Bob, czyli Robert Traczyk, to najstarszy męski przedstawiciel w The Big Five Family. Podróżniczej rodzinie, która dwa lata temu postanowiła na dłużej porzucić tak zwany „tradycyjny styl życia” i ruszyć w Wielką Podróż, najpierw kamperem, teraz ciężarówką przerobioną na mobilny dom.
Łączy się ze mną z zaprzyjaźnionej restauracji w Rize w Turcji, ostatniego dużego miasta przy granicy z Gruzją, do której (ponownie) wybierają się następnego dnia. A potem do Armenii i w dalszej przyszłości do Iranu. Widać, że tryb podróżniczy funkcjonuje w najlepsze. Ale też, że jest już w pełni oswojony, relaksujący i naturalny. Jak mówi Bob – tata trzech chłopaków – „mamy już w głowie myślenie, że wszystko jest podróżą”.
Wasza podróż to dla mnie podręcznikowa realizacja scenariusza z hasła „A może rzucić to wszystko i pojechać w Bieszczady”, o którym marzy wiele osób. Za takim marzeniem kryją się jednak różne motywacje: jedna osoba jest wypalona zawodowo, druga ma gen podróżnika, trzecia jest nieszczęśliwa sama ze sobą. Jaka była twoja motywacja do takiej decyzji?
Z tych motywacji, które wymieniłeś: nieszczęśliwy ze sobą nie byłem, ale byłem piekielnie wypalony w pracy. Pracowałem w korpo ponad 20 lat i to mnie dość mocno wyniszczyło, zmieniło mechanikę mojego myślenia. A druga rzecz to niewątpliwie ciekawość świata. Wiele osób mówi, że będzie pracować, spłaci kredyt, a potem, jak już będzie na emeryturze, odchowa dzieci, to co będzie robić? Podróżować. Więc my zamieniliśmy kolejność i przestaliśmy zabezpieczać się na przyszłość, myśleć o emeryturze, posagu dla dzieci. Za to postanowiliśmy pokazywać im świat.
Przyszłość coraz bardziej nieprzewidywalna, więc może faktycznie warto korzystać z dnia…
Tak, nieprzewidywalna na wielu płaszczyznach. Raz, że finansowo może to wyglądać różnie, inflacja, kryzys… Ponadto, w naszym otoczeniu ten rok obfituje w wydarzenia, które przypominają, że życie nie jest wieczne i nie na wszystko może wystarczyć ci czasu i zdrowia, żeby najprostsze marzenia zrealizować.
W świat ciągnęło was od zawsze, ale co jakiś czas. A teraz Wielka Podróż. Na ile wasze kolejne destynacje są planowane, a na ile spontaniczne?
Na pewno nie jest to taki czysty spontan. Zawsze w takiej podróży są tematy, które trzeba ogarnąć, jeśli chodzi o papiery. Na przykład Iran, prawdopodobnie jeden z niedalekich celów naszej podróży. Musisz tam mieć odpowiednie dokumenty na samochód, wizę – więc działamy z pewnym wyprzedzeniem, nie jest tak, że budzimy się rano i mówimy „To jedźmy do Indii”. Trochę zmieniło się od zeszłego roku, kiedy pandemia pokrzyżowała nam plany. Bo ruszyliśmy w 2020 roku, z myślą że przejedziemy przez Turcję i będziemy jechać na Wschód do Azji. Okazało się, że granice były zamknięte, nigdzie nie pojechaliśmy, musieliśmy czekać. Od tego czasu przestaliśmy robić konkretne plany po to, żeby nie mieć frustracji, że coś zaplanowaliśmy, ale nie mamy na to wpływu i nie możemy zrealizować planów.
Czy wasi synowie mają już swoje preferencje jak i gdzie jechać?
Są otwarci i chętni zobaczyć świat. Ale przez to, że są jeszcze w sumie nieduzi, to najchętniej jeżdżą tam, gdzie wiedzą, że są jacyś znajomi współpodróżnicy. Jak ktoś jest w Gruzji w górach, to chcą do Gruzji w góry. To, co komunikują jasno, to to, że nie chcieliby wrócić i nie chcieliby mieć stacjonarnego życia. W tej chwili, gdyby spytać, każdy z nich powie, że nie chciałby mieszkać w domu, w jednym miejscu, bo to jest nudne i nic się nie dzieje. Jakby nie patrzeć, to Tytus, który niedługo skończy 7 lat, w podróży jest już ponad 2 lata, to jest lwia część życia.
Jako świeży ojciec przechodzący aktualnie przez problemy wieku bardzo dziecięcego – niechęć do auta i wózka – muszę zapytać, czy u waszych, fakt, że starszych, chłopaków, były jakieś prozaiczne problemy z wielokilometrowymi podróżami wozem, czy poszło łatwo?
