Jestem zupełnie innym ojcem mojego syna, niż mój ojciec był moim. On był gorejący i wściekły, ja jestem akceptujący i spokojny. Ale też moja miłość ojcowska jest bardziej zdystansowana, chłodniejsza.
Mój syn Krzysiek, który za miesiąc skończy 21 lat, parę miesięcy temu powiedział mi, że moja pozycja względem niego jest „obserwacyjna”. I że chciałby, aby mi „bardziej zależało”. Dało mi to do myślenia i do czucia.
Okoliczności naszych dzieciństw z ojcami były odmienne. Mój ojciec (rocznik 1930) przeżył dzieciństwo w okupowanym Poznaniu. Od dwunastego roku życia pracował przymusowo w niemieckich zakładach zbrojeniowych. Poznał głód. Miał troje rodzeństwa. Ja (urodzony w 1967 roku) byłem jedynakiem. Wychowałem się w Warszawie, do której moi rodzice przyjechali na studia. Byli w swoich rodzinach pierwszymi osobami z wyższym wykształceniem.
Spędziłem całe dzieciństwo i wczesną młodość z ojcem w jednym pokoju. W drugim spała i pracowała nad redakcją książek moja mama. Nie wiedziałem (bo skąd miałem wiedzieć), że jest czymś nietypowym to, że moi rodzice śpią osobno.
Ojciec był skłonny do gniewu. Mama była cierpliwa i delikatna. Była obiektem napaści werbalnych ojca, kompletnie nie umiała znajdować wyjścia z kłótni i próbowała mnie do nich wciągać jako swojego sojusznika. Starałem się nie dać w to zaangażować.
Byłem bliżej związany z ojcem, i to nie tylko ze względu na dzielony z nim pokój. Dopiero gdy miałem 25 lat i nie mieszkałem już w domu rodzinnym, przyznałem się przed samym sobą, że ojca kochałem bardziej niż matkę. Wydawało mi się to skandalicznie niesprawiedliwe. Nie wiedziałem wtedy, że miłość rzadko jest sprawiedliwa. Często bardziej kochamy któreś z rodziców, któreś z rodzeństwa albo któreś z dzieci.
Bardziej kochałem ojca, bo z obojga moich rodziców to on był silniejszy i cieplejszy. A to moc i ciepło przyciągają nasze uczucia. Mama była w nieobecności i dystansie. Dopiero jako dorosły człowiek dowiedziałem się, że przez 30 lat leczyła się na depresję. Oboje rodzice kochali mnie bardzo, ale gorzej było z ich wzajemną miłością.
Jako człowiek 34-letni, w 2001 roku, zachorowałem na chorobę dwubiegunową albo przynajmniej moja ukryta do tamtej pory dwubiegunówka wysunęła się na pierwszy plan. Na taką chorobę składa się wiele czynników, wrodzonych i nabytych, ale niestabilne emocjonalnie dzieciństwo na pewno jest jednym z nich. W perspektywie – powiedzmy – psychoanalitycznej ojciec furiat jest prototypem manii, a depresyjna matka depresji. Ekstremalne stany, których doznawałem w przebiegu mojej choroby, były po części skutkiem niemożliwości zintegrowania w inny sposób doświadczeń z dzieciństwa.
Kiedy miałem 36 lat, w 2003 roku, na świat przyszedł mój syn. Od dwóch lat nie byłem już w stanie pracować, moim życiem rządziła katastrofalna sinusoida choroby. Nie nadawałem się zupełnie do wypełniania zadań ojca i mama mojego syna wyprowadziła się kilka tygodni po jego narodzinach, by szukać u swojej matki wsparcia, którego nie mogłem dać ja.
I tak zaczął się 10-letni okres, kiedy nie miałem kontaktu z moim synem. Najważniejsze lata jego dzieciństwa, najważniejsze lata jego życia.
Ten brak kontaktu wynikał z mojej choroby i jednocześnie ją pogarszał. Myślałem, że albo Krzysia już nigdy nie zobaczę, albo przyjdzie do mnie kiedyś 30-letni mężczyzna i powie, że spierdoliłem mu całe życie.
Równocześnie starzeli się moi rodzice. Rok 2013 (kiedy miałem 46 lat, a mój syn 10) okazał się z kilku względów przełomowy.
Po pierwsze, miałem ostatnią manię w życiu. Postanowiłem przejść na stałe na leki, a jednocześnie od kilku lat medytowałem i było to odpowiednikiem terapii, szkołą stabilnego i umiejętnego życia.
