Mamo, kiedy urodziłam córkę, poczułam się jak zagubiona matrioszka. Odłączona od swoich większych poprzedniczek. Poczułam, że pochodzę znikąd, że do nikogo nie jestem podobna, że jestem pierwszą matką na ziemi. A desperacko potrzebowałam Cię, mamo, większej, starszej matrioszki, która ukoi mnie swoją obecnością, da mi poczucie łączności i przynależności. Brakowało mi Cię, mamo, żeby zobaczyć, że moje przerażenie nie jest pierwsze, ani ostatnie, że też je dobrze znasz. Chciałam, żebyś przy mnie była, mamo, żebyś mi pokazała, że lęk ma swój koniec. Potrzebowałam Cię, bo wróciło moje dzieciństwo, dostrojone idealnie do dzieciństwa mojej córki. Więc wróciłaś też i ty z mojej przeszłości.
Chciałam Twojej obecności, żebyś czuwała nad moim nowym, dopiero wyklutym macierzyństwem. Marzyłam o twoim wyrozumiałym spojrzeniu, dzięki któremu nie musiałabym ciągle siebie krytykować i strofować. Potrzebowałam Twojego spokojnego wzroku, który opadłby spokojnie na moje czasem zbyt nerwowe ruchy. Nikt Ciebie nie mógł zastąpić, mamo, żadne najnowsze badania, wywiady z ekspertami nie były w stanie wypełnić luki, którą nosiłam w sobie przez pierwsze miesiące mojego macierzyństwa. Nabywałam wiedzy, ale nie mogłam chwycić się tradycji, historii, ani wspomnień. Dryfowałam bez kontekstu, bez przeszłości. Byłam głodna twoich opowieści, twoich wspomnień, naszej historii, którą mogłabym zrozumieć na nowo. To była szansa na to, żeby zobaczyć Cię z bliska, mogłabym zobaczyć Cię bezbronną. Gdyby tak się stało, byłybyśmy już dla siebie na zawsze.
Kiedy Cię nie było, czułam się jak bezradna laleczka, pozostawiona sama sobie, marząca o tym, żeby mama pogłaskała mnie po głowie i pocałowała w czoło. Jak małą dziewczynkę, którą jednocześnie już nie jestem i którą w pewnym sensie pozostanę na zawsze. Wyobrażałam sobie, mamo, że przychodzisz do mnie ze swoją mamą i wspólnie pochylamy się wszystkie nad moją córką. Myślę, że mógłby to być jeden z najpiękniejszych momentów w moim życiu. Wiesz, mamo, to mogłoby zbudować we mnie pewność, że jestem na swoim miejscu, chroniona i kochana.
Kiedy Ciebie nie było, czułam, że moje macierzyństwo jest zbędne i nieciekawe. Czułam się niepotrzebna i pozbawiona kontekstu. Chciałam Ci się pochwalić moją córką, jaka jest piękna i cenna, a jednocześnie chciałam, żebyś dostrzegała również mnie. Chciałam, żebyś była ze mnie dumna, że sprowadziłam na świat kogoś tak pięknego. To ja to zrobiłam, mamo, spójrz na mnie. Udało mi się ją urodzić, należy teraz do świata, jednocześnie niesie ze sobą pamięć o nas – kiedy nas już nie będzie, stanie się dowodem na to, że istniałyśmy.
Czy zauważyłaś mnie, mamo? Moje bezbronne serce, moje bezkresne otwarcie, moje wielkie wzruszenie. Chciałam, żebyś widziała to z bliska, mogłaś mnie zobaczyć taką, jaką jeszcze nigdy nie byłam. Miałabyś na to odwagę? Spójrz na mnie, mamo. Nie musisz mieć najnowszej wiedzy o rozszerzaniu diety, nie musisz upierać się przy swoich teoriach z poprzedniej epoki. Na dobrą sprawę, mamo, kto by się tym przejmował. Wystarczy, że będziesz świadkiem tego, jak staję się matką. Prawdopodobnie tego potrzebuję najbardziej, twojej przychylnej obecności. Twojej niezachwianej pewności, że dam sobie radę, że będę umiała dedykować siebie swojemu dziecku.
Nie potrzebowałam żadnych recept, gotowców, potrzebowałam tylko niezachwianej obecności, twojego świadectwa. Potrzebowałam, żeby moje dzieciństwo mogło mieszać się z moim macierzyństwem pod twoim ciepłym okiem. Nie chciałam być porzuconą matrioszką, mamo, oddaloną o 100 km, zamkniętą na czwartym piętrze, na oddalonym osiedlu. Chciałam być częścią większej całości, chciałam dołączyć do Was, mamy, chciałam ofiarować Wam moją historię w nadziei, że będziecie chciały dostrzec w niej moją wdzięczność za to, że tu jestem. Co innego mogłabym zrobić dla moich przodkiń, jak inaczej pokazać im uznanie, jeśli nie przez naśladowanie i kontynuację tego, co one zrobiły. Myślałam, że czekają na mnie, po drugiej stronie mostu zwanym rytuałem przejścia.








