asd
Kwarantanna w dwóch pokojach, w trzech, w kawalerce. Albo na łajbie u wybrzeży Meksyku. Tak, tu właśnie udało mi się złapać rodzinę Gifford, czyli piątkę, która od 10 lat dryfuje po morzu. Czym jest boatschooling i jak radzą sobie z życiem na małej przestrzeni?
Każdy z nas na własny użytek redefiniuje ostatnio słowo wolność, testuje własne granice. Jednym wystarcza kawa na balkonie i krótka wizyta w osiedlowym. Inni doświadczają koktajlu emocji na pograniczu paniki i głupawki…
Sailing Totem, czyli Jamie i Behan oraz trójka dzieciaków, Niall, Mairen, Siobhan, wybrali nomadyczne życie cruiserów. Pływają od 10 lat, zaliczyli 48 krajów, a najmłodsze dziecko nawet nie pamięta życia na lądzie. Przyjaciele? To ci z łódek i ich dzieci. Dom? Najbliższy port, jeśli uznają, że czas zakotwiczyć. Praca? Obecnie zdalna. Dużo w ich opowieści analogii do obecnej sytuacji, ja wyławiam z niej słowo self-sufficient. Samowystarczalni i bardziej kreatywni – może tacy będziemy w nowym postpandemicznych świecie?
*
Większość z nas w warunkach przymusowej izolacji musi całkowicie zmienić życie i zestaw priorytetów. Nagle zadajemy sobie pytanie, ile i czego potrzebujemy do życia. Czy dwóch sukienek czy faktycznie dwudziestu. Chowamy się w domach jak jaskiniach, żegnamy stabilność i przewidywalność. Wy też w pewnym momencie zostawiliście pracę, dom, poukładane życie. Ze strachu przed…?
Behan: Strach rzucać dobrą pracę. Strach rezygnować z finansowej stabilności. Pożegnaliśmy i jedno, i drugie, gdy podjęliśmy decyzję o wyruszeniu w morze. Tak, zostawiliśmy wyścig szczurów za sobą. Ale muszę być z tobą szczera – finanse bywają moim największym źródłem lęku. Z drugiej strony nauczyliśmy się żyć wygodnie, mając o wiele mniej, skurczyliśmy nasze potrzeby. Mam takie motto: Im mniej posiadamy, tym jesteśmy szczęśliwsi i lżej nam w sercach. Jak kładziesz na wagę szczęście, łatwiej ci podjąć decyzję i rozpocząć zupełnie nowy rozdział. I to też jest OK, jeśli na samym początku tego do końca nie czujesz i nie dostrzegasz.
Slow life stało się modne, to już nadużywany hasztag. Ale w warunkach domowego uwięzienia i tony wolnego czasu niekoniecznie umiemy się tym zwolnionym tempem cieszyć. Są nerwy, jest lęk. Czy na łódce żyje się wolniej?
Na pewno więcej czasu musimy poświęcać aktywnościom, które na lądzie robi się zupełnie automatycznie. Na przykład pranie – od 11 lat robiliśmy to ręcznie, w małej misce. Od niedawana mamy coś w rodzaju pralki wielkości wiadra. Mamy swoje zadania, role, rutyny. Przypływamy do portu na zakupy, to nie jest zwyczajne pójście do sklepu – zaczyna się kombinowanie, dokąd i po co. Czasem musimy zwiedzić kilka sklepów, zanim zdecydujemy się na zakupy. No i oczywiście dużo czasu poświęcamy naprawom, na łódce zawsze się coś psuje!
Rzadko kiedy bywamy turystami, bo cumujemy zawsze na dłużej. Nie dołączamy więc do grup, które szturmem podbijają muzea i pomniki. Nasz pobyt w danym kraju to zawsze minimum miesiąc i to jest dla nas krótko, dla typowego turysty – wręcz odwrotnie.
Czy było nam łatwo przejść na tryb slow? W żadnym wypadku i tu psychologowie mają rację, to trudny proces. Ale każdy z nas przechodził go inaczej, w swoim tempie. Dzieciaki mają w nas swoje podpory, swoje kotwice i im to przejście na inny bieg poszło bardzo łatwo. Jamie, mój mąż, adaptuje się łatwiej niż ja, zajęło mu to kilka miesięcy.
