Chciałam zacząć zdaniem o moim stchórzeniu. Bo to pierwsze, co przyszło do głowy, gdy usiadłam nad tekstem o szkole. „Stchórzyłaś” – powiedziałam do siebie zaraz po tym, jak przyznałam znajomym, że Michał jednak we wrześniu pójdzie do zwykłej obwodowej podstawówki zamiast zostać ze mną w edukacji domowej. Ale to nie tak. Moi chłopcy pójdą do szkoły, nie dlatego, że nie mam odwagi zrobić inaczej, pójdą, bo potrzebują odmiany. No, chyba, że covid na to nie pozwoli.
Miesiące łażenia po drzewach, uprawiania ogródka, zbierania jajek z kurnika i owoców z krzaka, gapienia się w niebo, spania ile potrzeba, budowania zamków z piasku i włóczenia się po okolicy były dla naszej rodziny jak wielki prezent-niespodzianka. Postarałam się o to, by szkoła online od marca nie zepsuła nam radości z powolnego odpakowywania i wyciągania kolejnych rzeczy z covidowego mistery boxa: wolność, odpoczynek, zwyczajność, lokalność, zdrowie, spokój, prostota, możliwość robienia tego, na co mamy ochotę, rodzinne relacje, mnóstwo wspólnych momentów – tych trudnych też o wiele więcej! I zmęczenie monotonią… Wyciągnęliśmy z tego pudełka chyba już wszystko i znaleźliśmy się w momencie, w którym czujemy przesyt swoją wzajemną obecnością, naszym domem, znanymi dziećmi z sąsiedztwa i stanem tych dziwnie długich wakacji. Trudno mi samej w to uwierzyć, ale wypatrujemy roku szkolnego.
Marzenie o szkole
Od co najmniej trzech lat rośnie we mnie marzenie o innej szkole dla moich dzieci. Oczytana tekstami Sir Kena Robinsona i André Sterna, karmiona ideami szkoły Summerhill oraz obrazkami z alternatywnych szkół w kraju i na świecie, niemal codziennie zastanawiam się, jak mogłaby wyglądać szkoła, do której z radością codziennie zawoziłabym chłopaków, i która odpowiadałaby na większość z ich edukacyjnych, emocjonalnych i społecznych potrzeb. Patrzę szczególnie na młodszego Michała, któremu szkoła w jej tradycyjnym kształcie ma naprawdę mało do zaoferowania. I choć jestem tego marzenia bliżej niż kiedykolwiek wcześniej, to nadal jest ono dla mnie odległą galaktyką. W myśleniu o szkole-cud-kiedyś wkrada się codzienne marzenie o małych zmianach w szkole-tu-i-teraz. W niej miła pani i inne dzieci, z którymi moi synowie mogą się polubić, a ja w tym czasie mam pusty dom, by w spokoju pomyśleć i popracować. Naprawdę nie oczekujemy wiele.
Chłopaki chcą po prostu wyjść z domu i znaleźć się wśród nowych osób. Chcę większej koncentracji na relacjach i emocjach dzieci, bo to one najmocniej odczuły negatywne skutki społecznej izolacji i one najbardziej tęsknią za towarzystwem. Chcę więcej czasu i przestrzeni na wspólną zabawę i rozmowy. Mniej nacisku na efekty w nauce, bo przecież wiadomo, że póki nie jest zbudowana pozytywna atmosfera pełna zaufania i bezpieczeństwa, nici z uczenia się czegokolwiek. Chciałabym, aby dyrektor wprowadził od razu rekomendację ministerstwa edukacji o spędzaniu przez dzieci przerw na boisku szkolnym. Nareszcie! I najlepiej wydłużmy te przerwy!
Mówi się o możliwości hybrydowego uczenia albo czasowego zawieszenia zajęć w szkołach w zależności od lokalnej sytuacji. No dobrze. To ja postuluję, aby równolegle ogłosić konkursy grantowe dla organizacji pozarządowych na prowadzenie zajęć edukacyjnych w innych formach i w pozaszkolnych przestrzeniach. Najlepiej na łonie Przyrody. Jak wspaniale byłoby zdecentralizować edukację i oddać ją w ręce pasjonatów!
„Postuluję, aby ogłosić konkursy grantowe dla organizacji pozarządowych na prowadzenie zajęć edukacyjnych w innych formach i w pozaszkolnych przestrzeniach. Najlepiej na łonie Przyrody. Jak wspaniale byłoby zdecentralizować edukację i oddać ją w ręce pasjonatów!”.
