asd
Zamarzyliśmy o tym z Markiem dokładnie rok temu, kiedy na dalekiej Warmii zobaczyliśmy sporych rozmiarów piernikowy pałacyk. Zrobiliśmy zdjęcie i postanowiliśmy, że w następne Święta domek z piernika będzie nasz!
Ci, którzy choć trochę mnie znają, wiedzą, że lubię, kiedy dużo się dzieje, że mam słabość do takich pomysłów. Więc kiedy na początku listopada redakcyjnie wymyślałyśmy świąteczne posty, od razu wypaliłam: „Upiekę domek z piernika!”. „I jaki w tym jest niby pomysł?” – usłyszałam. „Bo ja go upiekę z sąsiadami!” Słowo się rzekło. Pomysł został zatwierdzony, własnoręcznie ustawiłam go w kalendarzu publikacji.
Nie miałam żadnych obaw. Wiedziałam, że wszyscy wejdą w to jak w masło. Z sąsiadami znamy się niecałe dwa lata i co nieco już razem przeżyliśmy. W siódemkę jednym autem do Berlina, gotowanie na dwa mieszkania w 15 osób, grupowe pieczenie ciasteczek, wędkowanie nad Wisłą, dziecięce malowanie kartonów znalezionych na śmietniku w ramach zabijania jesiennej nudy, wspólne dzielenie opiekunki albo letnie kąpanie dzieci w jednej wannie, żeby szybciej szło. To co, kilku domków z piernika razem nie upieczemy?
Wystarczyło tylko rzucić hasło, a przyszli: Monika, Tomek i ich 5-letni Jasiek, którzy mieszkają dwie klatki dalej. Jasiek i nasza Marianka są w jednej grupie przedszkolnej i choć z relacji pań wynika, że nie zwracają na siebie uwagi, Marianka utrzymuje, że Jasiek to jej najlepszy kolega, i Jasiek zawsze być musi. Zjawił się też Troels, bez którego nie byłoby tych zdjęć. On, jego żona Natalia i 3-letnia córeczka Inuk byli naszymi sąsiadami przez ponad rok. Kilka miesięcy temu wyprowadzili się pod Warszawę, ale w naszej relacji niewiele się zmieniło. Tak samo wpadamy do siebie na wspólne gotowanie. Przyszli też niezawodni i najbliżsi nam sąsiedzi z naprzeciwka: Agnieszka, Sławek i ich 3-letni syn Tymek – swoją drogą najlepszy kumpel naszego Tadka. Dużo mogłabym pisać o trwającej między nami symbiozie, ale może tylko nadmienię, że wchodzimy do siebie bez pukania o każdej porze dnia (i nocy) i bywam lepiej zorientowana w ich zasobach spożywczych niż oni sami, bo regularnie coś podbieram.
Powinnam wspomnieć jeszcze o serdecznych Kamilli, Marku, Teddym i Fredku, którzy mieszkają na parterze, tak jak o pani Marii z klatki obok, która jest skarbnicą wiedzy i życiowej mądrości. Jak również o sympatycznych Kasi, Adamie i ich córeczce Kalinie zwaną Nitką, mieszkających pod nami. Tego dnia jednak ich nie było i musieliśmy poradzić sobie sami.
Wracając do pieczenia: jak to ja mówiłam? Kilku domków z piernika razem nie upieczemy? No więc nie upiekliśmy! Próby, nie powiem, nawet były, ale zupełnie bezowocne. Jednak od początku.
Szczęśliwie tego dnia nocowały u nas dzieci siostry mojego Marka: rezolutna 10-letnia Lenka i bystrzacha 7-letni Janek (pisałam już, że lubię jak się dzieje?). To one wzięły na siebie ciężar pomocy przy organizacji stołu, jak również misternej dekoracji domków. Bo od dekoracji gotowych konstrukcji zaczęliśmy – całe szczęście Małgosia z redakcji podpowiedziała, że warto w tym przedsięwzięciu przygotować konstrukcje awaryjne. Pierwotny plan zakładał upieczenie czterech domków z kominem i porządnym gankiem w otoczeniu choinek, bałwanków i dłuuugiego płotku oraz zasp i lodowych sopli. Przygotowałam kilka zdjęć poglądowych, obejrzałam dwa tutoriale. Oczami wyobraźni widziałam już, jak tworzymy z dziećmi zwisające lodowe sople…
Nie spodziewajcie się tutaj przepisu ani instrukcji, bo nie wyszedł nam ani jeden domek! Zagięła nas najprostsza rzecz, czyli lukier, który miał cementować ściany. Produkowany trzykrotnie, za każdym razem miał inny defekt: a to nie kleił ścian, a to był za bardzo ziarnisty albo spływał. Marek zachwycony użytecznością kleju na gorąco kilka razy proponował jego użycie, ale mu nie pozwoliliśmy, obstawiając, że efekt musi być jednak jadalny. Trzeba było go posłuchać. W desperacji jako kleju użyliśmy krówek-ciągutek. A jacy byliśmy przy tym z siebie dumni! Kiedy po trzech godzinach misternego składania i dekorowania, krówka się rozpłynęła, ścianki poprzewracały, a dachy jeden po drugim połamały, uznaliśmy, że spisaliśmy się na medal i czas na pizzę. Najbardziej wytrwała okazała się Lenka, która obiecała przygotować domek dla chorej Inuk i gotowa była konstrukcję robić od podstaw, czyli ją upiec. Jednak kiedy spaliliśmy dwie blaszki pierniczków, nawet ona się poddała, i tak Troels zabrał do domu tylko frontową ściankę jednego z domków. Ale za to jaką piękną!
Czy byliśmy rozczarowani? A gdzie tam! Tomek, mówił że poczuł się trochę jak na zajęciach z ZPT, a Lena, że to jeden z najfajniejszych dni w jej życiu. Troelsowi tak się podobało, że umówiliśmy się na powtórkę. A Marianka i Tadzio? Napaćkali się do woli, a co się objedli słodkich dekoracji, to ich! Na koniec zjawiła się Magda, mama Leny i Janka, i wzięła sprawy w swoje ręce. Najpierw wyściskała Tadzia, a potem ugotowała dla wszystkich zupę pomidorową.
Wiadomo, że w całym tym wydarzeniu nie o domek z piernika chodziło, a o budowanie relacji i miłe spędzenie czasu. Swobodne, radosne, pod byle pretekstem. Miłe dla rodziców, ważne dla dzieci – albo na odwrót?
Mamy świetnych sąsiadów. Mądrych, odważnych, wrażliwych, pomocnych i wesołych. Takich, z którymi czas spędza się z wielką przyjemnością. Z którymi otwarcie można podyskutować i pośmiać się. Wrośli w nasze życie jak rodzina, za co z tego miejsca chcę im serdecznie podziękować! Bo nie ma nic lepszego w życiu niż szczery kontakt z drugim człowiekiem.
Do czego z całą mocą was namawiam!
ps. Magda radziła, żeby dodać, że przechowaliśmy wszystkie piernikowe szczątki w pudle i któregoś popołudnia dobraliśmy się do nich w ramach deseru. Smakowały wybornie!
tekst: Bożena Kowalkowska
zdjęcia: Troels Jepsen