A tobie?
Szczerze mówiąc, potrzebowałam około roku, żeby tak naprawdę przyzwyczaić się do nowego życia i poczuć spokój.
Jest was piątka na łajbie. Mieszkanie na małej przestrzeni oznacza kumulacje emocji, humorów nastolatków. Jak sobie z tym radzicie?
Życie na łódce nauczyło nas wzajemnego szacunku, respektowania cudzych potrzeb. Ale nie znaczy to, że zapominamy o sobie. Gdy potrzebny jest time out, musisz go sobie stworzyć – na przykład wypłynąć z łodzi na kajaku czy paddle boardzie. Jeśli jesteśmy w porcie, wystarcza samotny spacer, a tak naprawdę genialnym wynalazkiem są słuchawki, każdy z nas je ma! Zawsze znajdzie się sposób na chwilę dla siebie.
Nie unikamy rozmów – to one rozbrajają napięcia. Tu nie ma miejsca na kłótnie, które eskalują w nieskończoność. Mieszkanie w piątkę na małym metrażu zmusza nas do kreatywności i szukania lepszych sposobów na dogadanie się.
Macie jakieś sztywne zasady, patenty, jak zorganizować dzieciom i sobie czas, by to jakoś grało?
Od zawsze woleliśmy zasadę pójścia z prądem, osobiście nie lubię narzucania struktur, wolę takie nasze życiowe rutyny. Mamy tylko jedną naczelną zasadę – szacunek. Dla siebie nawzajem, dla rodziny, dla ludzi, których spotykamy na naszej drodze. Mamy dwa pokoje dla dzieci. Córki dzieliły przez większą część czasu jedną kabinę, ich brat był w drugiej, tuż obok. Nauczyły się traktować jako zespół, dzielenie się było czymś naturalnym. Faktycznie zmienia się to z wiekiem. Niedawno najstarszy syn zdecydował się na studia na lądzie i dziewczynki (dziś 15 i 17) mają swoje pokoje. Własna przestrzeń, własny kąt jest dziś dla nich bardzo ważny, jak to dla nastolatki. Dziś myślę, że dzięki temu wciąż jesteśmy na wodzie razem.
Życie cruisera nie jest dla każdego. Dziś, bardziej niż kiedykolwiek, przekonujemy się, czym jest przymusowe przebywanie w jednym miejscu, zakotwiczenie w domu.
Bycie w domowej izolacji jest trudne, chyba nawet trudniejsze niż na morzu. Tu codziennie monitorujemy dystans dzielący nas od lądu, liczymy, ile dni zostało do zobaczenia portu. Jest meta. Mamy wyostrzone zmysły, wyczuwamy zapach ziemi na długo, zanim brzeg wyspy pojawi się na horyzoncie. Izolacja w domu nie wiąże się z żadnym końcem, nagrodą, na którą można czekać i się cieszyć. Nie wiesz, kiedy się skończy, jak długo to potrwa. Każdy przedmiot przypomina ci o normalnym życiu i o aktywnościach, które są zakazane.
Ale taki cruising to też nie są wakacje…
Absolutnie nie są! To po prostu inny styl życia. Może to tak wygląda z boku, bo na pewno mamy więcej czasu, by robić to, co kochamy, ale i Jamie, i ja mamy swoje freelancerskie prace, dzięki którym pływamy. Tak więc w pewnym sensie nadal chodzimy do pracy, tylko że w bardziej elastycznych godzinach i bez zakładania „garsonki”.
Co jest codziennym wyzwaniem?
Do najtrudniejszych rzeczy należy przewidywanie niezliczonych frontów pogodowych, chodzi o nasze bezpieczeństwo na wodzie. Ale to nie jest przenoszenie gór, tylko coś, co wrosło w naszą codzienność. Mamy jednak świadomość, że zła decyzja może nas kosztować utratę łodzi.
Musze zapytać was o homeschooling. Każdy z nas mierzy się teraz z lepszą lub gorszą formą nauczania w domu.
