książki

„Pucio” z książki do tulenia

Rozmowa z Martą Galewską-Kustrą, autorką „Pucia”

„Pucio” z książki do tulenia
Katarzyna Woźnica

Uwaga, jest! Pucio, bohater poczytnego cyklu dla dzieci, z zacięciem logopedycznym, zstąpił właśnie z kart książki, by przybrać formę przyjemnej w dotyku maskotki. O tym, jak zawładnął tyloma sercami, opowiada nam jego „matka”, Marta Galewska-Kustra.

Bardzo cieszę się na rozmowę z Martą, bo jestem niezwykle ciekawa tej osoby, za sprawą której tyle i tylu z nas co wieczór zasiada do opowieści o przygodach małego chłopca, jego dwójki rodzeństwa i heroicznych – trójka dzieci w wieku przedszkolnym! – rodziców. Rozmawiamy przy okazji premiery maskotki o rysach Pucia, nad którą od pewnego czasu Marta pracowała ze swoją zaufaną ilustratorką Joasią Kłos i wydawnictwem Nasza Księgarnia. I jak najczęściej w takich przypadkach, okazuje się, że ktoś, kto odniósł zawodowy sukces tej miary, jest osobą spełnioną, a zatem: wyluzowaną, niepotrzebującą nikomu niczego udowadniać. Co mnie bardzo cieszy, okazuje się natomiast, że Marta ma dużą potrzebę wyrażenia swojego podziwu i wsparcia dla innych rodziców.

Na zdjęciach zobaczycie przy tym nie tylko samą Martę i Pucia, lecz także Tadka – synka Kasi Woźnicy, naszej łódzkiej fotografki, który wprost szaleje za opowieściami o rezolutnym przedszkolaku.

Rozmawiamy przy okazji premiery maskotki wzorowanej na głównym bohaterze cyklu książeczek o „Puciu”. Czy spodziewałaś się kiedykolwiek, że wasze Pucio-imperium tak się rozrośnie?

Nie, no coś ty. Kiedy zaczynałam, pisałam z nadzieją, że ktoś to przeczyta i może mu się spodoba. Miałam za to pewność co do jednej rzeczy: że jest potrzeba książek estetycznych, a jednocześnie opartych na konkretnym celu, dopracowanych merytorycznie. Edukacyjnych, choć brzmi to odstręczająco. I że książki stymulujące rozwój mowy i wspierające rodzica w tym procesie są potrzebne nie tylko rodzicom dzieci z problemami w rozwoju mowy. Z tą pewnością przedstawiałam mój pomysł wydawcy. A gdy Joanna Kłos ubrała mój pomysł w ilustracje, wiedziałam już, że dzieje się coś dobrego. Ale takiego efektu, takiej popularności książki nie przewidziałam, o nie.

To rozpoznanie wynikało z twojej praktyki zawodowej?

Tak, z praktyki logopedycznej, ale też związanej z moją pracą na uczelni – jestem też pedagogiem twórczości i pedagogiem dziecięcym. I z rozmów z rodzicami. Sukces „Pucia” jest przy tym nierozerwalnie związany z poznaniem Joasi Kłos, co jest jedną z moich najważniejszych zawodowych przygód.

W jakim korcu maku się odnalazłyście?

Jako logopeda długo szukałam materiałów, które byłyby choć trochę ładne. W końcu natknęłam się na dwa zeszyty ćwiczeń, wydane w wydawnictwie stricte edukacyjnym, z ofertą skierowaną do terapeutów i rodziców dzieci, które są w procesie terapii. To były jedyne dwa zeszyty ćwiczeń, które brałam do ręki z przyjemnością. Nie to, że były ładniejsze od innych – były po prostu ładne, w ludzkiej kolorystyce, z wdzięcznymi postaciami. Pamiętam, że kiedy zaczęłam pisać pierwszą książkę, bardzo mi zależało, żeby zaprosić do współpracy ilustratorkę tamtych „ćwiczeniówek”. Na Facebooku odnalazłam autorkę, poprosiłam o kontakt do ilustratorki Joasi Kłos, która prowadziła wtedy pracownię lalek Kalikayo. Zgodziła się, a w dodatku na tę współpracę zgodził się wydawca, Nasza Księgarnia, co wcale nie było takie oczywiste.

Dlaczego?

