Pogoda wreszcie sprzyja spacerom, a ogródki, knajpy, muzea i galerie znowu zachęcają, aby spędzać w nich jak najwięcej czasu. Jak poza domem radzą sobie kobiety karmiące piersią? O to, co robią, kiedy ich dziecko nagle zacznie domagać się „cycka”, i czy jest się czego obawiać, pytam doświadczone mamy.
Moja córka Hela urodziła się pod koniec marca, co w moich wyobrażeniach było idealnym momentem na pojawienie się nowego członka rodziny. Już w czasie ciąży oczami wyobraźni widziałam siebie przemierzającą z wózkiem stołeczne parki, słuchającą podcastów, odwiedzającą galerie i spotykającą się na zaległe kawy z dawno niewidzianymi koleżankami. „Byle do porodu” – myślałam.
Zarówno pogoda, jak i rzeczywistość macierzyństwa szybko zweryfikowały moje marzenia. Nikt nie wspomniał, że zaraz po narodzinach dziecka kolejnym wyzwaniem, które czeka większość matek, jest karmienie piersią. I nie wspominam tu o bólu, który towarzyszył mi na samym początku, a o tym, jak radzić sobie, kiedy moje dziecko nagle, pośrodku miasta zacznie domagać się jedzenia? Ja, która do tej pory nawet w głębokich dekoltach chodziłam dość rzadko, mam się „obnażać” przed obcymi? Czy czekają mnie nieprzyjemne sytuacje? Co pomyślą sobie inni i czy moim współtowarzyszkom i współtowarzyszom będzie przeszkadzać fakt, że karmię przy nich dziecko?
Przeczytajcie, co o tym wszystkim myślą zaprawione w karmieniu mamy.
*
Zuzanna Ciszewska – Specjalistka ds. Komunikacji, mama Aliny (3 lata i 3 miesiące), a wkrótce także Stefana
Początki mojego macierzyństwa, a co za tym idzie karmienia, przypadły na początek pięknej i bardzo ciepłej wiosny (wiosno 2018 – pamiętamy cię!). Tak jak „wyszłam” wtedy z domu, wróciłam wraz z pierwszymi jesiennymi chłodami, które szczęśliwie rozpoczęły się dopiero w listopadzie. W tym czasie karmiłam Alinę w najróżniejszych miejscach – w knajpach, parkach, lesie, na łące, na lotnisku, na dworcu, w samolocie, pociągu czy po prostu na chodniku. Było to dla mnie absolutnie naturalne i nigdy nie robiłam z tego większej sprawy. Od początku postrzegałam karmienie piersią (poza aspektem więziotwórczym) jako niezwykle wygodną sprawę – nigdy nie musiałam martwić się o zapas jedzenia/mleka, bo zawsze miałam je przy sobie.
Czy doświadczyłam kiedyś nieprzyjemności wynikających z faktu, że karmię dziecko piersią w miejscu publicznym? Nigdy! A już na pewno nie w sposób bezpośredni. Znaczących spojrzeń czy dezaprobaty mogłam nie zauważyć, bo po prostu nie zwracałam na nie uwagi. Jeżeli kiedykolwiek czułam jakikolwiek dyskomfort (co zdarzyło się dosłownie kilka razy), odchodziłam na bok lub prosiłam współtowarzyszy, aby odwrócili się na sekundę, bo chcę zacząć karmić, a byłam na przykład akurat tak ubrana, że musiałam się obnażyć, aby podać dziecku pierś.
Zdaję sobie sprawę, że nie dla każdej kobiety karmienie piersią w miejscu publicznym jest komfortowe i nie każda to lubi. Ważne, aby postępować tak, by czuć się bezpiecznie i aby bezpiecznie czuło się nasze dziecko.
