We wszelkich rankingach świata Dania znajduje się w czołówce krajów, w których najlepiej wychowywać dzieci. Wszyscy zapewne myślą, że sens powyższych zestawień tkwi w tym, że wskazują one, gdzie doświadcza się najpiękniejszego dzieciństwa. I pewnie sporo w tym prawdy, ale Dania to też znakomite miejsce, by przeżyć wspaniałe rodzicielstwo. I na tym się tu skupię.
Nigdy nie czułam się niewolniczką własnej kultury czy przekonań związanych z macierzyństwem. Szczerze? Myślałam, że jestem bardzo wyluzowaną mamą. Do czasu, gdy trzy lata temu przeprowadziłam się do Danii. Dopiero rodzicielstwo po duńsku pokazało mi, co naprawdę znaczy matczyny luz.

Świat się nie skończy, gdy dziecko nie zje obiadu
Mój pierwszy szok poznawczy w żłobku i przedszkolu dotyczył tego, że nie ma tam wyżywienia. Brak śniadań, a przede wszystkim brak ciepłych obiadów w okolicach południa wywoływał u mnie stan przedzawałowy. Pamiętam, że kilkukrotnie dopytywałam przedszkolanki: „Ale jak to? Naprawdę nie jecie nic ciepłego?”. One z kolei nie mogły zrozumieć, o co mi z tym ciepłym chodzi. „Proszę przygotowywać dziecku śniadaniówkę z czymś, co lubi. Może sobie po nią sięgać, kiedy chce, ale zazwyczaj jemy wszyscy razem koło południa”, usłyszałam. Serce mi stanęło, twarz zbladła, a krople potu wystąpiły na czoło. Brak zupki, kotleta? Biedne, biedne dziecko – jak ona sobie poradzi?
Pierwsze miesiące takiego harmonogramu jedzeniowego poskutkowały u mnie znaczącą utratą wagi i wyrobieniem sobie łydek jak ze stali – bo gnałam z przedszkola z córką na rowerze ile sił w nogach, by jak najszybciej nakarmić ją czymś ciepłym i obiadowym! Swoimi wątpliwościami dzieliłam się z duńskimi matkami, które też nie rozumiały mojego problemu. „Ale ma przecież kanapki?” „No przecież dostaje pudełko śniadaniowe?”
Z czasem dotarło do mnie, że tutejszy obiad „frokost” jest daniem kanapkowym. A ciepły posiłek je się w domu, wspólnie z rodziną koło godziny szesnastej, siedemnastej. Z czasem odkryłam też, że moje dziecko nie wraca do domu głodne – co więcej, w przedszkolu gotują sobie zupy na ogniskach, robią hot dogi albo popcorn. A mnie już nie dręczy poczucie winy, że zbyt późno podgrzałam rosół. (Chociaż, trochę oszukuję system – moje dziecko ma pudełko lunchowe z termosem).
Ubrania mają służyć, a nie wyglądać
Co sezon tęsknym wzrokiem omiatam dziecięce kolekcje firm ubraniowych. Sukienki, kremowe swetry o grubym splocie, spodnie kuloty, zwiewne białe bluzki. Ale nie dla mnie te rozkosze! Jeśli nie chcesz, by twoje serce płakało nad plamami i dziurami w perfekcyjnej garderobie, to takiej nie kupuj. Duńskie ubrania mają być praktyczne! Wygodne! I pogodzone ze swoim nieuchronnym losem, jakim jest zniszczenie. Bluzka z plamami, spodnie z dziurami? Nikt nie będzie tu na ciebie patrzył oskarżycielskim wzrokiem, wręcz przeciwnie – maluch musiał mieć dobry dzień!
Sukienka? Słabo się sprawdza pod spodniami przeciwdeszczowymi czy kombinezonem. Białe trampki? Kup i pożegnaj się z bielą już pierwszego dnia. Większość dziecięcych ciuchów nabywa się tu w genbrugach – czyli second handach. A jedyne, na co warto wydać kasę, to kombinezon, kalosze i zestaw przeciwdeszczowy. Reszta przeminie, i to szybciej, niż myślisz. Co z kolei prowadzi mnie do kolejnego punktu….
Jak się wysuszy, to się wykruszy
Regularnie dokumentuję stan wierzchnich ubrań córki, a moi znajomi wyczekują kolejnych relacji z ubłoconymi kurtkami, wciąż nie dowierzając, jak grubą skorupę błota można wyhodować w jeden dzień. Czułam się jak Cersei Lannister podczas pochodu wstydu, kiedy szłam przez miasto z dzieckiem, które wyglądało, jakby właśnie wyszło z bagna. W rzeczywistości jedyną, która ciskała we mnie gromy, byłam ja sama. Wyposażyłam się w dwa kombinezony i codziennie jeden prałam.
Aż w końcu podszedł do mnie w przedszkolu ojciec jednej z dziewczynek i powiedział: „Dziewczyno! Zniszczysz membranę ochronną. Poczekaj, aż błoto odpadnie. Nie ma sensu prać codziennie”. I wtedy otworzyły mi się oczy. Rozejrzałam się po szatni – wszystkie kombinezony i buty wyglądały, jakby brały udział w słynnej scenie, w której Rambo wychodzi z błota. Co więcej, odkryłam, że w przedszkolnej szatni jest szafa susząca ubrania. I obsesja czystości zniknęła z dnia na dzień. Moja pralka i jej filtr, który już płakał piaskiem, są mi do dziś bardzo wdzięczne.
Samodzielność działa na korzyść dziecka, lecz przede wszystkim rodzica
Sprawa jest prosta – im szybciej nauczysz dziecko samodzielnego ubierania, wyrzucania śmieci, smarowania kanapek masłem, jedzenia itd., tym mniej będziesz mieć pracy. Logiczne. Niemniej polska tradycyjna zinternalizowana matka, z obsesją kontroli i zaprogramowanym perfekcjonizmem, bardzo długo we mnie walczyła, by się nie poddać.
Duńscy rodzice przeżyją krzywo włożoną czapkę na głowie dziecka, nierówno posmarowany chleb czy bałagan w kuchni, jeśli ceną będzie nauka samodzielności. Ja wciąż mam problem z przełknięciem zestawu ubrań, które wybrało sobie moje dziecko, a które nie spełniają moich norm estetycznych, ale ze źle zapiętymi butami czy czapką, spod której wystaje jedno ucho, już sobie radzę. I naprawdę mam dużo mniej roboty.

