„Natura do nas mówi bez przerwy, a my możemy się otworzyć na ten przekaz. Dla mnie obserwacja i wyłapywanie takich znaków to ubarwianie życia na tej planecie” – mówi Natalia Niewierska, kolejna bohaterka naszego cyklu Coodotwórczynie.
Dzikie dzieciństwo zaczyna się na długo przed samodzielnym bieganiem po kałużach i wdrapywaniem się na drzewa. Życie w rytmie natury, w zgodzie z jej zasadami, z wrażliwością na jej zmiany i piękno, można rozpocząć od pierwszych dni, a nawet… jeszcze wcześniej. Natalia Niewierska po podjęciu decyzji o powiększeniu rodziny zdecydowała się przeorganizować życie swoje i swojego męża Adama, porzucić miasto i osiąść w starym domu blisko lasu. Zgodnie z własnymi potrzebami, również z myślą o dziecku i jego przyszłych marzeniach. Kolejna bohaterka naszego cyklu Coodotwórczynie, nazywana przez bliskich Natulą, stała się „wiejską dziewuchą” w pełnym i najpiękniejszym tego słowa znaczeniu. Swój czas spędza na obowiązkach wokół domu, słucha natury i jest czuła na jej sygnały, a zimą zaprasza kozy do… własnego salonu. A to wszystko z ośmiomiesięcznym Dyziem na rękach, który razem z nią odkrywa piękno życia pełnego zieleni, zwierzęcych pomruków, ciepła promieni słońca i chłodu rosy pod stopami.




Od dzieciństwa czułaś się wiejską dziewuchą?
Od nastoletnich lat czułam, jakby wewnątrz mnie mieszkały dwie zupełnie różne dziewczyny. Jedna z nich marzyła o dalekich podróżach, takim cygańskim życiu bez stałego miejsca zamieszkania. Druga z kolei wyobrażała sobie domek na skraju lasu i absolutnie osiadły tryb życia, pełen spokoju i przewidywalności. Prawda jest taka, że zawsze miałam skrajnie różne wyobrażenia siebie w przyszłości. Naukowczyni i artystka, niezależna od wszystkiego singielka i matka piątki dzieci. Właśnie z racji takiej lekkiej dysocjacji pomyślałam, że zostaje mi dać się ponieść życiu i reagować na bieżąco na możliwości, które się będą przede mną odsłaniać.
Udaje się?
Myśląc o tym teraz, zdałam sobie sprawę, że moje dotychczasowe życie z powodzeniem łączy te, pozornie niepasujące do siebie, elementy z moich młodzieńczych wyobrażeń. Rodzinnie zapuszczamy korzenie na wsi. Zdaje się, że mamy tu wszystko, czego nam trzeba, ale jednocześnie spełniliśmy też wielkie marzenie mojego męża – zakup kampera, który pozwoli zasmakować nam wędrownego życia w naszym stylu. Na studiach zasmakowałam działań typowo naukowych, ważna była systematyczność, poukładanie. Jednocześnie były to często abstrakcyjne zagadnienia. Teraz jestem bliżej życia, to wszystko jest w większym stopniu namacalne. Kiedy potrzebuję chwili dla siebie, zajmuję ręce rzemiosłem – tworzeniem biżuterii, szyciem, haftowaniem. Uważność na piękno wokół szlifuję, spacerując z aparatem. To wszystko robię zupełnie amatorsko, w odpowiedzi na potrzebę chwili. Pozwalam moim dłoniom robić to, co tylko poczują.
Gdybym miała odpowiedzieć jednym zdaniem na pytanie, powiedziałabym, że w dzieciństwie czułam się po prostu wrażliwą, nieco zagubioną dziewczynką, pełną marzeń o swojej przyszłości. Wiejską dziewuchą poczułam się dopiero, gdy zamieszkaliśmy na wsi, w naszym 100-letnim domu ze stodołą.
Jak żyło się wam wcześniej, w mieście?
Życie w mieście, w okresie studenckiej wolności było wspaniałe. Samodzielne, szalone, niezależne, ale też konfrontujące z oczekiwaniami wiecznego parcia do przodu, życia w ciągłym ruchu, sięgania coraz wyżej, szybciej, bardziej, dalej… Ja dodatkowo mierzyłam się z przebodźcowaniem – tłumem, hałasem, intensywnymi zapachami, złością czy agresją przypadkowych osób. Jako wysoko wrażliwa osoba potrzebowałam wyciszenia układu nerwowego, brakowało mi większej kontroli nad tym, ile i kiedy dostarczę sobie bodźców. Życie w mieście potrafi być cudowne, ale przez ostatnie kilka lat pojawiamy się tam sporadycznie, bo najzwyczajniej w świecie tutaj żyje nam się lepiej.