Ania Terej – właścicielka marki A Baby Brand, mama Marysi (7 lat), Jurka (4 lata) i Basi (2 lata)
Karmienie poza domem, w miejscach publicznych czy przy ludziach nigdy nie było dla mnie problemem. Zawsze uważałam to za coś absolutnie naturalnego. Na samym początku towarzyszyło mi uczucie lekkiego skrępowana – dopiero uczyłam się karmić, byłam niewprawiona i nie wiedziałam do końca, jak się zachować. Jednak nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby z tego rezygnować czy w jakikolwiek sposób się ograniczać. Sytuacja stała się dużo prostsza, kiedy przy kolejnych dzieciach nabrałam wprawy i poczułam, że karmienie jest dla mnie tak naturalne, że nie robiło mi różnicy, czy robię to na osobności w domu, czy poza nim w obecności innych ludzi.
Przy pierwszym dziecku karmienie jest nowością i bywa wyzwaniem. Jest też cudownym rytuałem – gdy siadasz na specjalnie wybranym do tego fotelu, z poduszką do karmienia, notesikiem lub apką, żeby zapisywać czas kolejnych karmień. W sumie spędzasz godziny dziennie, karmiąc dziecko, przyglądając mu się i rozkoszując tymi chwilami. Podobnie sytuacja wygląda poza domem – to też pewien rytuał i spore przeżycie, trwa długo i wywołuje dużo emocji. Przy kolejnych dzieciach karmi się praktycznie i dosłownie „w biegu”, robiąc wiele rzeczy jednocześnie. Kiedy karmiłam najmłodsze dziecko, robiłam kolację pozostałym, układałam z nimi puzzle, czytałam książkę i wykonywałam jednocześnie tysiąc innych domowych obowiązków. Nawet nie pamietam, czy przy trzecim dziecku choć raz udało mi się usiąść do karmienia.
Zdarzało się, że kiedy moje dzieci jadły z piersi przy ludziach, działo się to w tak niewidoczny sposób, że nikt się nie orientował. Rozmawiali ze mną, nie będąc świadomi tej sytuacji, i dopiero po paru minutach, lekko skrępowani, reagowali słowami: „ojej, przepraszam, nie wiedziałem, że karmisz”. Oczywiście zawsze odpowiadałam, że nic się takiego nie dzieje i możemy rozmawiać dalej.
Także ubrania dla mam karmiących ułatwiają życie i sprawiają, że żadna ze stron nie czuje się skrępowana. Jest mnóstwo superopcji – bluzek czy sukienek, dzięki którym karmienie może odbywać się w naprawdę dyskretny i subtelny sposób. Jeszcze parę lat temu, kiedy wybór był dużo mniejszy, miałam przy sobie pieluszkę albo chustę, aby móc się zakryć.
Osobiście nigdy nie spotkałam się z nieprzyjemnymi sytuacjami w związku z tym, że karmiłam piersią. Nikt nigdy tego nie komentował, ani nie zwrócił mi uwagi. Mam nadzieję, że takie sytuacje, w których kobiety karmiące są w jakikolwiek sposób stygmatyzowane, będą coraz rzadsze, a mamy będą czuły się swobodnie i naturalnie.
Klara Czerniewska – kuratorka i badaczka, mama Stefana (3,5 roku)
Początki mojego macierzyństwa i karmienia piersią wspominam bardzo źle. Byłam zahukana, miałam sprzeczne wzorce, wobec których nie potrafiłam się sama odnaleźć, i transmitowane przez poprzednie pokolenia traumy, którym zaprzeczałam, twierdząc uparcie, że „mnie to nie będzie dotyczyło”. A jednak. Long story short: musiałam dokarmiać butelką. Dla jednych to normalka, dla innych – w tym dla mnie, pozostającej pod wpływem „naturalistycznej” szkoły położnych, porażka, która wpływała na samopoczucie i samoocenę.
Nie miałam oporów przed karmieniem w miejscu publicznym. Uznałam to za normę, wyraz „postępowości”. Nigdy też nie usłyszałam żadnego – ani pozytywnego, ani negatywnego komentarza na ten temat. Dla mnie zdecydowanie trudniejsze logistycznie niż „wyjęcie cycka” było przygotowanie świeżego roztworu, tzw. formuły: wyciąganie termosu z przegotowaną wodą, puszki z proszkiem, wyparzonej butelki, odmierzanie w terenie, np. ogrodach BUW-u albo w pociągu – horror!
