Proste życie wcale nie jest proste. Zapytajcie właściciela agroturystyki o której wstaje rano i kiedy ostatnio miał czas na leniuchowanie w hamaku pod chmurką. O miłości do starej stodoły i ryzyku, bez którego nie znalazłaby swojego miejsca na ziemi opowiada Agnieszka.
Mam szczęście do spotkań. Warmińskie i mazurskie siedliska pełne są ludzi, którzy bardzo świadomie wybierają analogowy styl życia. Gubią się w mieście, pełnym z pozoru oczywistych atrakcji i udogodnień, a odnajdują pośród głuszy lasu. Czasem muszą wszystkiego się uczyć od nowa. Wczuwać się w rytm natury, uczyć się jej abecadła, by nie pozostać tylko intruzem, weekendowym turystą slow life, ale poczuć się na wsi naprawdę u siebie. W kolejnym spotkaniu #Tulenie w tula zaglądam do Agnieszki i Marka z Modrego Ganku. Właśnie kończą obiad, potem coś trzeba naprawić, przybić, posprzątać, zająć się końmi, przeczekać burzę, pobawić się z dzieciakami. Slow life nie oznacza wcale zwolnienia tempa, raczej wyzbycie się tego, co jest zbędnym, niepotrzebnym ciężarem.
Bycie „blisko natury” można stopniować. Dla jednych to wyjazd 15 km za miasto i dom z ogrodem. Dla innych to dom w lesie naprawdę z dala od cywilizacji. Wam wasz dom pod Pasymiem nie starczał. Co was wzywało dalej?
Wymarzony dom, który zbudowaliśmy na kolonii podpasymskiej wsi, w szczerym polu, nie wystarczał i stał się dla nas jednocześnie zbytkiem. Nie wystarczał nam w doświadczaniu prostego życia. Był naszym prototypem życia na wsi. Dzięki tamtemu doświadczeniu nauczyliśmy się bardzo dużo o sobie nawzajem i naszych potrzebach. Ale zbytkiem okazały się nowoczesne rozwiązania energetyczne, metraż, a przede wszystkim kredyt. Tamten dom miał nam pozwolić wieść wygodne życie w trybie podmiejskim: mieszkanie na wsi z pracą w mieście. Gdybyśmy tego nie doświadczyli, nie wiedzielibyśmy, że hybryda jest nie dla nas. Zdecydowaliśmy opowiedzieć się po jednej ze stron. Wybór był tylko jeden – wieś, ale taka prawdziwa, bez wygodnictwa. Dopiero teraz możemy prowadzić życie zgodne z jej rytmem i nie żałujemy.
Postawiliście wszystko na jedną kartę. Ty, Marek, dwójka dzieciaków, koty, pies i konie. Masz duszę nomada? Ryzykantki?
Nomada raczej nie, bo to kojarzy mi się z życiem na walizkach i brakiem stabilizacji. Ja potrzebuję zapuścić korzenie. Chociaż koczowniczy tryb życia podczas remontu domu wspominam z rozrzewnieniem. Ryzykant bardziej do mnie pasuje, choć dopiero po czasie widzę, że było jakieś ryzyko (śmiech). Marek jest dobrym kapitanem. Wyprowadzi nasz sfatygowany kuter z każdej burzy, ale nie wypływa w morze pochopnie. Ja jestem wizjonerką. Kiedy mam marzenie, idę przed siebie, zupełnie nie analizując szans powodzenia. Ja po prostu wiem, że się uda. A Marek myśli jak to zrobić, żebyśmy się nie potopili.
I tak zawinęliście do portu. Szukaliście stodoły, czy stodoła znalazła was?
To jest historia, którą opowiadamy wszystkim naszym gościom, bo zawsze nas o to pytają. Umiemy już ją z podziałem na role, ale za każdym razem cieszymy się, że możemy się nią dzielić. Jechaliśmy tu bez przekonania. W tamtej chwili ja miałam wizję, Marek rozsądek, a żadne z nas kasy na taki ruch. To było jedyne gospodarstwo, które postanowiliśmy zobaczyć: ja dlatego, że ogłoszenie o jego sprzedaży nie dawało mi spokoju wewnętrznego, choć nie napawało mnie nadzieją, a Marek dlatego, że mu się zwyczajnie nie chciało ze mną siłować. Kiedy skręciliśmy z asfaltu w „naszą” drogę dojazdową między polami, zaczęłam piszczeć z radości. Ja kocham góry, a przed przyjazdem tu wydawało mi się, że okolice Grunwaldu są płaskie, bo bywałam tu tylko zimą i tylko w nocy. Nic bardziej błędnego. Jeszcze nie zobaczyłam domu, a już wiedziałam, że muszę tu zamieszkać. Widziałam błysk w oczach męża, ale myślałam, że czeka mnie długa batalia w przekonywaniu. Marek obejrzał piwnice domu, które mają piękne sklepienia i zapytał, czy zadatek w kwocie, którą miał w portfelu, wystarczy. Dodam, że to była jedyna kwota jaką mieliśmy na te hadziajstwo i nie przekraczała 2% ceny. Ale równie niespodziewanie jak nowy plan na życie, pojawiło się zaopatrzenie do jego wypełnienia. I wierzymy, że to nie ma nic wspólnego z przypadkiem.





