Mój dom jest tam. Chcę jak najszybciej wrócić. - Ładne Bebe

Mój dom jest tam. Chcę jak najszybciej wrócić.

Wojna to różne skomplikowane historie, rozdzielone rodziny, rozpoczynanie życia na nowo. Dziś przyglądamy się rodzinie Khrystyny z obwodu iwanofrankiwskiego, która znalazła się w Warszawie. Dołączyła do swojej mamy i nastoletniej córki Diany, zostawiając w Ukrainie męża.

Kałusz ma 65 tysięcy mieszkańców. W jednym z domów żyła Khrystyna, nauczycielka angielskiego, z mężem i ośmiomiesięczną córką Melanią. Na co dzień Khrystyna, mimo że miała urlop macierzyński na swoim etacie w szkole, dorabiała sobie jako korepetytorka. Codziennie prowadziła zajęcia dla uczniów. Małą Melanią zajmował się w tym czasie mąż albo członkowie rodziny. Wojna zapukała do ich drzwi, gdy zbombardowano pobliskie lotnisko. Jak wielu ludzi, oni także wyjechali, rozdzielając rodzinę.

Przypadek Khrystyny to także niezwykła historia jej starszej córki, która od dwóch lat mieszka w Polsce z babcią i odwiedza ukraińską rodzinę w wolne dni. Tak się złożyło, że Diana przyjechała do Kałusza do mamy na ferie, tuż przed wybuchem wojennej zawieruchy. Ferie z dnia na dzień zamieniły się w ucieczkę z rodzinnego miasta i skomplikowany transport do Warszawy. Teraz dziewczyny siedzą już w cichym i perfekcyjnie czystym mieszkaniu na Warszawskim Żoliborzu. Babcia jest w pracy, Diana właśnie skończyła szkołę. Widać, że to kobiecy dom. Na stole obrus, w pokoju obok stoi dziecięce łóżeczko. Khrystyna podaje mi herbatę, trzymając na ręku niemowlę. Wydaje się silna, nie rozpacza. Ale ma wielką potrzebę porozmawiania. Najbardziej chce powiedzieć o sytuacji politycznej, wytłumaczyć, co tak naprawdę dzieje się w jej kraju. Żali się na medialne kłamstwa. I cały czas podkreśla: „Mój dom jest tam. Chcę jak najszybciej wrócić”.

Nasza rozmowa to również okazja na spojrzenie na życie nastolatków z Ukrainy. Diana uczy się w warszawskiej szkole od dwóch lat, świetnie mówi po polsku. Ma piętnaście lat, ale sprawia wrażenie bardzo dojrzałej. Jest samodzielna – pomaga mamie z dzieckiem, poradziła sobie z przekroczeniem granicy polsko-ukraińskiej bez rodziców.

Diana, właśnie wróciłaś ze szkoły. Jak zareagowali koledzy w klasie na twój powrót ze strefy wojny?

Diana: Normalnie. Trochę się martwili, pytali, jak się mam. Nauczyciele też pytali.

Khrystyna: Dla dzieci to na pewno trudne doświadczenie, przydałoby się wsparcie psychologiczne, zwłaszcza dla starszych dzieci. Bo mała Melania, Bogu dzięki, niczego nie będzie pamiętać.

Diana, jesteś jedyną Ukrainką w klasie?

Diana: W mojej klasie z Ukrainy byłam do tej pory ja i druga dziewczynka. Jutro mają do nas dołączyć kolejne trzy osoby, dziewczynki, które przyjęto do nas z powodu wojny. Nie znam ich, ale wiem, że dopiero niedawno przyjechały.

Myślisz, że są gotowe pójść na lekcje po polsku?

Diana: Moim zdaniem nie są gotowe, bo wiem, że nie mówią ani słowa po polsku.

Khrystyna: Nie, dzieci zdecydowanie nie są gotowe na przyjście do szkoły i rozpoczęcie lekcji w języku, którego nie znają, nie mówiąc o ich przeżyciach i stresie.

Diana, jak to się stało, że mimo iż mieszkasz w Polsce i masz tu babcię, znalazłaś się w objętym działaniami wojennymi Kałuszu?

Diana: Pojechałam na ferie na Ukrainę do mamy. 24 lutego okazało się, że jest u nas wojna. Początkowo myśleliśmy, że to będzie dotyczyło tylko wschodu Ukrainy, rejonu Ługańska i Doniecka. Aż tu bomby spadły na lotnisko w pobliżu naszego miasta. Wśród ludzi zapanowała panika, i wtedy szybko podjęliśmy decyzję, by uciekać do Polski.

Cała rodzina wyjechała?

Khrystyna: Najpierw odprawiliśmy Diankę. Chciałam, żeby jak najszybciej wróciła do Polski, do babci. Od razu po rozpoczęciu wojny, pierwszego dnia, odwiozłam ją na granicę, a dalej pojechała już z koleżanką i jej mamą. Rozstanie to był dla mnie bardzo trudny moment. Pożegnałyśmy się o piątej rano. Nie sądziłam, że kiedykolwiek przyjdzie mi żegnać się w ten sposób z córką. Początkowo myślałam, że po prostu odsyłam ją z powrotem do babci, ale szybko zrozumiałam, że ja też muszę uciekać, że muszę wracać do domu po drugie dziecko i razem z nim jechać do Polski. Nie spodziewaliśmy się tak potwornych tłumów na granicy, a tu trzydziestokilometrowa kolejka… Ludzie panikowali, pchali się. Jakaś kobieta zobaczyła, że żegnam się z córką, i złapała mnie za rękę, mówiąc: „Ty też jedź! Nie wracaj do swojego miasta! Potem już nie uda ci się uciec!”. Ale ja musiałam wrócić po Melanię, która ma 8 miesięcy i tego dnia została w domu z mężem. Ta kobieta krzyczała: „Uciekajcie bez dziecka, ratujcie się!”.