Po drugie, odnowiłem kontakty z moim synem i jego matką. Mieszkali wtedy daleko, w węgierskojęzycznej części Siedmiogrodu w Rumunii. Ściągnąłem ich do Polski.
Po trzecie, związałem się z kobietą, która stała się moim niezawodnym oparciem na następne lata.
Po czwarte, zdrowie mojego ojca zaczęło się wyraźnie pogarszać. Ojciec, 83-letni, od lat miał cukrzycę, doszły problemy z sercem, z trudem oddychał, puchły mu nogi. Zawiozłem go do diabetologa. Profesor Karnafel przyjmował na Woli, trzeba było wejść na wysokie pierwsze piętro. Ojcu zadrżała broda. O mało się nie rozpłakał. Wziąłem go pod ramię i pociągnąłem do góry. A potem pomogłem mu się położyć na kozetce i zdjąłem mu ze spuchniętych stóp buty.
Profesor zabronił ojcu solić potrawy i wtedy właśnie ostatecznie odechciało mu się żyć. Na święta daliśmy z mamą ojcu dyspensę, ale humor mu nie wrócił. W styczniu 2014 roku był w szpitalu. Migotania przedsionków nie umieli mu już powstrzymać. Wyszedł ze szpitala we wtorek, a w niedzielę 2 lutego umarł w domu, w kuchni, gdzie miał swój ulubiony stołek.
Tydzień później wyszła moja pierwsza książka, „Zawsze jest dzisiaj”.
W tym czasie miałem już częsty kontakt z moim synem. Mieszkali z matką i bratem to w Warszawie, to gdzie indziej, ale w 2018 roku, kiedy syn miał 15 lat, zamieszkał u mnie.
Był to początek wielkiej podróży, która trwa do dzisiaj. Podróży do ojcostwa i podróży do synostwa. Obaj uczyliśmy się siebie nawzajem.
Krzysiek dostał ode mnie pokój i dobry komputer. Oboje z jego mamą byliśmy świadomi, że jest uzależniony od grania, ale postanowiłem go nie leczyć z tego pod przymusem. Pod każdym uzależnieniem kryje się jakiś emocjonalny deficyt. Czego jak czego, ale deficytów Krzyśkowi w życiu nie brakowało. Zależało mi, by czuł się ze mną bezpiecznie. By czuł się akceptowany taki, jaki jest. Dopiero na tej glebie chciałem zbudować coś trwałego. Nie chciałem go wychowywać, uznałem, że już wtedy, kiedy miał 10 lat, było na to o wiele za późno, a co dopiero kiedy miał lat 15.
Moja metoda polegała na tym, aby go wciągać we wspólne życie. W zakupy, mycie naczyń, wynoszenie śmieci. Poza wspólnotą działań są to też świetne okazje do rozmowy.
Przez rok, może półtora rzadko wychodził ze swojego pokoju. Przez ścianę słyszałem jego ożywiony głos, kiedy grał z kolegami. Były to głośne śmiechy albo przekleństwa. Tam wyrażał swoje emocje, które w kontakcie ze mną były stonowane.
Potem zaczął przychodzić do mnie do sypialni, kiedy się budziłem, i rozmawiać ze mną. Wyciągał mnie na spacery po naszej Ochocie i dalszych częściach Warszawy. Chodzimy. Rozmawiamy. Bywa, że o samochodach, które interesują Krzyśka, ale też o naszym życiu rodzinnym, o moich tekstach, które on czasem czyta.
Syn jest w tej chwili w okresie przejściowym. Chce wrócić na studia, z których zrezygnował po jednym semestrze. Uczy się hiszpańskiego i matematyki. Czy mi „nie zależy”? Nadal nie ingeruję mocno w jego życie. Jest jego. Nie przeżyję go w jego zastępstwie. Ja jestem tylko zawsze wspierającą obecnością.
Michał Cichy
Urodzony w 1967 roku. Autor książek: „Zawsze jest dzisiaj”, „Pozwól rzece płynąć” i „Do syta”, laureat Nagrody Literackiej Gdynia. Pisze piosenki. Prowadzi – na żywo i online – grupę Medytacja Dnia Codziennego. Mieszka na Ochocie w Warszawie.
***
Podobał Ci się ten felieton? Więcej znajdziesz w magazynie drukowanym Ładne Bebe (numer 4), który można zamówić na naszej stronie z darmową dostawą (kod: LADNEBEBE).