Granice wytyczają przestrzeń na bezwarunkową miłość - Ładne Bebe

Granice wytyczają przestrzeń na bezwarunkową miłość

Na chwilę przed Dniem Babci i Dniem Dziadka rozmawiamy z psychoterapeutką Sonią Bandrowską o emocjach, granicach i naszej roli w relacji sytuującej nas pomiędzy własnymi rodzicami a dziećmi.

Dobrze wiemy, ile zmienia się w życiu po pojawieniu się dziecka. Logistyka i codzienne nawyki stają na głowie, prywatny wszechświat zyskuje nowe centrum, a w głowach i sercach to „nowe” wydreptuje sobie sporą przestrzeń. Zmienia się także „status” innych członków rodziny. I tu mogą zacząć się (kolejne) schody.

Rodzice dorosłych dzieci stają się babcią i dziadkiem, a także – rodzicami innych rodziców. I każdy z nas wchodzi w ten układ ze swoim bagażem doświadczeń, emocji i wspomnień. Wszystkim zainteresowanym przyświecają dobre intencje, ale i tak pojawiają się zgrzyty, konflikty i nieporozumienia. To nieuniknione, jednak mamy ogromny wpływ na to, jak te różnice zdań rozegramy. Jak najlepiej do tego podejść? Jak dbać o swoje granice i pielęgnować rodzinne relacje? Odpowiada Sonia Bandrowska, psychoterapeutka systemowa.

Przy okazji Dnia Babci i Dnia Dziadka chciałabym porozmawiać o często niełatwych, naładowanych emocjami relacjach rodziców z ich rodzicami. Dlaczego według ciebie są one właśnie takie?

Nasze relacje z rodzicami są takie, ponieważ to na nich uczymy się wszystkiego o kontaktach międzyludzkich w ogóle, ale też o otaczającym nas świecie. Są pewnego rodzaju matrycą wszystkich późniejszych relacji, jakie nawiążemy w ciągu swojego życia. Dlatego też wszelkie zasoby, ale i braki, jakie z niej wyciągamy, budzą wiele emocji. Nie zawsze są to trudne emocje, ale o tych trudach częściej rozmawiamy i siłą rzeczy wysuwają się na pierwszy plan.

Powiedz nam trochę o tych trudnych wątkach.

W naszej kulturze starsze pokolenia wyrosły w atmosferze odcięcia od emocji ich własnych rodziców, często po niezwykle traumatycznych (wojennych) przeżyciach. Sami nie dostali wiele, nie mają więc z czego dawać – ten brak przekazywany jest z pokolenia na pokolenie.

To nie jest niemożliwe – dać coś, czego sami nie dostaliśmy, na przykład poczucia bycia wystarczająco dobrym. Jest to większe wyzwanie niż dawanie tego, czym zostaliśmy w naszym dzieciństwie wykarmieni. Jeśli czegoś nie dostaliśmy, dawanie tego nie jest naturalne – musimy świadomie korygować swoje myśli oraz działania, które za nimi idą, żeby nie powtarzać schematów z naszego dzieciństwa.

Schematów, które są często dużym obciążeniem.

Braki nieuznane przez naszych rodziców są przez nich unieważniane, tworzą napięcie. Dorosłe dzieci chciałyby usłyszeć, że to, co ich spotkało, miało prawo być trudne. Dla ich rodziców byłoby to przyznanie, że sami byli niewystarczająco dobrymi rodzicami. Uruchamia się potrzeba, żeby tak o sobie nie myśleć – unieważniają więc uczucia dzieci. I tak kręcimy się w kółko.

Czy możliwe jest z tego błędnego koła się wyrwać?

Jest nadzieja, że nasze pokolenie, dzisiejszych trzydziesto- i czterdziestolatków, skutecznie wyjdzie poza ten schemat. Z racji większej dostępności wiedzy i narzędzi mamy szansę budować z dziećmi relacje o większym natężeniu przyjemnych emocji – zaufania, miłości i bliskości.

Myślę, że inny poziom wiedzy i świadomości, o których mówisz, może też być punktem zapalnym. My ufamy najnowszej wiedzy, zawierzamy ekspertom, a nasi rodzice mają swoje indywidualne doświadczenia i argumenty typu „kiedyś to było” czy „wszyscy tak robili i krzywda się nie działa”. Każdy uważa, że wie lepiej. To dopiero pole do konfliktów. 

