak, na przykład w Syrii albo wcześniej na Krymie i w Donbasie w 2014 roku, to wszyscy przełączali kanał. Ciężko to krytykować, mało kto umie i chce żyć wojną, kiedy jej w pobliżu nie ma.

Na koniec pytanie, które zamierzam zadawać tutaj każdemu muzykowi. Gdybyś miał dedykować swojemu synowi piosenkę, taką na całe życie, co by to było?

No wiadomo: The Smiths – „There Is a Light That Never Goes Out”. To bardzo podnosząca na duchu piosenka. Już w samym jej tytule mieści się prawda o poszukiwaniu siły w samym sobie i niepodpieraniu się rzeczami, które są bardzo pozorne i tymczasowe. Pokazuje z jednej strony samotność, uwikłanie w codzienność, tęsknoty, a z drugiej, w refrenie – oczywiście w przeromantyzowany sposób, typowy dla Morrissey’a – mówi o poświęceniu dla drugiego człowieka i o tym, że – banalne to jest do krwi – miłość jest koniec końców najważniejsza. W momentach, kiedy otoczenie nie napawa optymizmem, jest to coś, o czym musimy zdecydowanie pamiętać.

*

Michał Wiraszko, autor tekstów, muzyk, menadżer kultury. Od 2005 roku wokalista i lider poznańskiej grupy Muchy. Autor tekstów m.in. dla Krzysztofa Zalewskiego, Lady Pank, Tomasza Makowieckiego czy Anny Wyszkoni. Były dyrektor artystyczny festiwalu w Jarocinie. Nominowany w czterech kategoriach do nagrody Fryderyk za 2021 rok, której gala odbędzie się pod koniec kwietnia 2022 roku. 

Wojtek Terpiłowski, domowy myśliciel, biegacz, kolekcjoner winyli, miłośnik owsianki. W przeszłości m.in. dziennikarz muzyczny, aktualnie kieruje marketingiem w jednym z klubów sportowych. Hurtowo pochłania wszystko, co da się przeczytać. W niekończącym się procesie tworzenia debiutu pisarskiego. Zafascynowany medytacją i jej okolicami. Tata Jasia.

 

6.jpg7.jpg8-scaled.jpg9.jpg2-2.jpg4-1.jpg3-1.jpg5-1.jpg1-1.jpg

Powiązane