Sielski obrazek życia na wsi dopełnił Dyzio. Jak się żyje tu z niemowlakiem, blisko przyrody?
Na pewno codzienna logistyka z takim maluchem jest bardziej skomplikowana niż w mieście. Zakupy to prawdziwa wyprawa – to podróż aż do innej miejscowości, a kiedy potrzeba konsultacji medycznej ze specjalistą, to i tak lądujemy we Wrocławiu. Dlatego tak ważne, i chyba zupełnie niezbędne, jest sprawne auto. Poza tym żyje się nam wspaniale. Cieszę się, że Dyzio rośnie, widząc dużo zieleni i zmieniającą się przyrodę, oddychając w miarę czystym powietrzem. O zwierzętach nie uczy się z książeczek, a wychodząc na spacer do lasu czy po prostu przed dom, do naszej zagrody. Z drzemki na dworze budzi go żurawi krzyk albo beczenie Rybci, naszej owcy, a nie warkot silnika czy klaksony. Cieszę się jak głupia, że mamy tak duże podwórko, na którym zbudujemy mu bazę, domek na drzewie i wszystkie jego wyśnione dziecięce marzenia.
Czy wiele zmieniło się w twojej codzienności? Czy pojawienie się Dyzia wpłynęło też na dalsze życiowe plany?
Dyzio nie pojawił się w naszym życiu od razu, kiedy tylko poczuliśmy w sercu takie pragnienie. Troszkę kazał na siebie czekać, ale jestem pewna, że wybrał najbardziej odpowiedni dla siebie i dla nas moment. Dzięki temu dłuższemu oczekiwaniu miałam chwilę na emocjonalne przygotowanie się na jego przyjście, ale też postanowiłam przeorganizować nieco nasze życie. I tak, jeszcze zanim zaszłam w ciążę, stałam się pełnoprawną „kurą domową”. Obroniłam pracę magisterską, zwolniłam się z pracy we Wrocławiu i przeniosłam całe swoje życie na wieś. Pod tym względem więc pojawienie się Dyzia niewiele zmieniło. Ale oczywiście sama wiejska codzienność jest teraz nieco inna, co jest wpisane w macierzyństwo niezależnie od miejsca, w którym się żyje. Pewnych rzeczy nie robię, bo nie mam czasu lub siły. Inne robię wolniej, bo zawsze z małym towarzyszem. Na pewno bardziej sobie odpuszczam odhaczanie punktów z listy „to do”, a przynajmniej się tego uczę. Bardziej staram się po prostu być z Dyziem, blisko siebie i blisko natury.
Nasze plany życiowe od kilku lat są niezmienne – jesteśmy tutaj, razem, dzielnie walcząc z remontami i ciesząc się z przywileju, jakim jest posiadanie domu blisko lasu. Jednocześnie jesteśmy świadomi, że życie to zmiany – czasami płynne, powolne, a czasami nagłe i niezależne od nas. Dlatego plan jest taki, że staramy się być tutaj najdłużej, jak się da. Jeżeli jednak z jakiegoś powodu to miejsce przestanie być wystarczające dla naszej rodziny – spakujemy nasze wspomnienia i pojedziemy dalej.




Skąd u was taki pokaźny, zróżnicowany zwierzyniec?