I od razu była myśl o otwarciu agroturystyki?
Pomysł na zajęcie się agroturystyką zrodził się jeszcze w poprzednim domu, który prowadziliśmy jak dom otwarty. Zawsze było w nim pełno gości – znajomych i znajomych znajomych. Sprawdziliśmy się wtedy jako gospodarze. Lubimy gościć ludzi, poznawać ich, rozmawiać, nawiązywać relacje. Ale nasz pierwszy dom był budowany jako przestrzeń dla jednej rodziny. W tym domu od razu doceniliśmy dwa osobne wejścia do budynku, możliwość podziału stref. Ale po pierwszym etapie remontu chcieliśmy się najpierw zaaklimatyzować w nowym miejscu, trochę odbić się finansowo. Wtedy dowiedzieliśmy się, że jestem w ciąży. Mariola miała 9 lat, my zakładaliśmy chyba, że zostaniemy już 2+1. Zamiast zwolnienia tempa, w obliczu nowych potrzeb, zdecydowaliśmy przyspieszyć pomysł z agroturystyką, żeby móc być cały czas razem. Mieliśmy niecałe 9 miesięcy. Zdecydowaliśmy więc zainwestować 2/3 kapitału z Marka działalności prowadzonej w Olsztynie na remont poddasza, aby zrobić tam pokoje gościnne. To chyba było ryzykowne, ale oboje mieliśmy wewnętrzną pewność, że się uda, mimo, że wszyscy wokoło pukali się w czoło. Śmiejemy się, że Irenka jest naszą szefową, bo gdyby nie ona, próbowalibyśmy bardziej asekuracyjnie. I mogłoby nic z tego nie wyjść. Kto nie ryzykuje, ten nie ma.
A nie ma tęsknoty za czymś typowo miejskim?
W zasadzie nie. Nie jesteśmy typami melomanów. Nie potrzebujemy bywać zbyt często w miejscach związanych z kulturą, sztuką.Wybieramy raczej kontakt z naturą. A miasto jest niedaleko, nawet będąc w Bieszczadach nie da się uciec tak, żeby w razie potrzeby nie móc podskoczyć do cywilizacji.
Szukaliście domu, azylu dla siebie, ale też waszych koni. Opowiedz o tej przyjaźni.
W zasadzie marzenie o domku na wsi zaczęło się właśnie od koni. Słabo sprawdza się trzymanie koni na balkonie w mieście (śmiech). Ja jeżdżę konno od początku podstawówki. Zawsze chciałam mieć swoje konie, co wiąże się z mieszkaniem na wsi. Rodzice mówią, że od małego musieli mnie trzymać, żebym nie wbiegała na pastwisko, mijane na spacerze. Konie zawsze wzbudzały we mnie fascynację i podziw. Jestem artystyczną duszą, a nie znam artysty, który nie pochyliłby się nad końską siłą i pięknem. Choć obcuję z nimi od dziecka, dopiero teraz rozumiem jak te kontakty ukształtowały mnie jako osobę. Koni nie da się oszukać. One są wolne i widzą duszę. Każdy twój lęk, obawę, niepewność, niesprawiedliwość, złość, irytację, zniecierpliwienie… Nic się przed nimi nie ukryje. Aby pracować z końmi, trzeba nauczyć się kontrolować swoje emocje, co wymaga pracy nad sobą, szczególnie w przypadku ekstrawertyczki z usposobieniem cholerycznym. Moim najlepszym końskim przyjacielem jest Edek – koński olbrzym o wysoce wrażliwej duszy, delikatny jak motyl, z którym długo nie mogłam dojść do porozumienia, bo jego inność nie mieściła się w moim pojęciu relacji koń-człowiek. Ale długa i kręta droga do wzajemnego porozumienia zaowocowała niesamowitą więzią między nami. Ja naprawdę rozumiem jego myśli, a on moje.