Nikt u nas nie ma choroby lokomocyjnej, chłopcy znoszą to bezproblemowo. Jest też tak, że kiedy odjechaliśmy od Europy, to trochę poluzowaliśmy reguły. Jak mamy do zrobienia kilkaset kilometrów, to nie siedzą cały czas zapięci w pasach, tylko idą do części mieszkalnej i mogą tam pobyć czy na przykład położyć się na łóżku. My też nie podróżujemy z dużą prędkością, choć wiadomo, że jest to może niezgodne z obowiązującymi przepisami. Ale staramy się podchodzić do tego z odrobiną luzu.
Hipotetycznie, gdyby jedno z twoich dzieci (albo wszystkie) były dziewczynami, to uważasz, że zmieniłoby to jakoś dynamikę waszych relacji i przebieg wypraw? Zauważasz jakieś cechy charakterystyczne tak mocno męskiej ekipy? Czy też takie stereotypy nie mają zastosowania w praktyce?
Myślę, że z każdą płcią jest tak samo. Nasi znajomi podróżnicy jeździli z trzema dziewczynkami. Nie jest tak, że chłopcy mają jakieś predyspozycje i przyjmują wszystko po żołniersku, a dziewczynki to by się na pewno foszyły i podróż szłaby mniej gładko niż w męskim gronie. Natomiast oczywiście mam doświadczenie wyłącznie z synami, mogę tylko pomarzyć, jakby było, gdybym miał córkę.
A „marzyłeś” kiedyś o córce?
No pewnie. Czasami przekonuję Kasię, że czwarte na pewno byłoby córką. Ale myślę, że już tego nie sprawdzimy (śmiech).
Odwiedzacie wiele krajów odmiennych kulturowo. Zauważasz inne podejście do dzieci, ich wychowania i roli ojca?
Tak. Jedna z rzeczy, która jest dla nas chlebem powszednim, to szok kulturowy, że nasi chłopcy mają długie włosy. Leon ma średnio długie włosy, natomiast Tymek i Tytus mają typowo długie. Dodatkowo są dziećmi delikatnej urody i to powoduje, że pierwsze założenie osób, które spotykamy, jest takie, że to są córki. Kiedy okazuje się, że nie, pada pytanie, dlaczego mają długie włosy. Zwłaszcza w Gruzji mocno się z tym zetknęliśmy. Każdy Gruzin marzy o tym, aby mieć syna. I to takiego syna, który jest twardy. W tamtym modelu nie ma miejsca na długie włosy czy kontemplowanie sztuki, jakieś głębsze uczucia. Ma być twardy, ma iść lać albo z siekierą rąbać drewno. W Gruzji spotkała mnie sytuacja, gdzie gość po kilkunastu minutach wziął mnie i jeszcze jednego kolegę, który mówi po rosyjsku, na bok. Najpierw dopytał, czy moja żona na pewno nie mówi po rosyjsku. A potem wyznał, że on nie ma dzieci, ponieważ boi się, że miałby córkę. I tego by nie zniósł. A że jest ryzyko, że będzie inaczej, to on nie chce mieć w ogóle dzieci. I to był dla mnie szok, że można tak myśleć.
Natomiast jeśli chodzi o kwestię zajmowania się dziećmi, to często słyszymy w Turcji, że nasi synowie są wyjątkowi, bo bawią się sami. Że my im pozwalamy. Że oni mogą pójść, gdzieś, wiesz, w góry albo nad rzekę i nie musimy ich nadzorować. Bo Turcy trzęsą się o swoje dzieci. Tam musi być kontakt wzrokowy i mama musi wiedzieć, gdzie jest jej dziecko, bo inaczej będzie się czuła niespokojna.
Na ile taki wasz aktualny pomysł na życie wynika z tego, jak wy zostaliście wychowani? Jakie miałeś dzieciństwo? Dużo podróżowałeś?
Nieee… prawie w ogóle. Mój tata zrobił prawo jazdy chyba na rok czy dwa lata przede mną. Więc nie byliśmy mocno mobilni. Moi rodzice nie podróżowali. Podróże, które znałem za dzieciaka, to były raz w roku kolonie w Polsce. Za granicę nie jeździliśmy nigdzie – no, może z wyjątkiem Związku Radzieckiego, ale to były podróże połączone z drobnym biznesem, coś sprzedać, coś przywieźć.