Z Adasiem nie wyobrażamy sobie domu bez zwierząt, życia bez ich towarzystwa. Dlatego zupełnie naturalnym wydawało się, że mając duży dom, podwórko, ogólne zasoby na to, przyjmiemy pod nasz dach zwierzaki. Niczego nie planowaliśmy i absolutnie każdy zwierzak pojawiał się u nas trochę z przypadku. Kozę i capa, trochę dla żartu, a trochę w odpowiedzi na moje luźno rzucone w rozmowie marzenie, dostaliśmy „w prezencie na nowy dom” od naszego przyjaciela. Jak łatwo się domyślić – z dwójki zrobiła się czwórka. Nie byliśmy na to w ogóle przygotowani, a nawet świadomi ciąży naszej kozy Zuzi. Kiedy w największe mrozy i śnieżyce urodziły się Misia i Hugo, to postanowiliśmy mamę z dzieciakami przygarnąć do domu na parę tygodni. Mieszkały wówczas w naszym salonie – naprawdę, zamiast stołu miałam górę siana. Planowaliśmy przygarnąć jednego kota, którego matka najprawdopodobniej zginęła. Pomyślałam jednak, że takim maluchom bez mamy łatwiej będzie we dwoje i tak w naszym domu pojawiły się koty – Pestka i Ogryzek. Dalej były pszczele rodziny, którymi postanowił się zająć Adaś, i inne porzucone lub chore dzikie koty – Budyń, Kisiel, Kluska, Bułka, Dżemik, Masełko… Przyszła też pora na owieczkę, która cudem przeżyła atak zdziczałych psów na swoje stado – wtedy zginęła jej mama. I tak w naszym życiu pojawiła się Ryba, która żyje bardzo blisko nas, chodzi z nami na spacery przy nodze i skacze na klamkę, kiedy chce wejść do domu. Żeby nie czuła się samotnie, przyjęliśmy drugą owieczkę Wiewiórę, która na razie domyka naszą zwierzęco-ludzką rodzinę. Ale coś czuję, że będzie nas więcej…
O zwierzętach mówisz z dużą czułością. Stanowią ważną część waszego życia?
Kiedy próbuję wyobrazić sobie nasze życie bez nich, to czuję, jakby ktoś mi zasłonił jeden bardzo wyrazisty i przyjemny kolor z palety barw. Opieka nad nimi niesie ogromne ilości ciepłych uczuć, ale i masę siarczystych przekleństw rzucanych w przestrzeń, kiedy po raz kolejny zjadają posadzone drzewko owocowe albo demolują nowy drewniany płot. Są też łzy i strach o ich życie, kiedy zdarza im się zachorować. Przede wszystkim wymagają codziennej opieki, dlatego jesteśmy bardzo od nich zależni. Obydwoje z mężem czujemy, że jesteśmy na tym świecie z kilku powodów i jednym z nich jest opieka nad zwierzętami, które tego potrzebują. Nie trzymamy ich dla jakichś korzyści, co jest dość nietypowe na wsi. Po prostu są obok nas, z nami, a my – jesteśmy dla nich.





Twoja codzienność to wymarzona natura i cisza. Czy masz potrzebę czasem uciec, by zmienić otoczenie?
Bardzo jestem sobie i Adasiowi wdzięczna za to, że daliśmy naszej rodzinie ten luksus życia w ciszy, blisko lasu. Dla nas to jest codzienność, jakiej potrzebujemy, i nie chcemy jej zmieniać. Cudownie jest czasem wsiąść w samochód i spojrzeć na świat z innej perspektywy, pooddychać troszkę innym powietrzem, ale zawsze wtedy z tęsknotą wracamy do domu i do naszych zwierzaków. Tak naprawdę jedyne, od czego czasem chciałabym uciec, to obowiązki, które wzięliśmy na siebie, przeprowadzając się do starego domu ze sporą działką i przygarniając zwierzaki. W pakiecie życia na wsi są nie tylko świeże powietrze, cisza i piękna zieleń za oknem, ale też często ciężka fizyczna praca, która chyba nigdy się nie kończy. Dotyczy to nawet tych najstarszych mieszkańców wsi – kiedy przychodzi wiosna, nie omija nas praca w ogrodzie czy ogrzewanie domu zimą.
Czy wiejskiej mamie doskwiera czasem samotność?
Oczywiście, że czasem doskwiera, ale ja to widzę tak – samotność to stan duszy, a nie efekt częstotliwości spotkań czy liczby otaczających nas ludzi. Samotnym można się czuć nawet w centrum dużego miasta (mnie się to zdarzało), wśród tłumu znajomych. Bycie w takim miejscu jak to, czyli na skraju wsi, pod lasem, pomaga sprawdzić, czego nam tak naprawdę brak i czego potrzebujemy, aby nie czuć się samotnym. A kontakty towarzyskie nadal są możliwe, choć trochę utrudnione. Jeżeli jednak dochodzą do skutku, to są sto razy bardziej intensywne niż w mieście, bo w grę wchodzi wtedy nocowanie, bycie tylko ze sobą od rana do wieczora, czasem przez kilka dni, bez żadnych rozpraszaczy, słysząc tylko siebie nawzajem. To jest dla mnie zupełnie inna jakość spotkań.





