Kiedy zaszłam w pierwszą ciążę, zdecydowałam, że będę rodzić naturalnie. Bo tak jest lepiej dla dziecka. Bo tak jest lepiej dla matki. Bo po takim porodzie łatwiej karmić piersią. Bo w Polsce zaleca się za dużo cesarek. Bo moja mama tak rodziła. Bo też chciałam tego doświadczyć. Bo czułam, że tak będzie bardziej feministycznie i zachodnio.
Przy każdej wizycie u ginekologa podkreślałam te plany, jakbym chciała wyjść przed lekarzem na odpowiedzialną i zaangażowaną. Lepszą od innych pacjentek. Taką porodową prymuskę.
A potem poroniłam. I zamiast porodu siłami natury przeszłam łyżeczkowanie macicy. I kilka miesięcy żałoby. Kiedy znów zaszłam w ciążę, tak bardzo bałam się, że jej nie donoszę, że przez pierwsze miesiące robiłam USG niemal co tydzień. Tak często, że musiałam zapożyczać się u rodziców. Zrobiłam badania prenatalne, poszłam do dietetyczki, znalazłam polecaną położną, zaczęłam uprawiać sport, ćwiczyłam oddech, medytowałam. Wszystko, byleby tym razem dotrwać do porodu. I urodzić naturalnie. A potem karmić piersią. I najlepiej jeszcze chustować. Tak, jak radziły wszystkie evidence-based poradniki. I artykuły na Ładne Bebe. I amerykańskie doule na Instagramie w pastelowych ciuchach z ekologicznego lnu.
Im bardziej się bałam, tym bardziej byłam podatna na zapewnienia, że wszystko jest kwestią dobrej woli. Nastawienia. Organizacji. Powtarzałam sobie, że skoro moim koleżankom udawało się rodzić naturalnie, to ja też dam radę. Nie chciałam być od nich gorsza. Wystarczyło, że poroniłam, a one nie, o czym przypominały mi każdym: „nie martw się tym zawczasu!” i „myśl pozytywnie!”. Jakby za poprzednim razem zabrakło tylko tego – wiary. Oczywiście chciały dobrze. A mój lęk tylko podbijał ich własne. Nic dziwnego, że wolały go zbywać optymizmem.
Im dłużej byłam w ciąży, tym bardziej czułam się samotna w mojej panice. Nawet lekarze, z początku raczej ostrożni w stawianiu optymistycznych diagnoz „ze względu na pani historię”, coraz częściej pytali, czy wybrałam już imię i przygotowałam plan porodu. Przygotowałam. Razem z mężem. Potem go z niego odpytałam. I to kilka razy, żeby na pewno był gotów walczyć na porodówce o moje prawa. O moją fantazję. O moją potrzebę kontroli. Podczas szkoły rodzenia patrzyłam z dobrotliwą wyższością na kobiety, które z nieznanych mi przyczyn skazały siebie i swoje dzieci na cesarkę. Przecież wydane w 2018 roku „Rekomendacje Polskiego Towarzystwa Ginekologów i Położników dotyczące cięcia cesarskiego” stawiały sprawę jasno: cesarki wiążą się z większą liczbą powikłań. A do tego mogą mieć negatywny wpływ na dziecko:
„Istotnie częściej dochodzi do rozwoju zaburzeń oddychania, nawet w ciążach donoszonych przed zakończeniem 39. tygodnia ciąży [11]. Z tej niefizjologicznej drogi porodu wynikają również odległe konsekwencje związane z kolonizacją noworodka florą skóry matki w zastępstwie flory dróg rodnych [12]. Badania epidemiologiczne wskazują, że dzieci urodzone drogą cięcia cesarskiego mają zwiększone ryzyko rozwoju zaburzeń w układzie immunologicznym, częściej występują u nich alergie, astma i cukrzyca typu 1 [13, 14]. Biorąc pod uwagę negatywne konsekwencje cięcia cesarskiego zarówno dla matki, jak i jej dziecka, należy dołożyć wszelkich starań mających na celu zmniejszenie odsetka cięć cesarskich, w szczególności w grupie zdrowych pierworódek w ciążach niepowikłanych”.
Jaka matka mogła wybrać coś takiego? I to w dobie świadomego rodzicielstwa? Nigdy dobrowolnie nie zrobiłabym mojemu dziecku takiej krzywdy! Tym bardziej, że mimo wszystkich moich lęków, dalej rozwijało się zdrowo. I rosło. Rosło, rosło, rosło.
Aż urosło tak bardzo, że lekarz kazał mi powtórzyć próbę glukozową. A potem zapowiedział, że mimo braku cukrzycy ciążowej konieczny będzie poród przez cięcie cesarskie ze względu na wielkość płodu.