Większy kontakt z wyjazdami zagranicznymi miałem dopiero w pierwszej pracy. Wtedy jeździłem do Berlina, do firmy, z którą mieliśmy kontrakty, miałem jakieś 20 lat. I to był dla mnie szok, że widziałem innych ludzi. U nas było szaro i standardowo, a tam w kolejce stali ciemnoskórzy, w kolorowych ubraniach i z wielkimi słuchawkami – zachowywali się w wyluzowany sposób. To był dla mnie moment, kiedy stwierdziłem: o kurczę, świat musi być ciekawy. Wtedy poczułem, że podróże to może być coś ekstra. Pokochałem odkrywanie świata. Potem poznałem Kasię, która też lubi podróżować. Więc zawsze nas gdzieś ciągnęło. Nigdy nie myśleliśmy też, że dzieci, które się pojawią, będą dla nas balastem. Zawsze planowaliśmy podróże z nimi. Wszyscy to dzielnie znosili – i my, i dzieci. Więc kontynuujemy. Stwierdziliśmy, że nie ma co się ograniczać. Skoro jest to marzenie, którym żyjemy, to zróbmy to, idźmy na całość.
Dość łatwo jest określić, co wy jako rodzina oraz wasi synowie zyskują dzięki tej wyprawie. Czy uważasz, że jest coś, co tracą, czego nie mogą realizować?
Myślę, że dla wszystkiego są pewnego rodzaju zamienniki. Dla grupy rówieśniczej – dzieciaki, które spotykamy w różnych krajach. Albo podróżnicy, którzy nie muszą być dziećmi, ale są ciekawym towarzystwem, które nasze dzieci poznają. Mieliśmy takie dwa odmienne od siebie momenty w podróży. Raz, kiedy wróciliśmy w zeszłym roku do Polski, żeby przebudować ciężarówkę. Nasze dzieci poszły do szkoły i czuły się tam średnio. Dokuczały im dwie rzeczy, po pierwsze, że nie jesteśmy tyle czasu razem, że jesteśmy oddaleni na kilka godzin dziennie. A druga rzecz: zaobserwowali, że inne dzieci skupiają się na telefonach komórkowych, przeklinają i przeszkadzają nauczycielowi prowadzić lekcję. Takie były ich obserwacje. Jeśli moje dzieci to widzą, to czemu miałbym potrzebę, żeby im jednak zapewniać taką codzienność…
Później pojechałem do Polski na chwilę z samym Leonem, najstarszym synem. Trafiliśmy wtedy na jakąś szkolną akademię, przedstawienie, aukcję. I wtedy zobaczyłem, jak Leon bardzo w to wszedł, jak mocno mu się podobało, jak dobrze czuł się otoczony starymi kolegami, koleżankami. I to był moment, w którym przyszła taka refleksja, czy czegoś mu aktualnie nie odbieramy? Czy nie byłoby dla niego fajnie mieć kolegów, koleżanki, chodzić na kółko teatralne? To są rzeczy, które w podróży są trochę poza naszą świadomością. No, ale potem wróciła ta myśl, że nie chcemy wpaść w prozę życia, gdzie dzieciaki po szkole wracają do domu, siedzą w komórkach, rodzice wracają i są sfrustrowani, bo mieli dużo stresu w pracy, stali w korkach… I ta energia, te relacje rodzinne są wtedy inne. Nie da się być w dwóch miejscach naraz, nie da się porównać. Wierzę, że czas, uwaga, które im poświęcamy, to, że jesteśmy w tym wszystkim razem, jest dla nich dużą wartością.
Nie wyglądasz na introwertyka. Ale co robisz, kiedy potrzebujesz chwili tylko dla siebie?
W ciężarówce wozimy motocykl, więc kiedy mam potrzebę, żeby się przewietrzyć i zmienić otoczenie, ściągam go i ruszam. Czasem wymyślam pretekst, że muszę coś zrobić. Że skończył mi się uszczelniacz szary i muszę jechać do takiego zagłębia warsztatów (śmiech.) I po prostu znikam. Wracam przewietrzony i znowu jesteśmy razem. Tak jak teraz, kiedy dzieci po cichutku zaszły za komputer i już mam tutaj publiczność.
To pozdrowienia! A propos uszczelniacza szarego… Jako typ humanisty zapytam, skąd bierzesz pomysły i inspiracje techniczne? Całe wyposażenie Blue Boya, jego konstrukcja, namiot dachowy i podobne wynalazki… Jesteś typem „inżyniera” lub „złotej rączki”?