Edukacja na łące i w lesie
A jeśli dzieci nie będą mogły wrócić do szkoły? „To czas praktykowania elastyczności” – mówi w takich sytuacjach moja serdeczna koleżanka. Bardzo mnie takie myślenie wspiera, bo odciąga od narzekania i koncentracji na jednym scenariuszu. To czas na robienie rzeczy, które normalnie nie pomyślałabym, że są możliwe. Jeśli dzieci nie wrócą do szkoły, to zostaną w domu. A stąd niedaleko do lasu i na łąkę. Zabierzemy, tak jak w marcu, coś do pisania, trochę książek i piknikowy koc. Będziemy tam znów ćwiczyć ortografię i mnożenie. Rozmawiać o tym, po co są kleszcze w ekosystemie (nikt jeszcze tego nie odkrył, więc stawiamy różne hipotezy). Będziemy nadal się wysypiać i gapić w niebo. Może z nudów chłopaki zaczną czytać książki. I znajdziemy jakiś cudowny sposób na to, bym miała choć trochę czasu na swoje rzeczy.
Na pewno to, czego doświadczyliśmy jeszcze przed wakacjami, dodaje poczucia pewności, że źle nie będzie. Bardzo szybko dowiedzieliśmy się z chłopakami, że przedszkole i szkoła online to zupełnie, ale zupełnie nie to, co w sytuacji lockdownu chcemy robić. Zdecydowałam się łagodnie zbuntować, szczególnie wobec szkoły, która wymagała. Kilkoma rozmowami i mailami przekonałam nauczycielkę, że syn uczy się równie dużo, lecz w bardziej wartościowy sposób, spędzając każdy poranek w pasiece z dziadkiem zamiast łączyć się online. Dokumentowałam wszystko, co robił – fascynację pszczołami, mrówkami i swoim pierwszym drzewkiem awokado. Zrobiłam filmik, jak struga łuk i strzały, jak studiuje stare i współczesne mapy po obejrzeniu „Piratów z Karaibów” i fotografowałam jego pierwszy duży warzywny ogródek. Trzymałam w bezpiecznym miejscu niemal dokończony, ręcznie robiony „Atlas Chmur”. Na wypadek, gdyby trzeba było rozmawiać z dyrektorem, byłam gotowa i uzbrojona po uszy w argumenty, że syn realizuje podstawę programową – zupełnie po swojemu. Niech mi ktoś powie, że ten łuk to nie jest praca plastyczna… A ile przy tym ćwiczenia precyzji, skupienia, budowania wiary w swoje możliwości.
To, co się zadziało, zaprowadziło mnie do naprawdę ważnych pytań: Dlaczego to dorośli samodzielnie decydują o tym, czego i jak ma się uczyć dziecko? Jak to się stało, że uwierzyliśmy, że dzieci uczą się tylko w szkole z podręczników? Dlaczego to, czego się uczą, jest tak teoretyczne i oderwane od życia? Dlaczego wszystkie dzieci mają uczyć się tego samego i w taki sam sposób? Gdzie w szkole, a już szczególnie w szkole online, jest miejsce na zainteresowania i pasje dzieci? Czy naprawdę nauka wierszyka na pamięć jest ważniejsza niż samodzielnie skonstruowany pojazd ze starego wózka? I najważniejsze: a może byłoby nam lepiej w edukacji domowej?
Nie spotkałam się z dyrektorem, bo wcześniej spotkałam się z bardzo wyrozumiałą i otwartą nauczycielką, która sama tęskni za wolnością w edukacji wczesnoszkolnej, jakiej doświadczyła we wczesnych latach 90. Wtedy dzieci na każdej przerwie wybiegały na podwórko. Dlatego Antek dostał oceny za swoje aktywności, uzupełnił jakieś konieczne testy i wybrane prace domowe, i w ten sposób zdał do IV klasy jako wzorowy uczeń. Jeszcze raz dzięki nauczycielce uwierzyłam w systemową szkołę i daję jej kolejną szansę.
Z tym doświadczeniem czekamy na wrzesień. Stęsknieni za zmianą, gotowi polubić szkołę bardziej niż zwykle, ale z nowymi wobec niej nadziejami. Otwarci na różne scenariusze. Bogatsi o przekonanie, że najważniejsze jest – choćby nie wiem co – stanąć za sobą i za swoim dzieckiem. Będziemy odważni i będziemy się ćwiczyć w elastyczności.