Nie mamy sztywnych zasad i struktur. Gdy dzieciaki były młodsze, szukaliśmy dla nich okazji do nauki, świat wokół był ich szkolną ławką. Teraz są nastolatkami, więc wiadomo – szukają sami. Jest wiele form i podejść do homeschoolingu na lądzie, tak samo jak z boatschoolingiem. W naszym przypadku kluczem jest ewolucja, dopasowywanie, nadążanie za zainteresowaniami dzieciaków. Nie myślcie, że siedzą cały dzień i robią co im się podoba, to jest raczej podpatrywanie, co im podsunąć, co pogłębiać. Nasz system jest eklektycznym zlepkiem tego, co podstawowe, jak matematyka, z tematami, które ich interesują i tym, co nam się po drodze wydarzy – ludzie, miejsca, inne kultury. Na początku skupiałam się na tym, by nauczyli się czytać i poznali programowe minimum. Nawet bałam się, co będzie, jak się nie nauczą. Okazało się, że mają tu tyle czasu, że każde z nich samo zaczęło pożerać książki.
Lekcja geografii na wyciągnięcie ręki!
Albo biologii! Gdy byliśmy na Polinezji Francuskiej, na jednej z sąsiadujących łodzi poznaliśmy profesora, biologa morza, który pomagał dzieciom, i przy okazji opowiedział wszystko o rafach koralowych. Stali się specami w tej dziedzinie. A historia? Podczas trzymiesięcznego pobytu w RPA chodziliśmy do muzeum apartheidu, rozmawialiśmy z mieszkańcami, oglądaliśmy reportaże – to więcej niż zwykła nauka.
Cruising uczy was też bycia elastycznym w swoich planach, samowystarczalnym…
Trochę żartujemy, że przez koronawirusa robimy to, czego życie nas zawsze uczyło. Tak, jesteśmy w stanie planować i magazynować jedzenie na dłuższy czas, jesteśmy niezależni, jeśli chodzi o wodę i prąd, umiemy obserwować, co mówi nam pogoda. Od niedawna zostaliśmy zmuszeni do kwarantanny na łódce, dzieciaki pływają w pobliżu, czytamy, gotujemy, pierzemy, robimy wideorozmowy z najbliższymi. W sumie ten stan jest nam znany, to nic nowego, bo już przed koronawirusem staraliśmy się być samowystarczalni. Wekowałam mięso, robiłam przetwory, sok z cytryny. I wiadomo, zawsze zapas kawy i rumu!
Masz poczucie wolności?
Wybuch pandemii trochę to podważył. Pływanie daje absolutną wolność i jest to uzależniające. OK, musisz mieć internet, dopasować się do wyzwań pracy freelancerskiej, ale to nadal wolność przez duże W. Teraz doświadczamy izolacji w wyniku pandemii. To nowa sytuacja, kraje zamknęły swoje granice, odebranie tej wolności jest dla wielu cruiserów trudne. W niektórych krajach nie można nawet pływać w morzu tuż obok łodzi. Ciężkie jest przejście od zera reguł do narzuconych sztywnych zasad. Gdy przypominam sobie jednak, że mieszkańcy na wybrzeżu nie mogą nawet iść na plażę, nie narzekam. Mamy swoją kwarantannę na łajbie.
Bywacie pytani o najpiękniejsze miejsce, największą przygodę w ciągu tych 10 lat?
O tak. I nie umiem podać ci tego naj, naj miejsca, widoku czy smaku. Ale mam odpowiedź, najpiękniejszą rzeczą, jaką nas spotyka i jakiej się uczymy, to empatia. Gdyby wszyscy ją mieli, nasza planeta byłaby w zupełnie innym miejscu.
Dziękuję za rozmowę i życzę wam i sobie otwarcia granic. Pomyślnych wiatrów!
*
Rodzina na łajbie dzieli się swoimi planami, kursem wiatru, przemyśleniami z czasów kwarantanny na swoim blogu, tu możecie śledzić, gdzie obecnie się znajdują. Jeśli znacie inne rodziny, które spędzają ten czas na morzu, na szczycie gór czy głęboko w lesie, dajcie znać!