Bo przecież rzadko się zdarza, żeby autor zapowiedział: „Ten ilustrator ma to ilustrować”, a wydawca ochoczo przyklasnął, zwłaszcza jeśli chodzi o debiutantów. Joasia nie była wtedy jeszcze uznaną twórczynią. Teraz sytuacja się odwróciła i nie ma praktycznie czasu na cokolwiek poza „Puciem”. Z doskoku zdarza jej się ilustrować książki dla innych wydawców, którzy czekają w kolejce, by znalazła dla nich czas. Wracając do naszego spotkania, to uwielbiam takie pozytywne historie życiowe: kiedy pod wpływem jednej decyzji, łutu szczęścia, przypadku – ale też oczywiście motywacji i ciężkiej pracy – coś się w życiu zmienia o 180 stopni. Kiedy z logopedki i wykładowczyni akademickiej staję się autorką książek. Gdyby ktoś powiedział mi sześć lat temu, że to się tak potoczy, tobym się popukała w czoło.

Przyznam, że ja też się zdziwiłam, że pierwsza książka o „Puciu” wyszła raptem cztery lata temu. Mam dwuletnie dziecko, więc kiedy zaczęłam się interesować książeczkami dla kilkulatków, „Pucio” był już instytucją!

To w gruncie rzeczy było bardzo niedawno! Moja pierwsza książka pisana we współautorstwie, „Wierszyki ćwiczące języki”, ukazała się w roku 2014. Następne były już pisane samodzielnie pierwsza część przygód muchy Fefe, „Z muchą na luzie ćwiczymy buzie” i „Zeszytowy trening mowy”, a dopiero potem pierwszy „Pucio”, w 2016 roku. Po wydaniu drugiej części przygód Fefe „Pucio” tak zaskoczył, że nie miałam już odtąd praktycznie czasu na robienie niczego innego, choć bardzo żałuję.

Jak sobie tłumaczysz ten sukces?

Wydaje mi się, że „Pucio” trafił w dobry moment, wstrzelił się w potrzebę rynku. Ponieważ długo zajmowałam się naukowo twórczością, to i teraz staram się zrozumieć ten fenomen z tej perspektywy. Myślę, że złożyło się na to wiele czynników: to, że ten cykl dobrze wyszedł, że był pierwszą publikacją tego rodzaju. Nie było wcześniej specjalnie rzeczy ładnych, które byłyby jednocześnie porządnie przygotowane merytorycznie. Dotąd materiały ukierunkowane na proces terapeutyczny tworzone były z podejściem, że wypełniają potrzeby tak niszowe, że nie opłaca się publikować ich poza wydawnictwem specjalistycznym. A jeśli już w takim wydajesz, to nie ma w nim środków na ilustracje z najwyższej półki. Inna sprawa, że nie każdy ilustrator zgodziłby się na taką współpracę, jaką my wypracowałyśmy z Joasią. Muszę powiedzieć, że bardzo cierpliwie znosi moje ingerencje (śmiech).

A czego od niej wymagasz?

Raczej grzecznie proszę (śmiech), żeby wsłuchała się w moje uwagi i sugestie zmian po to, by nasze książki spełniały funkcje odpowiednie poznawczo dla dzieci. Ja nie tylko opracowuję tekst do książki, lecz także decyduję, co ma się znaleźć na ilustracjach. To wynika z zawartości materiału językowego i celu książki, który planuję. A potem jeszcze mam czelność prosić o to, by np. coś narysować inaczej, bo jest zbyt słabo widoczne, albo za mało kontrastowe itp. Dla mnie to też jest trudne, bo cały czas pamiętam, że mam do czynienia z artystką, w której pracę nie mogę zbytnio ingerować; ilustrowanie to przecież jej osobisty proces twórczy. Ale jeśli w efekcie powstaje książką, która dostaje nagrodę w konkursie „Dobry Wzór” organizowanym przez Instytut Wzornictwa Przemysłowego i trafia do katalogu pełnego dizajnerskich, świetnie zaprojektowanych przedmiotów, to znaczy, że coś zrobiłyśmy dobrze. To jest niesłychanie miłe, zrobić coś dobrze i mieć poczucie satysfakcji!

Fajnie jest umieć to docenić i poklepać się po ramieniu raz na jakiś czas. Nie ulegać temu wiecznemu szukaniu dziury w całym. Choć rozumiem, że ono współistnieje z waszym poczuciem satysfakcji?