To prawda! Bo o ile „sposoby” robienia różnych rzeczy w miarę łatwo negocjować, to teraz jesteśmy w takim momencie rozwoju społeczeństwa i technologii, zmiany są tak daleko idące, że różnice są na poziomie światopoglądowym. Przez to ciężej jest znajdować kompromisy, ale też odpuszczać.

Kiedy warto iść na kompromis, co można odpuścić?

Dla dzieci jest to rozwojowe, żeby uczyły się różnicować świat. Rozumieć, że przy różnych osobach, w różnych sytuacjach, są trochę inne zasady. Inaczej obowiązki czy poranna rutyna wyglądają we własnym domu, inaczej u dziadków. To wspiera dziecko w nauce dostosowywania się do zmieniających się warunków. Jednak wszystko jest kwestią skali. Jeśli są to drobne różnice – wspiera to rozwój, jeśli ogromne – gra toczy się o dobro dziecka. Przykładowo, jeśli sprawdzonym sposobem dziadków na uspokojenie wnuka jest inny sposób kołysania, noszenia, jakaś specjalna kołysanka – to OK. Jeśli natomiast sprawdza się krzyk, to jest to bardziej złożona sprawa. W tego typu metodach z czasów naszych rodziców i dziadków najgorsze jest to, że… one działają.

W tym sensie, że faktycznie: jeśli nakrzyczymy na dziecko lub je uderzymy, to jest duże prawdopodobieństwo, że zrobi to, czego od niego wymagamy. A jeśli właśnie posłuszeństwo jest celem działania, to trudno zrozumieć, czemu nie zgadzamy się na stosowanie metod, które są „skuteczne”. Dzisiaj większość rodziców nie chce działać na swoje dzieci strachem, dla starszych pokoleń może być to niezrozumiałe.

Przemoc to temat poza dyskusją, ale wyłączając ten wątek – wychodzi na to, że to dobrze, że mamy różnie w wychowaniu i ogólniej – w życiu.

Tak jak wspomniałam wcześniej – poznawanie różnych kultur jest dla dziecka zawsze rozwojowe. A każdy dom ma swoją własną kulturę. Póki te różnice mieszczą się w naszym podstawowym światopoglądzie i nie stoją w kontrze z tym, czego chcemy dla naszych dzieci, to jest to w porządku. Dzięki temu dziecko uczy się nawigować w różnych kontekstach i sytuacjach.

Czyli dla dziecka – same plusy!

Istnieje takie powiedzenie, że dziadkowie są do rozpieszczania. Ja się do pewnego stopnia z tym zgadzam. W takim sensie, że mam zgodę na to, żeby moja córka zjadła czekoladkę lub żeby nie umyła zębów podczas nocowania u babci. Natomiast nie mam zgody na unieważnianie jej płaczu, mówienie „nic się nie stało, nie można płakać”. Każdy rodzic będzie miał na co innego zgodę, a na co innego jej brak. Też każda babcia czy dziadek będą poruszać w nas inne struny. Mam poczucie, że jeśli staramy się nawzajem słuchać, to można się jakoś dogadać i wtedy rzeczywiście dla naszych dzieci z tych różnic mogą wynikać same korzyści.

Przyjeżdżamy do babci i dziadka, których nie widzieliśmy od miesięcy. Oni stęsknieni, chcą wyściskać wnuka, ale ten nie chce dać buziaka na powitanie. Pierwszy zgrzyt, już na wejściu. Dziecko siada pod stołem lub odreagowuje głośną zabawą. Dziadek komentuje pod nosem coś o braku wychowania, babcia przewraca oczami z niedowierzaniem, a my widzimy, że dziecko jest o krok od wybuchu. Co wtedy robić? Jak okazać wsparcie dziecku i nie atakować jednocześnie dziadków?

Wspierając dziecko i nie atakować innych, po prostu. Zwrócenie uwagi czy też powiedzenie, że sobie czegoś nie życzymy, to nie atak. Jeśli wyrażamy swoje potrzeby z szacunkiem, a inny dorosły odbierze to jako atak, to musi sobie sam poradzić ze swoimi emocjami. My w tym czasie możemy pomóc dziecku wyregulować jego emocje – bo ono może jeszcze tego nie potrafić. Ta cała rozmowa to też inny temat – lęku przed trudnymi emocjami. Naszymi, ale i innych, bliskich nam osób.

Trudno nie czuć lęku przed czymś, co mogło regulować nasze relacje przez lata.