Bez napinki – czyli nie musisz być masterchefem, a gondola może służyć jako spacerówka
Duńskie sklepy stoją gotowymi produktami – można w nich kupić ugotowane jajka i ziemniaki czy po prostu zestawy obiadowe. Kupowanie takich rzeczy nie jest ujmą na honorze, nie świadczy o tym, że jesteś beznadziejnym rodzicem i pozostaje ci zapaść się pod ziemię. Te wszystkie ułatwiacze służą temu, by jak najmniej czasu poświęcać na rzeczy, które robisz z przymusu; by zająć się tym, co naprawdę lubisz robić.
W naszym przedszkolu dzieci, które mają urodziny, zawsze przynoszą jakiś poczęstunek. Jak ja się nagimnastykowałam nad babeczkami, które miały wyglądać jak leśny mech. Podczas gdy inne przedszkolaki przynosiły po prostu slikposer, czyli torebeczki ze słodyczami dla każdego członka grupy. A najpopularniejsze ciasto w mojej okolicy to bita śmietana w sprayu wyciśnięta na biszkopt kupiony w supermarkecie, na koniec całość ozdabiana jest świeżymi owocami.
I co? I w porządku. Kalkulacje i kombinacje dotyczące wózków, spacerówek czy wózków podwójnych dla rodzeństwa? Kto ma czas na takie rzeczy? Najczęstszym wyborem dla rodzeństwa jest tutaj gondola, w której dwa bąbelki siedzą, ewentualnie jeden siedzi, a drugi leży. Jedynym unowocześnieniem jest to, że ten siedzący jest zapięty pasami. Główny komunikat brzmi: wyluzuj. Korzystaj z rozwiązań, które się sprawdzają i nie wymagają dużych nakładów finansowych.

Rodzicu, ty też się masz dobrze bawić!
Często mam wrażenie, że ludzie, którzy bardzo chcieli mieć dzieci, kiedy zostają rodzicami, zapominają, że rodzicielstwo ma sprawiać radość. Zabawy z maluchami często traktują jak przykry obowiązek albo ustawiają życie pod nie kosztem własnej przyjemności. Zauważyłam, że w Danii rozrywka rodziców ma taki sam priorytet jak rozrywka dzieci. A dorośli często odpinają wrotki i bawią się wspólnie z maluchami.
Dlatego place zabaw wyposażone są na przykład w tyrolki, na których także bardzo poważny rodzic będzie zasuwał z prędkością światła, a wszelkie aktywności rodzinne są planowane tak, by każdy był zadowolony. Może chodzi o to, że ludzie zachowują tu w sobie więcej z dziecka?
Moje miasteczko szaleje na punkcie świąt Bożego Narodzenia – na ulicach otwierają się domy skrzatów, na dachu budynku ląduje Mikołaj, a przez miasto przejeżdża ekspres polarny. Widząc to wszystko, zagadnęłam ojca koleżanki mojej córki: „To wspaniałe, że tak dbacie o rozrywki dla maluchów”. „Jakich maluchów?”, zdziwił się. „Boże Narodzenie jest przede wszystkim dla dorosłych! Kto nauczy dzieci cieszenia się tym wszystkim, jeśli nie my?”
I tę radę najbardziej wzięłam sobie do serca.