Tak, chociaż na „Puciu” nauczyłam się doceniać samą siebie. „Pucio” pomógł mi nauczyć się mówić głośno, że cieszę się z czegoś, co zrobiłam. Ale równocześnie powtarzam sobie ciągle, że pycha kroczy przed upadkiem (śmiech).

Jesteś zadowolona z Pucia-maskotki?

Oczywiście, bo praca nad nią trwała bardzo długo. Żartuję, że jeśli komuś coś się w niej nie spodoba, to będzie w takiej sytuacji jak ja, kiedy jeszcze nie wiedziałam, jak to jest, wyprodukować coś takiego. Ile to pracy, kompromisów. Pamiętam, że kiedy wydawałam pierwsze książki, też miałam masę pytań do wydawcy. Dopytywałam: „A nie moglibyśmy zrobić tak albo tak?”. Wydawca otwierał mi wtedy oczy. Na szczęście mamy bardzo partnerski układ – że moje pomysły, nawet jeśli interesujące, powodują bezsensowny wzrost kosztów czy inne techniczne problemy, o których nie miałam pojęcia. Podsumowując: finalnie jestem z Pućka bardzo zadowolona. Bardzo podoba mi się też pudełko, bo tak jak wszystko, co Puciowe, jest czułe i wesołe jednocześnie. Dzieci pudełka przytulać nie będą, ale mój syn już się nim bawi, zaczął wyczyniać z nim dziwne rzeczy, np. przewleka przez nie sznurówki i udaje, że to torebka.

Bardzo podoba mi się to, że w waszych produktach dopracowane są wszystkie detale. Wzruszają mnie np. zawieszki w formie kartonowego Pucia na opakowaniach puzzli.

To wszystko zasługa Joasi i wydawcy. Procesy produkcji wydają mi się bardzo ciekawe, a przeważnie nie mamy o nich pojęcia. Przy książkach zderzamy się chociażby z terminami w drukarni. Często czytelnicy pytają, dlaczego np. książka o zimowych przygodach Pucia ma premierę na wiosnę. Bo takie były kolejki w drukarni! Na szczęście ten konkretny „Pucio” żyje nie tylko tej zimy czy wiosny. Joasia robi przy tym „nie tylko” rysunki, ale projektuje całą książkę czy pudełka do puzzli, panuje nad całą stroną estetyczną. Wydawca natomiast dba o dobór i jakość materiałów. Proponuje wygląd pudełka do puzzli i kontroluje stronę techniczną, testuje pomysły. Nauczyliśmy się już, że Joasia musi mieć pełen nadzór także przy wydaniach zagranicznych, bo nie pozwalamy sobie na kompromisy dotyczące jakości. To Joasia projektuje obcojęzyczne wersje Puciowych przygód dla zagranicznych wydawców. Nad całością czuwa też niezastąpiona redaktorka serii – Anna Garbal.

W kilku krokach: jak powstaje maskotka przyjazna dzieciom?

Najpierw powstał Pucio, którego w jednym egzemplarzu zrobiła Kalikayo – pracownia lalkarska Joasi i jej siostry. Typowy produkt hand made, ręcznie szyty i malowany, dostępny z przeznaczeniem na warsztaty czy spotkania z dziećmi. Potem powstały mniejsze laleczki, tworzone na zamówienie dla chętnych fanów Pucia. To był nasz prototyp, na którym można się było wzorować przy realizacji projektu maskotki szerzej dostępnej. Musieliśmy znaleźć producenta i przyjemne w dotyku materiały, które z jednej strony będą wytrzymałe, a z drugiej – nie spowodują upiornego wzrostu kosztów. To jest w ogóle nasz duży trud przy „Puciu”: robić rzeczy, które są ładne i jakościowe, a jednocześnie przystępne cenowo.

To się wam bardzo dobrze udaje!

Tak, chociaż zdaję sobie sprawę, że gdyby każda książka dla dzieci kosztowała około 40 zł, tak jak „Pucio”, to nasza domowa biblioteczka byłaby znacznie uboższa. Jesteśmy świadomi tego wszystkiego, staramy się znaleźć rozsądny kompromis. Na początku przychodziły maskotki wyglądające zupełnie inaczej niż w prototypie. Ale za to kiedy na końcu trzeba było wybierać spośród sfotografowanych prototypów ten najbliższy oryginałowi, wszystkie na moje oko wyglądały identycznie! Na szczęście jest jeszcze wnikliwe oko Joasi Kłos, które widzi więcej niż moje. Artysta i dobry rzemieślnik w jednym widzi jednak więcej niż zwykły odbiorca. Mam nadzieję, że finalny efekt spełni oczekiwania dzieci.

