Z wizytą u Belabet
Poznajcie Joasię i Kalinę
Azilale, czyli wzorzyste i miękkie jak puch dywany z Maroka, koszyki jak boginki płodności z Cabo Verde, słomiane tace i siatki z Bali. Takie rzeczy znajdziecie u zaprzyjaźnionych podróżniczek i handlarek rękodziełem z całego świata, Joasi i Kaliny.
Oto szczegółowy raport z wizyty w magazynach Belabet, czyli mieszkaniach Joasi Marcysiak – konsultantki muzycznej, mamy Zosi i Heleny – oraz Kaliny Lach – kostiumografki i mamy Romka. Obie działają od połowy lipca i zdążyły już zrobić sporo ładnego zamieszania w Instagramowym światku. Rzeczy, które zwożą pasjami z podróży, to unikaty. Zdecydowanie detal, a nie hurt. Żeby je zdobyć, muszą się czasem zapuścić na przedmieścia i godzinami targować. Na szczęście mają swoją złotą metodę. A jak już zdobędą wyśnione cacko, pakują je z wielką ostrożnością i nie mniejszą fantazją – zdarzyło się tak, że klosze do lamp przewoziły w ławce. Nie sposób nie polubić tych roześmianych obieżyświatów, które znają się na swoim fachu i myślą o każdym szczególe: od rozplanowania podróży po opakowanie zero waste z własnoręcznie stworzoną metką. Posłuchajcie, z jaką pasją opowiadają o Belabet.
*
Dziewczyny, rozszyfrujcie nazwę swojej marki.
Kalina: Belabet pochodzi od słowa „bela bety”, co w języku esperanto oznacza „ładne rzeczy”. Nazwę wymyśliła moja przyjaciółka Zuzia Przybyszewska, która jest superzdolną copywriterką i rysowniczką. Zuzia też w piękny sposób zebrała naszą filozofię i stworzyła dla nas tekst opisujący markę. A w nim zawarła wszystko, co dla nas najważniejsze.
Jak odbywał się proces wymyślania, budowania strategii, tworzenia oprawy graficznej? Opowiedzcie.
K: Pomysły zwykle pojawiają się same podczas milionów rozmów, które przeprowadzamy z Asią, przerzucając się inspiracjami i przemyśleniami (śmiech). Wizualizacje rozrysowałam i wymyśliłam ja, a inspiracją był zaadaptowany alfabet tarifit. Finalnie złożyć to wszystko w jedną graficzną całość pomógł nam niezastąpiony Patryk Janowski.
Jak się poznałyście?
J: Przyjaźnimy się od 8 lat, a poznałyśmy się przez wspólnego znajomego. Na początku wcale za sobą nie przepadałyśmy. Któregoś dnia trafiłam na Kalinę, szukając osób robiących na drutach. Odezwałam się, spotkałyśmy się na kawę…
K: I ta kawa trwa do dziś. (śmiech)
I tak, od słowa do słowa, powstał Belabet.
J: Dokładnie tak. Pomyślałam, że fajnie byłoby poza opieką nad dziećmi zrobić coś jeszcze. Szukałam pomysłu na siebie, jeździłam i patrzyłam na te ładne rzeczy… Wreszcie z Kaliną wspólnie wymyśliłyśmy, że następnym razem coś przywieziemy. Jeden dywan czy koszyk, i zobaczymy.
K: Znajomi ciągle nam mówili: przywieź mi to, przywieź tamto. Zależało nam na tym, by nie działać standardowo, bo nawet jak otworzysz sklep i pomalujesz ściany, to jednak musisz w tym sklepie siedzieć. A my chciałyśmy mieć swobodę, zwłaszcza że jest to dla mnie side biznes, bo nie zamierzam rezygnować z pracy kostiumografki. W ten sposób można dostosowywać pracę do siebie i swojego czasu. Jako że mam magazyn pełen rekwizytów, kartonów i papierów, bo niczego nie wyrzucam, to wkręciłam się w pakowanie zero waste. Wszystko sprzyjało, więc zabrałyśmy się do dzieła. Teraz chciałabym dołożyć do asortymentu trochę wykonanej przeze mnie ceramiki. W końcu Belabet to koncept, a nie zamknięta idea.