Jako młoda matka musiałam na nowo zbudować sobie mapę miasta: gdzie można łatwo wejść z dzieckiem, przewinąć je i nakarmić. Instytucje kultury, które tak kochałam odwiedzać, będąc „wolna i swobodna”, bynajmniej nie są tak otwarte, za jakie chciałyby uchodzić. Pamiętam, jak w naszą pierwszą zimę (Stef miał wtedy kilka tygodni) próbowałam dostać się do Zamku Ujazdowskiego. Gondola dwukrotnie utknęła w drzwiach (teoretycznie dwuskrzydłowych, z czego tylko jedno skrzydło jest otwierane), a do łazienki z przewijakiem trzeba było zjechać windą do podziemi. Spróbujcie to zrobić z wyjącym noworodkiem! Podobnie po macoszemu (nomen omen) traktują przestrzenie dla matek Zachęta i Muzeum Warszawy (dane z lat 2018–2019, dajcie znać, czy coś się zmieniło): kącik wciśnięty w przestrzeń między windy a szafki owszem, daje możliwość separacji i spokojnego nakarmienia malucha, ale o ile dobrze pamiętam (ach, te lockdowny!), do łazienki i tak trzeba pokonać schody. Z kolei w Muzeum Warszawy po renowacji miła pani szatniarka z entuzjazmem poinformowała mnie o lokalizacji kącika dla matki z dzieckiem – jednak w realu było to znów dosłownie 1,5 metra kwadratowego ze stolikiem do rysowania…
Dla kontrastu cudowne zaskoczenie z podróży (cyc – najlepsze remedium na zatkane uszy w samolocie!): w nowootwartym wówczas centrum handlowym Forum Gdańsk: kanapy, przestronne „przebieralnie”, zlew, mikrofalówka…
Znacie książkę „Jak pokochać centra handlowe” Natalii Fiedorczuk? Jeśli nie, to polecam!
Magdalena Rychard – właścicielka marki Magda Rychard Jewelry, mama Heleny (2,5 roku) i Stasia (15 miesięcy)
Karmiłam praktycznie wszędzie i zawsze wtedy, kiedy moim dzieciom zachciało się „cycka”. Dla mnie jako matki najważniejsze zawsze było i jest zaspokojenie ich potrzeb jedzeniowych i bezpieczeństwa. A w przypadku karmienia piersią i samego początku przygody macierzyństwa – potrzeby jedzeniowe i poczucie bezpieczeństwa zlewają się w jedno.
Karmiłam wszędzie – w kawiarniach, restauracjach, u lekarzy, w aucie podczas podróży, na rozmaitych ławkach, czy schodkach tuż po demonstracji Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. Na targach, gdzie sprzedawałam biżuterię, na placach zabaw, w garażach, centrach handlowych, na plaży nad morzem, nad jeziorem, w lesie i na korcie tenisowym. Na mrozie, w upale, na stojąco, na siedząco. Zdarzało się, że rozmawiając z klientem, jednocześnie karmiłam, a było to tak harmonijne, że dana osoba dopiero odchodząc, spostrzegała, że trzymam dzidziusia i go karmię.
Karmienie piersią przychodziło mi zawsze naturalnie, nigdy nie miałam problemu z tą czynnością, bo uważam, że z łatwością można ją tak zorganizować, aby potencjalni obserwatorzy nic nie widzieli. Dzidzia jest wtedy szczęśliwa, bo je, a matka czuje spokój. Nigdy też nie spotkała mnie nieprzyjemna sytuacja w związku z karmieniem piersią, ludzie wręcz pomagali mi, robili miejsce. Tak samo było, kiedy podróżowałam po świecie i zdarzało mi się karmić publicznie.
Kochałam karmienie piersią, wydawało mi się to instynktownie naturalne i łączące mnie z dzieckiem. A poza wszystkim, ten moment zatrzymania – choćby nie wiadomo co się działo, nagle dla mnie i dziecka świat staje. Jestem tylko ja i ono. To jest czyste piękno i czysta miłość. Zatrzymanie przepełnione miłością.
