asd
Mama trójki przemalowuje stary dom u podnóży Kolorado. Wokoło biegają nubijskie kozy, kury oraz trójka dzieciaków. Nie, nie wróciły właśnie ze szkoły, bo do niej nie chodzą. Chodzą natomiast do ogrodu na przydomową lekcję przyrody. Poznajcie Remi Stoneman!
Fotografka, certyfikowana instruktorka jogi, adwokatka zdrowego odżywiania, renowator starych wnętrz, hodowca organicznych warzyw. Czyli kilka wcieleń Remi Stoneman, która zaprasza nas dzisiaj do swojego mikrokosmosu. Stan Nowy Meksyk, miasteczko Farmington – to tu łapiemy ją, gdy właśnie… doi kozy. Obok w sklepie ciężko dostać alternatywne mleko dla jej uczulonych dzieciaków.
W modnych okularach, dopasowanych ogrodniczkach i słomkowym kapeluszu… Hej Remi, co cię sprowadziło na wieś?
Pochodzę z Arizony, niedaleko Phoenix. Dorastałam pośród pięciorga rodzeństwa, z ojcem, który stosował przemoc domową i mamą, która jakoś starała się w tej sytuacji odnaleźć. Nie była z nami blisko i chyba te doświadczenia z dzieciństwa, choć dość traumatyczne, przywiodły mnie tu, gdzie jestem. Czuję, że to ja kieruję swoim życiem, nie jestem bierną ofiarą. W wieku dwudziestu paru lat przeszłam przez terapię związaną z zaburzeniami żywienia. Gdy z tego wyszłam, odkryłam jogę, chciałam pomagać innym cierpiącym nastolatkom, pokazać jak ważne jest dbanie o ciało.
Miasto a ranczo to dwa bieguny…
Tak, dorastałam w dużym mieście, ale moja mama pochodzi z małej mieściny, z rancza, gdzie spędzałam lato, zazdroszcząc moim kuzynom jazdy na koniach, posiadania kilku psów czy odkrywania indiańskiej ceramiki zakopanej w pobliskim lesie. Zawsze, gdy odkrywałam w sobie duszę kowbojki u boku kuzynostwa, kończyły się wakacje i lądowałam z powrotem na rozgrzanych chodnikach miasta. Gdy mój mąż dostał pracę w dużo mniejszym mieście, na początku byłam załamana! Lubiłam dużą aglomerację, ze względu na sklepy z organiczną żywnością, muzea, parki, atrakcje niedaleko domu. No i kozie mleko w sklepach – moje dzieci nie piją krowiego. Szczerze, to nawet nie słyszałam nic o tym Farmington! Wyobrażałam sobie bezkresne pola i stodoły z czerwonej cegły. Cóż, niedokładnie tak jest… Ale znaleźliśmy stary dom niedaleko rzeki Animas z wysokimi na 18 metrów drzewami wokoło i z wielkim ogrodem. Czuliśmy, że to wspaniały początek nowej drogi i nowego stylu życia, o którym tak naprawdę niewiele wiedzieliśmy.

Dom jest w fazie ciągłej transformacji? Nie mieszkacie tu sami…
Tak, zabraliśmy się za wyburzanie frontu, bo kompletnie odstawał od naszej wizji. Potem jakoś tak samo się potoczyło… Dostaliśmy szczeniaka tuż przed przeprowadzką, kilka miesięcy później dołączyły do nas kury. Potem założyliśmy ogród i pojawiła się nubijska koza z małymi. Sama zrobiłam im coś w rodzaju domu! Kiedy kozy się zadomowiły, pożyczyłam kozła. Tak, tak! I nauczyłam się oraz moich chłopców doić kozy.
Jak twoi chłopcy spędzają czas? Musieli na nowo nauczyć się życia na wsi, zupełnie nowych obowiązków?
Może to brzmi trywialnie, ale dla mnie i mojego męża bardzo ważne jest, by nauczyć ich ciężkiej pracy, ciekawości życia, szacunku do natury i samych siebie.
Uczą się tego też w szkole?