Prowadzenie agroturystyki z dwójką dzieciaków łatwe nie jest bo umówmy się, to nie są wieczne wakacje. Dla gości tak, dla was nie. Tulenie w nosidle ułatwia sprawę?
Oj, tak. Tula jest naszym etatowym załogantem od pierwszych tygodni życia Irenki. Starszą córkę nosiliśmy w chuście. Dekadę temu było to naprawdę niszowe i trudno było o wiedzę w temacie, więc nie byliśmy w tym mistrzami, ale wiedzieliśmy, że noszenie jest dobre. Kiedy urodziła się Irenka, szybko okazało się, że ona bardzo nie lubi motania, natomiast samo noszenie uwielbia. Rozwiązaniem okazała się Tula. W pierwszych miesiącach byłyśmy niemal nierozłączne. Wszystko robiłyśmy razem. Tula pomogła mi też wrócić do wewnętrznej równowagi, którą odnajduję w długich, nieoczywistych spacerach po naszym lesie, który poprzecinany jest wysokimi wąwozami i strumieniami, zasilającymi górną Drwęcę. Wózek nie ma tu racji bytu. Wymyśliłam nawet taki hasztag – #równowagajestwlesie. Kocham mój dom i moją pracę, ale odpoczywam zanurzona po uszy w zieleń i śpiew ptaków.
Całodobowa praca i opieka nad dwójką. Brzmi jak wyzwanie.
Mariola, dzięki temu, że jest starsza o 9 lat bardzo pomaga w opiece nad Irenką. Dzielimy się też obowiązkami, a co się da – robimy z dzieckiem!
Mariola uczy się w domu. Jak wam się to sprawdza?
To idealne dopełnienie naszego trybu życia. Dzięki temu możemy być wolni od dni tygodnia, wczesnych pobudek i popołudniowego odrabiania lekcji. Mariola jest bardzo bystrym dzieckiem, łapie wiedzę z powietrza. Dzięki temu bardzo mało poświęcamy czasu na lekcje, a bardzo dużo uczymy się w codzienności. Dla męża i mnie to jest bardzo ekscytujące. Oboje męczyliśmy się w systemie edukacji (i nie tylko) i dosłownie jaramy się tym, jak Mariola ma fajnie, a ona nic sobie z tego nie robi, bo nie wie co ją omija. Dla niej to jest jedyna rzeczywistość i jest zwyczajna. Ale edukacja domowa to nie jest łatwiejsza droga. Wybierasz być z dzieckiem 24 h/7. Nie można wtedy zrzucić na kogoś winy za błędy wychowawcze, nie da się wziąć od tego urlopu. Czasy są takie, że dzieci mają bardzo dużo zajęć, a bardzo mało wzorców. Nasza metoda jest taka, że zajęć jest mało, zamiast tego jest relacja. Nie jest łatwa. Mariola ma mój charakter i często iskrzy między nami. Ale spokój Marka spływa na nas obie w odpowiednich momentach. Najważniejsze jest dla mnie to, że Mariola ma przestrzeń do bycia sobą i poszerzania swoich zainteresowań. Widząc ją z rówieśnikami, dostrzegam w niej taką nieskradzioną niewinność.



Cenicie w życiu prostotę. Czego wam trzeba do szczęścia i czego wam życzyć?
Nie trzeba nam niczego więcej. Może do pełni szczęścia trzeba nam… trochę mniej. Jesteśmy na etapie minimalizowania, pozbywania się zbędnych przedmiotów, które obciążają nas potrzebą uwagi. Minimalizm to proces. A życzyć zawsze warto zdrowia i wielu przygód.
Dziękuję za spotkanie!
*
Slow life nie jest slow, głusza leśna nie jest ciszą, lecz improwizowanym koncertem żab, trzmieli, do tego w rytmie klangoru żurawi. Nuda nie jest nudą, relaks jednych, ciężką praca innych. Ale zawsze warto zwolnić, choćby tylko w wakacje.
W sesji Aga nosi Irenkę w nosidle Tula Everblue.
*
Agnieszka Siudem-Nowicka o sobie: z wykształcenia projektantka wnętrz, z zawodu i wyboru gospodyni. Żona Marka oraz mama dziesięcioletniej Marioli i rocznej Ireny. Bezkompromisowa marzycielka i wizjonerka, która nie wie ile kosztuje chleb i skąd się biorą pieniądze, za to potrafi ułożyć płytki i zrobić obiad z chwastów.
Materiał powstał w ramach współpracy z marką Tula.