Jeśli byliśmy nauczeni wyłapywania, a potem zajmowania się emocjami naszych rodziców czy dziadków, pozostawienie ich z tym i nie branie za to odpowiedzialności może być dla nas nie do wytrzymania Jednak to jest praca, którą możemy i, jeśli chcemy mieć przestrzeń na zajmowanie się emocjami naszych dzieci, powinniśmy wykonać.

Mam takie obserwacje, że czasem dziecko ma szansę stać się prawdziwie dorosłe w oczach swoich rodziców dopiero, gdy samo zostaje rodzicem. W przypadku hierarchicznych, „tradycyjnych” relacji może to wymagać ich poważnego przeformułowania.

Zostanie rodzicem zawsze wymaga przeformułowania wielu rzeczy. Choć oczywiście może być trudniej lub łatwiej.

Zależnie od układu sił w rodzinie?

Tak rozumiem tę hierarchię: w niektórych rodzinach to rodzice decydują o wielu sprawach, nawet jeśli dzieci są już dorosłe i samodzielne. Nie zawsze jest to wyrażone wprost, ale są np. oczekiwania,  by konsultować się z rodzicami, brać ich zdanie pod uwagę. Wyrastając w takim domu możemy mieć ogromną trudność w zaznaczaniu granic. Jeśli tego nie potrafimy, nie będziemy mogli stawiać granic za nasze dziecko i go chronić. Prowadzi to do odtworzenia tego schematu, którego sami doświadczyliśmy.

Czyli co robić? Co mówić?

Myślę, że trzeba zacząć od siebie – rodzica. Jeśli chcemy nauczyć czegoś naszych dzieci, musimy najpierw sami to opanować. Trudno podać konkretne rozwiązanie, słowa klucze. Na pewno w każdej rozmowie wokół tego tematu dobrze jest stosować się do ogólnych zasad. Mówić o sobie, nie unieważniać uczuć i emocji innych, nie obrażać drugiej strony.

I liczyć na to, że ta druga strona przyjmie i zrozumie to, co mówimy.

Inni mogą naszych granic nie respektować. W sytuacji, gdy obca osoba nie przyjmuje tego, co do niej mówimy – pierwszy, drugi, piąty raz – to większość z nas po prostu przestałaby próbować i odpuściła kontakt. Z bliskimi sprawa nie jest tak prosta. Jeżeli jednak wiemy, co nas uruchamia, to możemy zareagować na podobnej zasadzie. Niekoniecznie musi to być zerwanie kontaktu, ale np. reakcja w stylu „jeśli jeszcze raz tak zrobisz (już prosiłam, żebyś nie robił), to nie będziemy przyjeżdżać, bo uważam, że przed takimi zachowaniami muszę moje dziecko chronić”. Trud stawiania granic jest taki, że później sami musimy ich pilnować. Tak to już jest – zarówno z dalszymi i bliższymi osobami w naszym życiu. Pamiętajmy o jednym: nie zamykajmy drzwi. Jeśli dziadek czy babcia po takim komunikacie wracają i deklarują chęć zmiany – warto dać im szansę.

W popularnej narracji granice stawiamy, by chronić siebie. Czy jednak stawianie ich może wynikać też z troski o relację?

Granice zabezpieczają relację. Sprawiają, że obie strony mogą się w niej czuć autentyczne. Wytyczają przestrzeń na bezwarunkową miłość. Bez granic w relacji służymy jedynie zaspokajaniu potrzeb drugiej strony. To męczy, a drugiej osobie nie pozwala naprawdę nas poznać. Jeśli nie wie, czego potrzebujemy, na co mamy zgodę, a na co nie, trudno jej poruszać się w naszej relacji. Poza tym, często o tym zapominamy, ale ludzie potrzebują dawać. A żeby mogli to robić, potrzebują, żeby druga strona potrafiła przyjmować. Wzajemność to coś, co buduje bliskość. Jeśli my nic z relacji nie chcemy – to relacji nie ma.

Nowy rodzinny układ może być nowym otwarciem w naszych kontaktach, pozwolić złapać w nich nieco oddechu, czy wręcz przeciwnie – mamy tendencję do przyglądania się i wychwytywania potknięć drugiej strony?