Jaka jest cena maskotki?

Niecałe 45 zł.

Masz receptę na stworzenie ukochanego bohatera dzieci?

Trzeba go czuć, mieć poczucie, że się go zna i rozumie. Można sobie wymyślać różne przepisy na bohatera dla dzieci, ale wydaje mi się, że trzeba przede wszystkim działać z serca. To trochę niejasne, ale myślę, że trzeba go samemu polubić. Sama mam ulubione książki dla dzieci, które kupowałam, jeszcze nie będąc mamą. Zwłaszcza takie z absurdalnym poczuciem humoru.

Jakie na przykład?

Jedną z moich ulubionych książek, przy której płaczę ze śmiechu, jest książka „Raz dwa trzy psy” Nadii Budde. Tłumaczył to geniusz [Iwona Mączka – przyp. red.], bo to nie lada wyzwanie przetłumaczyć zabawnie rymowany wierszyk. Uwielbiam też serię o rodzinie łasic, z których pierwszą była „Ja wielkolud, ty kruszynka”. Te rzeczy powstają, bo ktoś po prostu czuje bohatera – albo coś go śmieszyło w relacji z własnym dzieckiem i opisał to w zabawny sposób. Bohaterem może być cokolwiek… Kupka kurzu.

Nieparzyste skarpetki, nie przymierzając!

No właśnie. Przy „Puciu” nie płaczę akurat ze śmiechu, bo to nie są tego typu historie. Ale już pracując nad drugą częścią przygód muszki Fefe, „Z muchą świat zwiedzamy i opowiadamy”, autentycznie się śmiałam. Wtedy pozwalam sobie żywić nieśmiałą nadzieję, że jeśli mnie to bawi, to ktoś jeszcze się przy tym uśmiechnie. To, że sprzedajemy dużo książek, że możemy żyć z naszej twórczości, jest niebywałe, bo pisanie wydaje mi się jednak raczej rodzajem hobby, które powinno być uprawiane po godzinach pracy przynoszącej konkretne zyski (śmiech). Ale myślę, że gdyby pisać z takim ostrym postanowieniem, że chce się zarobić wielkie pieniądze, to pewnie nie przynosiłoby to ani pieniędzy, ani radości z twórczości.

Masz wrażenie, że matki wielodzietne są ci szczególnie wdzięczne za uwzględnienie ich perspektywy?

Nie wiem, ale wiem, że to ja jestem wdzięczna matkom wielodzietnym za to, że są. W takim dniu jak dziś [rozmawiamy dzień po wniosku Trybunału Konstytucyjnego o zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej – przyp. red.] mogę głośno powiedzieć, że zawsze podziwiałam kobiety i zawsze określałam się jako feministkę. Kobietom należy się ogromny szacunek, ale nie deklarowany powszechnie przez panów w garniturach, a wyrażany w konkretach. Odkąd sama jestem matką, i to tylko jednego dziecka, jestem wdzięczna rodzinom wielodzietnym, że decydują się na taki trud, że dzięki nim to wszystko się kręci. Matkom należą się wszystkie nagrody świata. A już sytuacja rodziców wychowujących dzieci o specjalnych potrzebach jest dramatyczna. To przecież ci rodzice upominali się nie tak dawno o swoje prawa w sejmie i o ile dobrze pamiętam, nikt ich specjalnie nie zaszczycił choćby rozmową, nie mówiąc o jakichś nowych regulacjach, które poprawiłyby ich byt. Zastanawiam się, co wyniknie z protestów, ale myślę, że nawet gdyby miało wyniknąć coś radykalnego, np. dymisja rządu, w co wątpię, to nie sądzę, by dzięki temu coś istotnego miało się zmienić w prawach kobiet i życiu kobiet. Tak jak z LGBT – w procesie pozyskiwania głosów wyborców obiecuje się coś osobom nieheteronormatywnym, by potem stwierdzić, że to się jednak nie opłaca politycznie.