Wiesz co, musiałem to wypracować, bo też nie mam zaplecza technicznego. Edukacja, którą odebrałem, to było ogólnokształcące i ekonomiczne wykształcenie, potem przez dwadzieścia kilka lat pracowałem z komputerem. Ale nie boję się takich wyzwań. Zawsze lubiłem się zmierzyć z takim materiałem jak drewno czy stal. Długo odpychała mnie chemia budowlana, bo jest to obrzydliwe i jak mam silikon na rękach, to zbiera mi się na wymioty (śmiech). Ale ostatnio też odkryłem że można stworzyć sobie odpowiedni roztwór z wodą i płynem do mycia naczyń i to wszystko ogarnąć.
Na pewno jest to olbrzymia satysfakcja, że dom którym jeździmy, zbudowałem praktycznie od początku. Z moim przyjacielem zrobiliśmy cześć konstrukcyjną, stalową. Potem przyjechałem tutaj i od początku sam robiłem wszystko z drewna, pomagał mi stolarz, jeździłem do niego do warsztatu i pracowaliśmy razem. Każda deska, każdy element drewniany, który jest w naszym domu, był w moich rękach. Planowałem elektrykę, instalację wodną – wszystko, co tam jest, jest zbudowane przeze mnie. To bardzo cieszy.
Dopuszczasz możliwość, że kiedyś na stałe osiądziecie w innym miejscu niż Polska?
Tak. Wręcz jest to marzenie, które gdzieś tam nam przyświeca. Żeby znaleźć ciepłe, słoneczne, przyjazne miejsce, gdzie będziemy mogli postawić sobie mały domek, albo mieszkać dalej w ciężarówce. Choć wiadomo, że ona jest ograniczoną przestrzenią. Nasi chłopcy rosną, więc dobrze byłoby mieć perspektywę. Oczywiście myślimy, że za jakieś 5-7 lat nasz syn będzie już mógł wsiąść w samochód i ruszyć w swoją wyprawę. Swoją drogą – to chyba nieźle pokazuje też, jak bardzo mamy już w głowie myślenie, że wszystko jest podróżą.
Czyli jak syn/synowie powiedzą kiedyś „sayonara” i ruszą w swoją podróż, to z bólem serca, ale zrozumiecie?
Myślę, że ja z bólem serca. Kasia pewnie też, ale jednocześnie z dużą satysfakcją, że chłopcy będą to kontynuować. Do tej pory cały czas prowadzimy z nimi dialog, wiemy, co ich kręci i motywuje. I mam nadzieje, że kiedy staną się nastolatkami, nie stracimy tego kontaktu. Kto wie, może fakt, że żyjemy teraz blisko w ciężarówce, będzie dla nas kiedyś ułatwieniem.
Co chciałbyś żeby chłopakom zostało w głowach z tej podróży, było ich kapitałem na przyszłość?
Na pewno chciałbym, żeby moi synowie wiedzieli, że los jest w ich rękach. I tak jak my decydujemy o tym, gdzie jedziemy, tak oni zobaczą różne drogi, różne sposoby na życie. Ale będą wiedzieli, że mogą decydować o swoim losie, mogą pójść w swoją stronę, stawiać na wartości, które są dla nich ważne. I mieć przekonanie, że my to akceptujemy. To nie jest tak, że mamy dla nich kawalerkę na Kabatach i oczekujemy, że będą mieszkali blisko nas i doglądali co tam u rodziców. A najlepiej to jakby mieli pracę w banku, żonę i samochód elektryczny. Nie chcę im układać przyszłości. Chcę im pokazać jak najwięcej. Że nie każdy ma słodkie życie, nie każdy ma zabezpieczenie na przyszłość. Że są dzieciaki, które wcześniej zaczynają dorosłe życie, że jest kawał świata do przemierzenia. Będą mieć przynajmniej argumenty na różnych polach, żeby podejmować swoje decyzje.
Bob, czyli Robert Traczyk, razem z żoną Kasią i synami Leonem, Tymkiem i Tytusem tworzy The Big Five Family. Rodzinę, która zrezygnowała ze stacjonarnego życia w Polsce, ruszając w podróż, najpierw kamperem, a od niedawna klasycznym Mercedesem Benz 917 przerobionym na mobilny dom, który nazwali „Blue Boy”. Swoją podróż relacjonują na popularnych profilach w social mediach. Tymczasowo stacjonują w Turcji (sprawdźcie stan aktualny, gdy czytacie ten wywiad)
Wojtek Terpiłowski – domowy myśliciel, biegacz, kolekcjoner winyli, miłośnik owsianki. W przeszłości m.in. dziennikarz muzyczny, aktualnie kieruje marketingiem w jednym z klubów sportowych. Hurtowo pochłania wszystko, co da się przeczytać. W niekończącym się procesie tworzenia debiutu pisarskiego. Zafascynowany medytacją i jej okolicami. Tata Jasia.