Pojawienie się dziecka zawsze wymaga reorganizacji. To, jak ona się potoczy, zależy od wielu czynników. Myślę, że każda rodzina zabiera się za to inaczej. Trudno mi więc mówić o jakichś tendencjach. Na pewno warto uświadomić sobie własne mechanizmy wyniesione z domu rodzinnego i popracować nad tymi, które nam nie służą, jeszcze zanim pojawi się dziecko. Ono faktycznie sprawi, że będziemy musieli się tym zająć – ale z nim na pokładzie jest trudniej. Jeśli my opracujemy swoje wnętrze – pojawienie się dziecka może być szansą na przebudowanie naszych relacji w dobrym i wartościowym dla nas kierunku.

Zdaje się, że czasem słysząc, jak nasi rodzice zwracają się do naszych dzieci, budzą się w nas emocje sprzed lat. Złość, poczucie niezrozumienia. Czy i jak złapać do tego dystans, żeby nie przekładać własnych trudności na relację dzieci i dziadków?

Zależy, co akurat się dzieje – jeśli nasi rodzice zwracają się do naszych dzieci w sposób, który nam sprawił wiele cierpienia, nie polecałabym łapać do tego dystansu. To jest sytuacja, w której powinniśmy stanąć w obronie naszych dzieci, żeby nie czuły się tak, jak my. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy to jest realistyczne oczekiwanie, żeby nie przekładać naszych relacji z rodzicami na ich relacje z naszymi dziećmi. Bo jesteśmy po środku.

Trudna pozycja dla rodzica. Jak w takim razie się w tym odnaleźć?

To, co jest ważne, to faktycznie reagować z pozycji dorosłego. Również dlatego, że tylko w ten sposób możemy być wsparciem dla naszych dzieci. To jednak wymaga tego, o czym mówiłam wcześniej – przepracowania mechanizmów, traum, trudności, żeby mieć ich świadomość i móc reagować inaczej.

Nie jest łatwo zwrócić uwagę komuś obcemu, co dopiero babci czy dziadkowi To może położyć się cieniem na naszej relacji. Jak zwracać uwagę? Czy w ogóle zwracać?

W sytuacjach, w których czujemy, że nasze granice są przekroczone, powinniśmy je zaznaczyć, to ogólna zasada. Mam poczucie, że w Polsce pokutuje niestety taki sposób myślenia, że postawienie granicy oznacza zranienie drugiej osoby. W związku z tym unikamy takiej „konfrontacji”. A w rzeczywistości stawianie granic to dbanie o siebie, o swoje dziecko. Nie należy się tego bać. Tak realnie, jeśli zwrócimy uwagę babci czy dziadkowi, to w najgorszym wypadku się do tego nie zastosują, czyli… nic się nie zmieni. To najczęściej nasza trudność w wytrzymaniu ich trudnych stanów emocjonalnych sprawia, że mamy obawy przed zaznaczaniem granic. Jest to jednak konieczne – i to jest wartościowa nauka dla naszych dzieci.

A może warto coś powiedzieć w takiej sytuacji, gdy dziadkowie robią coś inaczej niż my, samym sobie?

Wracamy do samoświadomości. Jeśli wiemy, z jakiego powodu reagujemy w danej sytuacji w określony sposób, możemy krytycznie na to spojrzeć, a następnie nanieść zmiany. I oczywiście warto to robić.

A zmiany w swoim spojrzeniu? Myślę o sytuacji, gdy babcia zachęca dziecko do zjedzenia obiadu, bo gotowanie to jej „język miłości”. A my mamy wybór – odebrać to jako presję i zareagować złością lub też zaufać dobrym intencjom i – no właśnie – również zareagować, ale jakoś inaczej.

Tu ważne byłoby obserwowanie naszego dziecka. Jeśli babcia zachęca, a dziecko dobrze na to reaguje, to nie ma w tym nic strasznego. Gdy jednak widzimy, że maluch przeżywa jakąś trudność, płacze, należy to zatrzymać i ochronić nasze dziecko.

Czego życzyłabyś babciom i dziadkom w kontekście ich relacji z dziećmi i wnukami?

Żeby czuli się w nich kochani – finalnie każdy z nas najbardziej właśnie tego pragnie.

*

SONIA BANDROWSKA – mama Niny, psychoterapeutka systemowa, terapeutka par i rodzin, członkini Francuskiej Federacji Psychologii i Psychologów oraz Europejskiego Towarzystwa Terapii Krótkoterminowej (EBTA), założycielka Śląskiego Instytutu Terapii Systemowej. Wykształcenie zdobyła w Polsce (Uniwersytet SWPS we Wrocławiu), a następnie ukończyła szkolenie w zakresie psychoterapii w nurcie systemowym w CECCOF w Paryżu.