Rodzinnej szkole. Tak to nazywamy. Połowę czasu uczymy dzieci w domu, a potem zbierają się w małej klasie, złożonej z dzieci z innych domów, które też stosują homeschooling. Na wiosnę spędzamy sporo czasu w ogrodzie, ucząc się przyrody, jesienią zbieramy liście i tłumaczymy, dlaczego zmieniają kolor. Ta forma nauki daje nam możliwość odkrywania świata tuż za domem.

Rozumiem, że nie pędzicie na ósmą z plecakiem. Ale macie swój rytm dnia, jakiś grafik rodzinny? Jak to wygląda?
W tygodniu wstaję około 6:30, to czas dla mnie, na medytację, na ułożenie sobie w głowie dnia, i śniadanie. O 9.00 zaczynamy lekcje, pisanie, czytanie i inne przedmioty. W poniedziałki pracujemy sześć godzin, a w pozostałe dni i weekendy po dwie godziny. W sumie dzieci nie nazywają tego lekcjami, dla nich to po prostu wspólna zabawa. Największy problem mam z czasem wolnym. Tym dla mnie! Jestem szczęściarą, mąż bardzo mi pomaga, ale jednak, żeby pójść do sklepu na większe zakupy bez dzieci, muszę czasem poprosić o pomoc nianię.
No właśnie, nie zawsze jest tak różowo. Opowiedz o trzech rzeczach, które są dla ciebie największym wyzwaniem w macierzyństwie?
Chyba znalezienie wystarczających pokładów cierpliwości do moich chłopców, słuchanie ich, ale tak naprawdę – wsłuchiwanie się w to, co chcą mi powiedzieć. No i ten czas dla siebie… Naprawdę mi go brakuje.
A jasne strony?
No pewnie, jest ich wiele. Czuję, że jestem częścią jakiegoś planu, czegoś wykraczającego poza ja, poza mnie samą. Wyzbycie się ego, przyzwolenie na to, by dzieci były sobą, a nie twoim wyobrażeniem o nich. Też to, jak bardzo zyskałam na pewności siebie, odkąd jestem mamą. Na początku czułam się trochę… oszukana, bo nie wiedziałam jak kochać. Wszyscy mówili, że kochać to przecież takie naturalne. Nie dla mnie. Dorastałam w rodzinie, gdzie uczucia i miłość były dawkowane i uzależnione od zachowania – zrobiłaś coś dobrze, kocham cię, a jak nie, to odrzucam i nie akceptuję. Nie miałam dobrego, sprawdzonego wzorca, zaczynałam od zera! Jestem naprawdę dumna z siebie, wiem, że daleka droga przede mną, ale gdy tak obserwuję moje dzieci, mam poczucie, że wybrałam dobry kierunek.
No to porozmawiajmy o twoich synach. Jacy są?
Smith, najstarszy, jest bardzo odpowiedzialny, lubi jasne zasady, wyznaczanie tego, co jest dobre, a co nie. Jest bardzo ciekawy świata, szuka odpowiedzi na pytania, a ma ich sporo w głowie. Świetnie radzi sobie w sportach. I jest taki… poważny i dojrzały, jeśli porównywać go z młodszymi. Captain, środkowy, to energetyczna bomba. Interesuje go wszystko, ale tak na 5 minut, zanim nie popędzi za kolejną rzeczą. W odróżnieniu od Smitha nie jest nieśmiały – pokocha cię w sekundę, ale też w sekundę o tobie zapomni, gdy sobie pójdziesz. No i najmłodszy, Leif, to trochę miks starszych braci, chociaż to właśnie on myśli, że rządzi tym domem! Potrafi być komikiem i największym marudą. Zrobi wszystko, by dostać owocową przekąskę i jest zakochany we wszystkich naszych zwierzakach.
Twoja lekcja dla nich?
Chciałabym, by potrafili być życzliwi dla siebie i innych. By dostrzegali swoje moc i siłę, by nie czuli się gorsi od innych, nie szukali poklasku. By mieli szacunek dla kobiet, by rozumieli, że są częścią planu tego na górze. By byli szczęśliwi, ale też rozumieli, że szczęście nie jest celem w życiu, bo życie nie zawsze jest wesołe, ale zawsze pełne nadziei.
I tej nadziei i optymizmu życzę. Dziękuję ci bardzo, że znalazłaś chwilę na rozmowę. Warszawa pozdrawia Nowy Meksyk!
zdjęcia: Remi Stoneman
rozmawiała: Kasia Karaim