Nie pamiętam, czy rozryczałam się jeszcze w gabinecie, czy dopiero w autobusie. Ale pamiętam, że łkając, gładziłam brzuch i przepraszałam w myślach dziecko za to, że już na wstępie zawalam. Że daję mu gorszy start. Gorszy poród. Bo cesarka to ostateczność. Może gdybym się uparła, zaparła i wyparła rady lekarzy – a potem parła, parła i parła – urodziłabym normalnie? Naturalnie? Mocą mojej kobiecości i świadomego kontaktu z ciałem, dla których poród najwyraźniej miał być jakimś sprawdzianem. Wciąż chciałam wyjść na prymuskę. I zadośćuczynić tej ciąży fakt, że straciłam poprzednią. Straciłam – jakby była portfelem, który przez niedbalstwo wypadł mi z kieszeni. A nie skomplikowanym procesem biologicznym, na który miałam ograniczony wpływ.
W końcu rzeczywiście urodziłam siłami natury. Choć od porodu okropnie tego określenia nie lubię, bo po pierwsze, nie ma nic naturalnego ani w szpitalnej sali, ani w kroplówkach, ani w znieczuleniu, a po drugie, siły były moje, a nie jakiejś mistycznej bogini, która czuwa nad wystarczająco kobiecymi kobietami. O wszystkim zdecydował przypadek: nasz syn urodził się trzy tygodnie przed terminem, zanim dorósł do prognozowanych rozmiarów. Poszło szybko i sprawnie. 10/10.
Potem, kiedy nie szło mi karmienie i wylądowaliśmy na kilka tygodni w szpitalu, dodatkowo wybuchła pandemia i okazało się, że mam depresję poporodową, pocieszałam się, że chociaż za to jedno mogę być wdzięczna. Miałam fajny i spokojny poród. Taki, jak chciałam. Nasze dziecko urodziło się zdrowe. Co z tego, że po kilku tygodniach zachorowało, a do tego za nic na świecie nie potrafiło przystawić się do piersi?
Trzy lata później – po kolejnym poronieniu i ciąży pozamacicznej, z podejrzeniem przedwczesnego odejścia wód płodowych na koncie – znów usłyszałam, że mimo braku cukrzycy ciążowej dziecko jest za duże na poród siłami natury. Tym razem naprawdę za duże. I może zablokować się barkami w kanale rodnym. I żaden położnik przy zdrowych zmysłach nie pozwoli mi rodzić inaczej niż przez CC.
Znów się rozryczałam. Znów przepraszałam dziecko. Znów zachodziłam w głowę, jak mam połączyć opiekę nad noworodkiem z rekonwalescencją? Z zazdrosnym trzylatkiem skaczącym wokół po łóżku? Jak mu wytłumaczę, że nie tylko nie mogę poświęcać mu tyle czasu co wcześniej, ale nawet nie mogę go już nosić na rękach, bo po cesarce nie wolno dźwigać?
Wtedy trafiłam na opowieści dwóch kobiet, Leslie Jamison i Thalii Mostow Bruehl, które pomogły mi oswoić się z taką formą porodu. Miałam szczęście, że je znalazłam, bo oba artykuły opublikowano daleko stąd, w New York Timesie. W Polsce mało kto pisze o cesarkach inaczej niż jako o złu koniecznym. Nawet na takim portalu jak Ładne Bebe, choć lwia część jego czytelniczek na pewno miała cesarki, bo tak kończy się niemal połowa porodów w kraju. Promowanie zdrowego i świadomego rodzicielstwa to jedno. A zastraszanie i piętnowanie kobiet i innych osób ciężarnych, które musiały lub chciały skorzystać z cięcia, to drugie. Czy naprawdę musimy skazywać te rodzące na żałobę za mistycznym spotkaniem z „siłami natury”? Czy muszą czuć wstyd, że urodziły „niepoprawnie”, zamiast czuć dumę, że w ogóle urodziły i dały komuś życie?
Czytając wspomnienia porodowe i poporodowe Jamison i Mostow Bruehl, uderza mnie, jak różnie doświadczyły swoich cesarek. Nie dlatego, że każdy przechodzi zabiegi trochę inaczej. Tylko dlatego, że jednej z nich od początku towarzyszył wstyd. A drugiej wdzięczność i ekscytacja.
„Zauważyłam, że ilekroć opowiadałam o moim porodzie, podkreślałam, że była to cesarka nagła – jakbym chciała, żeby wszyscy wiedzieli, że nie miałam innej opcji, że nie zdecydowałam się zarzucić porodu ani nie zostałam do tego zabiegu przymuszona (…). Zauważyłam też, że wyolbrzymiam, jak bardzo nie obchodziło mnie, czy będę wystarczająco znieczulona, zanim mnie rozetną, choć w rzeczywistości zdecydowanie mnie to obchodziło; (…) jakbym próbowała w ten sposób nadrobić brak innych form bólu, których nie doświadczyłam” – pisze Jamison, a w innym miejscu dodaje: „Zanim urodziła się moja córka, przyjaciółka wysłała mi maila, w którym opisywała swój niedawny poród jako totalną współpracę [z dzieckiem – przyp. AW]. (…) Instynktownie pragnęłam takiej współpracy – nie tylko koncepcji, że moje ciało wyda na świat inne, nowe ciało, ale i tego, że będzie to pierwsza rzecz, którą zrobimy z moim dzieckiem razem. Mój poród okazał się jednak w końcu innym typem współpracy – między dwoma doktorami, anestezjologiem, zespołem pielęgniarek i neonatologiem”.