Diana: Tak, na granicy było strasznie. Noc, zimno, tłumy, zamieszanie. Panika i potworny ścisk. Byłyśmy tam dziesięć godzin, stałyśmy na dworze jak większość uchodźców. Po przejściu granicy dostaliśmy dużo pomocy od Polaków. Powiedziano nam, że mamy za darmo transport, pomoc, jedzenie. Czekał na nas mąż mamy tej koleżanki, i zawiózł do Warszawy.

Khrystyna, twój mąż został w Kałuszu?

Tak, od początku było wiadomo, że nie wyjedzie z Ukrainy. Nasz prezydent wezwał wszystkich mężczyzn od 18 do 60 roku życia do walki.

Diana, jesteś bardzo dzielna, wyjechałaś bez rodziców.

Opiekowała się mną mama koleżanki, więc nie byłam sama. Przyjęłam założenie, że moja mama dołączy do mnie za dzień lub dwa. Choć wiadomo – bałam się, że zostaje w niebezpiecznym miejscu, gdzie są bombardowania. U nas codziennie były alarmy bombowe, ludzie niekiedy cztery razy dziennie chowali się do schronów. Bałam się, że będzie jej jeszcze trudniej wyjechać. Dzięki Bogu już następnego dnia była ze mną tutaj.

Masz kontakt z kolegami z Kałusza?

Diana: Tak, mam cały czas. Różnie reagowali na to, co się dzieje. W naszym mieście pierwszego dnia wojny dominowała panika, od momentu gdy zbombardowano lotnisko, które jest niedaleko.

Khrystyna: Gdy to się stało, od razu poszliśmy do notariusza po dokument, by Diana i Melania mogły podróżować.

Khrystyna, jak w takich warunkach poradziłaś sobie z małą Melanią następnego dnia? Czy też podjęłaś się przekraczania granicy w Szecheniu?

Khrystyna: Na szczęście mąż przewidział, że sytuacja na polsko-ukraińskiej granicy się nie poprawi, więc wpadł na pomysł, żeby jechać przez Węgry. To naokoło, ponad 600 kilometrów, ale nie było problemu z przekroczeniem granicy, szybko poszło. Melania dobrze zniosła podróż, ale mąż płakał, gdy zostawiał nas na granicy. Nie chciał się rozdzielać z malutką. Teraz, gdy rozmawiamy przez telefon, mówi, że sytuacja w naszym mieście jest bardzo trudna. Ale też czuć solidarność, ludzie się do siebie bardzo zbliżyli.

Diana: Mnie też zaskoczyła solidarność Polaków, to, jak się zjednoczono, by pomóc Ukrainie. W Kijowie dzieją się straszne rzeczy. W Metrze jest 15 tysięcy ludzi i już dziewięć noworodków!

Diana, czy masz poczucie, że dorosłaś przez to wojenne przeżycie?

Diana: Tak, na pewno dorosłam szybko. Teraz, gdy jestem tu, w Polsce, już się nie boję, ale gdy byłam w domu w Kałuszu i wyły syreny… Trudno mi z tym, że ja jestem bezpieczna, a moi znajomi i bliscy są tam. Bardzo mi smutno, że zostawiłam ukochanego pieska.

Myślicie o przyszłości? Wasze życie było już związane z Polską, ale mieszkałyście jednak osobno. Jak będzie teraz?

Khrystyna: Bo u nas jest trochę polskich korzeni. Prababcia była Polką, uczyła Dianę polskich wierszyków i modlitw. Ja jestem sercem z Ukrainą. Tam jest mój mąż, moja praca. Jestem nauczycielką, zostawiłam tam swoich uczniów, krewnych, swój dom. Chciałabym, żeby to się jak najszybciej skończyło. Chcę wrócić, ale teraz to niemożliwe. Rozmawiamy trochę z rodziną na miejscu, podobno spadł śnieg, może to znak od Boga? Ciężko tam jest ludziom.

Jesteście tu już kilka dni. Jak czujesz się w Warszawie?

Khrystyna: Gdy przyjechałam do Warszawy, Melania nie mogła się początkowo odnaleźć – nie jej dom, nie jej łóżko. Ale mamy tu naprawdę wygodnie, niczego nam nie brakuje, to przecież dom mojej mamy i starszej córki. Całe szczęście mój wyjazd z Ukrainy nie był w pośpiechu, miałam czas, by spokojnie wszystko spakować. Bardzo doceniam chęć pomocy wszystkich Polaków, naprawdę jesteśmy wdzięczni.

Khrystyna, a jesteś w kontakcie ze swoimi uczniami i ich rodzicami?

Tak, rozmawiamy, kontaktujemy się. Wiem, że wielu z nich wyjechało tak jak my, do swoich rodzin w innych państwach. Niektórzy zostali i bardzo się o nich boję. Jesteśmy w stałym kontakcie. Alarmy są cały czas, bombardowania się powtarzają, trudno sobie to w ogóle wyobrazić.

Diana: Moja koleżanka z Kałusza napisała na Instagramie, że w jej dom walnęła rakieta i że jej blok już nie istnieje.

 

109A1709.jpg109A1622.jpg109A1602.jpg109A1631.jpg109A1813.jpg109A1879.jpg109A1725.jpg109A1777.jpg109A1911.jpg109A1948.jpg109A1794.jpg