W swoich wpisach często wskazujesz na znaki od natury – bociana niedługo przed porodem, rozkwit słoneczników zaraz po. Na co dzień zauważasz wiele takich sygnałów, analogii?
To pytanie przywołało moje wspomnienia z dzieciństwa. Wszystkie wycieczkowe plany z moimi rodzicami zawsze opierały się na obserwacji nieba przez mojego tatę. To on podejmował decyzję, czy wyruszamy w podróż nad jezioro, rowery, spacer do lasu, czy przekładamy je na inny termin. Mam takie obrazy w swojej pamięci: kiedy cała plaża wycieczkowiczów polegiwała na ręcznikach, my byliśmy już spakowani do samochodu, a w drodze powrotnej do domu zrywała się potężna burza. Albo kiedy leżaki nad jeziorem pustoszały, bo pojawiały się wielkie „groźne” chmurzyska, my cierpliwie czekaliśmy na wyłonienie się słonka. Nie pamiętam, żeby tata kiedykolwiek się pomylił. W młodości latał szybowcami, więc na chmurach zna się jak nikt inny. Każdy z nas, na swój sposób, jeśli tylko chce, może prowadzić codzienne rozmowy z naturą lub przynajmniej z ciekawością ją wysłuchiwać.
Czyli miałaś u kogo podpatrywać, jak obserwować przyrodę. Co ty sama od niej słyszysz?
Sygnały mogą być subtelne, jak właśnie wspomniane słoneczniki. Przed moim porodem wyrosły na polu za domem z najpiękniejszymi kwiatostanami, jakie w życiu widziałam. Kiedy wróciłam z Dyziem ze szpitala, wszystkie spuściły kwieciste głowy i ja tę ich zmianę poczułam trochę symbolicznie, ale i dosłownie – mój syn został przyjęty i zaakceptowany przez miejsce, w którym żyjemy. Dla mnie one w ten sposób uczciły jego narodziny. Tak sobie myślę, że natura do nas mówi bez przerwy, a my możemy się otworzyć na ten przekaz. Dla mnie obserwacja i wyłapywanie takich znaków to ubarwianie życia na tej planecie. Można do tego podejść na luzie albo zupełnie poważnie – oczywiście od nas zależy, jak i czy w ogóle to będziemy praktykować. Są momenty, że otwarta na sygnały od przyrody zauważam je niemal bez przerwy. Chwilami jednak jedyne, czego nasłuchuję, to mój wewnętrzny gadulec. Czuję to tak: wszyscy jesteśmy sąsiadami i jak to z sąsiadami bywa – czasami lubimy sobie pogadać, pożartować, spotkać się na kawę, zerkamy przez płot, kiedy szykują się u nich jakieś remonty, ale bywa też tak, że nie mamy ochoty nawet na kiwnięcie głową czy uśmiech na powitanie. Ale wszyscy tutaj jesteśmy, bez przerwy i każdy z nas ma swoją mądrość i coś do powiedzenia. Tak właśnie opisałabym tę relację z przyrodą.
Dziękuję za rozmowę.






Natalia Niewierska – z wykształcenia chemiczka, obecnie dba o ognisko domowe, ale nadal nie wie, kim zostanie, gdy dorośnie. Mama 8-miesięcznego Dyzia, żona Adasia – perkusisty, programisty, pszczelarza-amatora. Razem remontują 100-letni dom i dają schronienie potrzebującym zwierzętom, które spotykają na swojej drodze.
*
Dyzio ma na sobie ubranka z najnowszej kolekcji Coodo „Dzieciaki z lasu”. Dom eksploruje w rampersie z guziczkami, a na spotkanie z przyrodą przed domem wybrał body w paski, prążkowane legginsy, bezrękawnik z weluru i czapkę. Wszystkie ubranka marki Coodo są szyte w Polsce z certyfikowanej, ekologicznej bawełny.
*
Rozmowy z innymi Coodotwórczyniami znajdziecie w naszym cyklu.
Publikacja powstała przy współpracy z marką Coodo.
Jeden komentarz
Piękne życie z naturą – brawo MŁODZI RODZICE!!! wcale życie nie musi być naszpikowane miejskimi bodźcami i adrenaliną, wystarczy że daje daje szczęście i radość.