Ja bym sobie gorąco życzyła, żeby cokolwiek drgnęło właśnie w życiu codziennym. Na tych małych frontach codziennych wojenek o równe traktowanie.

To prawda. Chciałabym, by ktoś nareszcie w konkretach wyraził ten rzekomy szacunek – w dostępie do opieki medycznej na poziomie, do badań prenatalnych, do sensownej opieki okołoporodowej, do miejsca w żłobku i przedszkolu, do równego traktowania na rynku pracy, które spowoduje, że kobiety z poczuciem bezpieczeństwa będą planować macierzyństwo. A wracając do matek, to jeśli mogę im ulżyć, np. poprzez to, że ich dzieci zajmą się kilkanaście minut książką, a one w tym czasie pójdą się umyć, dopiją zimną kawę, albo nawet usiądą i popatrzą w sufit, to będę miała poczucie, że było warto. Dla mnie są niedoścignionym wzorem. Wiem, że nie poradziłabym sobie z trójką dzieci. Ja mamą Pucia nie będę.

*

A co najbardziej lubi w „Puciu” drugi bohater naszej sesji, Tadek? Zapytaliśmy o to jego mamę, Kasię Woźnicę:

Kupując książki dla Tadka, staram się kierować tym, żeby zbyt szybko się nimi nie znudził, żeby służyły nam jak najdłużej. Serię o Puciu zaczęliśmy czytać, zanim skończył rok – to znaczy na początku to ja mu czytałam i wszystko tłumaczyłam. Pamiętam, że nie mogłam się doczekać kupienia kolejnej części, kiedy poprzednią znałam już na pamięć. Teraz, gdy Tadek skończył trzy lata, nadal po nie sięgamy, ale to on mi wszystko tłumaczy i opowiada historię rodziny Pucia. Ja z kolei ogromnie doceniam zawarte w książce wspomagające rozwój mowy wskazówki dla rodziców.

Poza czytaniem Tadek jest fanem puzzli i gier planszowych, więc w jego kolekcji zabawek również nie mogło zabraknąć tych z Puciem. Jego ulubiona gra na ten moment to domino, w które gramy codziennie po kilka razy. Na zmianę: w wersję obrazkową i kropkową. Codziennie też układamy historię z puzzli „Rodzinna sobota”, która przemyca dobre nawyki, takie jak toaleta po przebudzeniu, sprzątanie zabawek czy czytanie książek przed zaśnięciem.

Tadek to prawdziwy fan wszystkiego, co z Puciem związane, więc nie zdziwiło mnie wcale, że odkąd w naszym mieszkaniu pojawiła się przytulanka Pucia, towarzyszy nam przy wszystkich zabawach.

Pucia do tulenia możecie kupić na stronie Wydawnictwa Nasza Księgarnia tu.

*

Marta Galewska-Kustra – dr n. hum. logopeda i pedagog dziecięcy, pedagog twórczości. W Łodzi prowadziła gabinet logopedyczny dla dzieci, w Warszawie jest adiunktem w Zakładzie Psychopedagogiki Kreatywności Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej. Jako logopeda specjalizuje się w terapii opóźnionego rozwoju mowy i zaburzeń artykulacji u dzieci. W pracy terapeutycznej nieustannie próbuje łączyć terapię mowy z rozwojem kreatywności dziecka. Jako pedagog kreatywności zajmuje się rozwijaniem zdolności twórczych dzieci i młodzieży, badaniem szkoły jako środowiska rozwoju twórczego potencjału, kreatywności uczniów. Jest autorką publikacji naukowych dotyczących rozwijania zdolności twórczych dzieci i młodzieży, w tym książki „Szkoła wspierająca twórczość uczniów. Teoria i przykład praktyki”, oraz członkinią Polskiego Towarzystwa Logopedycznego i Polskiego Stowarzyszenia Kreatywności. Prowadzi szkolenia dla wszystkich pedagogów, nauczycieli i rodziców, którzy chcą wiedzieć więcej o wspieraniu rozwoju dziecka. Każdą wolną chwilę poświęca na tworzenie książek z bestsellerowej serii „Uczę się mówić, wymawiać, opowiadać” i na… powroty do ukochanej Hiszpanii.

*

Materiał powstał we współpracy z Wydawnictwem Nasza Księgarnia. 

Dodaj komentarz