Próbując odnaleźć źródła swojego wstydu i rozczarowania, Jamison dochodzi do wniosku, że niezależnie od przesłanek medycznych, cesarka ma słabą prasę, ponieważ nie pozwala realizować patriarchalnego ideału macierzyństwa. Nie spełnia fantazji ani o „cierpieniu i ofierze jako głównych wyznacznikach miłości macierzyńskiej”, ani o „matczynym ciele jako samodzielnym cudotwórcy i samowystarczalnym ekosystemie płodności i wydajności”. Innymi słowy, w zachodniej kulturze kobieta, która poddaje się cesarskiemu cięciu, w ogóle się poddaje. A nie robi coś dla siebie. Zgodnie ze sobą.
W takich kategoriach o swoim doświadczeniu cesarki pisała właśnie Thalia Mostow Bruehl, która ze względu na niepełnosprawność od początku ciąży wiedziała, że nie może rodzić siłami natury. Brak złudzeń i presji sprawił, że przeżyła cięcie po prostu jako cudowny poród, o czym często opowiada swojej małej córce:
„(…) chcę pokazać jej chwilę tak piękną, że na samą myśl jej serce będzie pękać w szwach, tak jak moje, gdy o tym opowiadam. Kiedy wyjaśniam, że lekarz musiał naciąć moje podbrzusze i ją wyjąć, gdy leżałam na stole operacyjnym, nie chcę, żeby kojarzyła to doświadczenie z dwoma operacjami bioder, które przeszłam, od kiedy się urodziła, ponieważ poród nie miał z nimi nic wspólnego, podobnie jak z dwoma wcześniejszymi – nie był ani straszny, ani samotny. Moja cesarka była najbardziej romantyczną chwilą mojego życia. Piękniejszą niż zaręczyny, ślub czy miesiąc miodowy”.
Jeszcze teraz pamiętam, jak bardzo wstrząsnęły mną te słowa, kiedy pierwszy raz je przeczytałam. I tak jak refleksje Jamison pozwoliły mi wreszcie wkurwić się na (nie)jawną niesprawiedliwość, jaka stoi za przekonaniem, że cesarka to „gorszy” poród, tak opowieść Mostow Bruehl po prostu mnie wzruszyła. Pozwoliła wyobrazić sobie poród, który będzie celebracją, w trakcie którego zachowam sprawczość. O ile oczywiście wszystko pójdzie tak, jak powinno. Bo przy porodach – niezależnie od formy – nigdy nie ma na to gwarancji.
Na szczęście wszystko się udało. Rankiem tuż po nocy świętojańskiej pojechaliśmy z Krzyśkiem do szpitala, gdzie przygotowano mnie do zabiegu, a on wziął prysznic i przebrał się od stóp do głów w zielonkawą, jednorazową odzież. Tak jak poprzednio, przez cały poród byliśmy razem. Tak jak poprzednio, co chwila wszyscy pytali mnie o samopoczucie, brali pod uwagę moje prośby i dużo się uśmiechali. Tak jak poprzednio, moment, gdy nasze dziecko wyłoniło się z mojego ciała, wydał mi się niezwykły i niemożliwy. Tak jak poprzednio, oboje z Krzyśkiem poryczeliśmy się ze wzruszenia. Tak jak poprzednio, spotkałam się z moim dzieckiem skóra do skóry – musnęłyśmy się policzkami i to wystarczyło. Za to Krzysiek miał szansę pokangurować. Jestem przekonana, że to dzięki temu nasza córka od początku zasypiała w jego ramionach równie spokojnie, jak w moich. A czasem i spokojniej. A ja mogłam wtedy zająć się stęsknionym trzylatkiem, któremu w ogóle nie przeszkadzało, że mama go nie nosi, tak długo, jak kładłam się z nim co wieczór do łóżka i długo czytałam.
Poza tym wszystko było tak samo. Znów miałam problemy z karmieniem. Znów dopadła mnie depresja. Znów nasz związek na jakiś czas poszedł w odstawkę. Znów zachorowaliśmy na COVID. Znów trafiłam z dzieckiem do szpitala. I znów, żeby dodać sobie otuchy, w chwilach największej desperacji i zwątpienia, wspominałam z wdzięcznością MÓJ poród. I z równą wdzięcznością o nim opowiadałam.
Niedawno nasz czteroletni już syn podzielił się ze mną takim podsumowaniem: „ja wyskoczyłem ci spomiędzy nóg, a ją wyciągnął lekarz prosto z brzucha. I przy mnie i przy niej i tata płakał i ty płakałaś. Bo tak nas kochacie, że nie mogliście uwierzyć. I przy niej i przy mnie. Bez różnicy.”
Bez różnicy.