Kasia Stadejek, dziennikarka, mama Kajtka (15 miesięcy)
U nas karmienie piersią było od początku jedną z najtrudniejszych rzeczy – trudne przystawianie, krótkie wędzidełko, wyginanie się, łapczywość. Więc kiedy udało mi się opanować tę sztukę i przejść z pozycji spod pachy i innych dziwnych wygibasów na klasyczne przystawianie dziecka „jak na filmach”, to byłam z siebie tak dumna, że miałam totalnie w nosie to, gdzie i jak to się dzieje, czułam się jak heroska. Do tego Kajtka długo parzył wózek, a pierś była jedynym jego pocieszeniem. Wychodziliśmy z domu i po 10, max 15 minutach musiałam szukać ławki, żeby go nakarmić i w ten sposób uśpić, bo inaczej płakał. Chcąc, nie chcąc, przyzwyczaiłam się do publicznego karmienia.
Wcześniej zastanawiałam się, jak to będzie, czy łatwo mi przyjdzie takie obnażenie się, ale w ogóle o tym nie myślałam w momencie, gdy liczył się dobrostan mojego dziecka (i mój własny, bo gdy Kajtek płakał na spacerze, byłam spocona, zrozpaczona i jak mi się wydawało – obserwowana przez wszystkie możliwe pary oczu). Szykowałam sobie nawet w głowie cięte riposty dla zgorszonych staruszek i dziadersów, ale przez prawie 15 miesięcy publicznego karmienia ani razu nie musiałam ich użyć. Społeczeństwo mnie bardzo mile zaskoczyło, a o to w naszym kraju dość trudno ostatnimi czasy. Ludzie najczęściej reagowali uśmiechem i rozczuleniem, zwłaszcza kobiety i starsze pokolenie.
Nie miałam okazji karmić za granicą, bo Kajtek urodził się razem z pandemią i jeździliśmy tylko po kraju. Ale i tak czuję że portfolio mam niezłe – karmiłam na górskim szlaku, na szczycie wieży widokowej, niosąc dziecko w nosidle przez park, na plaży podczas śnieżycy, na stołówce w IKEA, w muzeum, na huśtawce. Przychodzi mi to tak naturalnie jak picie wody z bidonu. Jest pragnienie, jest rozwiązanie. A mojemu synowi pić chce się często.
Pierwsze karmienia wyglądały tak, że pytałam męża albo przyjaciółkę, z którą często zasiadałyśmy obok siebie na tej samej ławce w tym samym celu, czy coś widać. Ale wtedy główka Kajtka była malutka, a moje piersi, jak na swoje standardy, ogromne, więc czasem okrywałam się muślinowa pieluchą. Potem pomyślałam sobie, że ilość ciała, którą odsłaniam przy karmieniu, to dla wielu dziewczyn typowy dekolt bluzki i nikogo to nie gorszy, ale może mówiłabym inaczej, gdybym miała duży biust. Z czasem, tak jak wszystko przy dziecku, karmienie stało się łatwe i przestałam nerwowo się rozglądać – i nawet nie wiem, czy ktokolwiek na mnie wtedy patrzył.
Nie sprawdziły mi się za to żadne sprytne patenty w ubraniach do karmienia, od suwaków oboje dostawaliśmy szału, bo jako że do dziś karmię przez nakładki, materiał stanika i bluzki ciągle o nią zahaczał albo właził Kajtkowi do buzi. Najlepiej działały zwykłe koszule i bluzki z dekoltem V. Dziś przystawiam dziecko dołem i nie widać już totalnie nic, chyba że akurat pragnie stroić radyjko w drugiej piersi, to wtedy tak. Ale to też mam w nosie.
•
A wy – macie swoje sposoby na karmienie piersią w przestrzeni publicznej? Jak czujecie się, kiedy karmicie poza domem? Czekamy na wasze komentarze!




























