W pewnym momencie macierzyństwa zorientowałam się, że moi synowie wyrastają na dzikusów. Medialnie ładnie to się nazywa „dzikie dzieci”, gdy wygooglujesz, to wyskoczą umorusane twarzyczki i bose stópki w lesie. Sama słodycz. Wolne, szczęśliwe, spójne. Moi synowie też tak wyglądają, gdy biegają po ogródku, albo kiedy jesteśmy na kolejnej leśnej wyprawie. Ale w ogródku, ani w lesie, spędzić życia nie możemy. Ja mam etatową pracę. Mąż swoją działalność. Oni przedszkole i szkołę. Robimy zakupy, jak każdy, w sklepie. A dzieci, które nas otaczają, są normalnymi dziećmi XXI wieku. Nie jest łatwo mieć dzikie dzieci, kiedy nie wiedzie się dzikiego życia.
Mieszanie dziecku w głowie
Póki nie poszli do przedszkola, wszystko miałam opanowane. Babcia i dziadzia chłopaków, mimo iż często mówili o nich nie-zawsze-pieszczotliwie „wisus” albo „urwipołć”, powoli przyzwyczaili się do tego, jak buduję relację z dziećmi i jak dla mnie ważna jest swoboda. Było dobrze. Moja mama rozumiała, że to ważnie nie komentować, kiedy dzieci taplały się w rowie i gdy starszy synek w wieku 5 lat kroił już sam chleb. Aż przyszedł moment, w którym zderzyliśmy się z przedszkolem. Takiego buntu na pokładzie nie przeżyliśmy nigdy. Wstyd mi dziś się przyznać, że wysłuchałam rad różnych osób, o tym, by wpychać do sali płaczące dziecko i uciekać. Czułam, że to nie jest moje, to miejsce, ze swoimi zupełnie obcymi zasadami nie było też mojego dziecka. Antek czuł, że stracił to, co dla niego ważne: wolność i bliskość tych, z którymi chciał być. Po dwóch miesiącach rodzinnie skapitulowaliśmy i wrócił do domu. Drugi syn, Michał, 3 lata później złożył wniosek o rezygnację z przedszkola po trzech dniach. Byłam już bardziej świadoma tego, co się dzieje.
Wtedy usłyszałam od znajomej zdanie, które ruszyło w posadach moją pewność, co do ścieżki, jaką wybraliśmy wychowując dzieci: „Dziecko w domu musi mieć takie same zasady jak w przedszkolu, bo mu namieszasz w głowie!”.
Jak to u mnie jest? Jak z tymi granicami? Jak ze swobodą? Jak ustalamy zasady? Czy ja naprawdę popełniam jakiś kosmiczny błąd dając im tyle wolności i możliwości decydowania o sobie? Przecież faktycznie, nigdzie indziej nie mogą tyle wolności mieć. Ratunku!
Zaufanie
Najpierw zaufałam sobie, że to, co robię, jest dla nas wszystkich dobre, dla nich dobre. Dobra jest wolność w domu i w Przyrodzie i dobre jest doświadczenie innych miejsc, gdzie panują reguły, do których trzeba się dostosować. Potem zaufałam im – że to zrozumieją. A na końcu tym dorosłym, z którymi chłopcy przebywają poza domem. Wszystko po jakimś czasie kliknęło. Dziś mam w sobie więcej spokoju, choć prawdą jest, że żonglowanie SWOBODĄ, ZAUFANIEM i ODPOWIEDZIALNOSCIĄ kosztuje mnie olbrzymią ilość uwagi i energii. I, jak dla mnie, jest najtrudniejsze w byciu mamą.
Jeżyki, które nie chcą tańczyć
Są sytuacje, które mnie kompletnie wzruszają. Wtedy, gdy młodszy synek w przebraniu jeżyka (jego przedszkolna grupa nazywa się Jeżyki, mają świetne firmowe stroje), tuli się do moich kolan na Dniu Mamy. Jest jedynym dzieckiem, które od początku odmawia występów w przedszkolu, mimo że czasami na próbach ćwiczy. Nikt go nie zmusza, nikt nie napiera. Ja gryzę się w język, bo chciałabym, tak bardzo chciałabym, aby stał tam z innymi dziećmi i śpiewał dla mnie. Pewnie bym się popłakała. Zawsze chciałam płakać na takiej akademii. Antek (też chodził do Jeżyków) wystąpił tylko jeden raz, dopiero w pierwszej klasie. Nie wiem czy młodszy kiedykolwiek to zrobi. Ufam im i temu, co czują. Moją odpowiedzialnością jest dać im przestrzeń wyboru. I rozmawiać z nauczycielami.
A kiedy Michał zapragnie boso pójść do sklepu – wspieram to, wiem, że nie cierpli chodzić w butach, gdy jest ciepło. A przecież zupełnie, zupełnie nikomu nie szkodzi biegające po supermarkecie bose dziecko, prawda?
Są też bardzo trudne momenty. Szczególnie przechodzimy to z Antkiem w szkole, gdzie zasady wylewają się z każdego kąta. Syn potrzebował pół roku, aby się przyzwyczaić. Są rzeczy, które nadal kwestionuje (co de facto mnie cieszy), ale większość przestrzega, dzięki czemu świetnie funkcjonuje w grupie. Nie. Nie mam poczucia, ze złamałam swoje dzikie dziecko wysyłając go do szkoły. Że popełniłam na nim zbrodnię. Choć było mi z tym faktem niezwykle ciężko, zaakceptowałam, że to rozwiązanie jest dla niego na ten moment najlepsze. Lgnie do rówieśników.
Czuję dziś wielką dumę z tego, że potrafimy zachować wolność (dzikość) dzieci, choćby były to już tylko fragmenty ich dawnej wolności. A w tym wszystkim pomaga nam niezwykle Las.
Las
To tutaj mamy prawdziwą swobodę i tutaj się ładujemy, aby móc wrócić do zwariowanego świata pełnego przepisów i braku możliwości wyboru. Oddychamy. Nie wiem, gdzie dziś byłabym jako matka, gdyby nie to, że kiedyś poszłam do lasu, a zaraz potem zabrałam tam dzieci. Może przekupywałabym ich cukierkami za udział w szkolnym teatrzyku? A może porywała się na szantaż, kiedy nie chcą ubrać czapki. To las nauczył nas, czym jest wolność i jak stawiać granice. Bo wcale nie jest tak, że moje dzikie dzieci w lesie zupełnie granic nie mają. Ale to temat na kolejne spotkanie.