J: Nie chcemy się ograniczać wyłącznie do naszych pomysłów. Myślimy o intensywnej współpracy z artystami i rzemieślnikami z całego świata.
K: Na przykład zorganizować pop-up z rzemieślnikiem z Portugalii, który tka dywany, a tym samym udostępnić rzeczy, których ludzie nie znają. Chciałybyśmy też współpracować z osobami, które podróżują i mają oko do perełek.
Podoba mi się wasze luźne, nienaciśnieniowane podejście do Belabet. To też można wyczuć w postach o produktach na Instagramie. Wszystko spokojniutko, bez nachalnego promowania.
J: Nie robimy niczego na siłę. Jeśli widzimy przedmiot, który same chciałybyśmy mieć w domu, to bierzemy pod uwagę, że może i innym się spodoba.
Gdzie się wybieracie w najbliższym czasie?
J: Na przełomie października i listopada jedziemy razem do Maroka do Rabatu, a stamtąd do Fezu.
Jak się przygotowujecie do podróży – tworzycie listę miejsc długo przed wyjazdem czy spontanicznie szukacie na miejscu?
J: Przygotowujemy się tylko pod kątem kierunków, żeby czegoś nie ominąć. Ale zwykle na miejscu odkrywamy wiele świetnych miejsc, głównie dzięki tubylcom.
A co z transportem przedmiotów? Jak udaje wam się te wszystkie rzeczy zapakować tak, by przetrwały lot bez uszczerbku? Nie boicie się zagubionych bezpowrotnie bagaży?
J: Póki co nie zabierałyśmy takich ilości, by się o to martwić. Z drugiej strony nie chcemy importować produktów albo zwozić ich hurtowo. Za każdym razem przywozimy ze sobą pojedyncze egzemplarze. Łatwo jest podróżować, trudniej zdecydować się na odpowiedzialne podróżowanie, w którym za ręcznie tkane tifelty albo azilale płacisz bezpośrednio artyście, a nie pośrednikom.
Czy często musicie się targować?
K: Niemal za każdym razem, ale mamy na to superpatent. Joasia mówi świetnie po francusku, bo przez lata mieszkała we Francji, a ja znam język na tyle, by wszystko rozumieć, zwłaszcza na poziomie targowania. Asia zaczyna rozmawiać ze sprzedawcą i zgrywa zachwyconą produktem, a ja bawię się w złego policjanta, który gasi jej zapał, i tym sposobem zawsze schodzą z ceny. Musicie wiedzieć, że Asia się targuje jak doświadczona handlara (śmiech).
J: Ze sprzedawcami trzeba ostro, bo cena wyjściowa jest zawsze dwa razy wyższa niż realna. Po chwili targowania zmniejszają cenę o połowę. Nie zależy nam na tym, by kupować za grosze i sprzedawać drogo, już się trochę orientujemy i znamy wartość tych rzeczy.
K: A pamiętasz, jak kiedyś jeden ze sprzedawców chciał nas załatwić nasza własną bronią? (śmiech)
J: Pamiętam! Chciałam przywieźć z Marakeszu jedno lusterko-oko dla siebie i jedno dla Belabet. Niestety większość była źle wykończona i niedokładnie wykonana. A tam rzeczy unikatowe i kiczowate są wymieszane ze sobą, więc trzeba się czasem bardzo naszukać, żeby znaleźć ideał. I wreszcie mam – podchodzę i mówię, że chcę to kupić, a sprzedawca na to, że ten pan, który stoi obok, kupił ją wcześniej. Robi nam się przykro i już chcemy odchodzić, gdy pan zaczyna mówić, że nam to lustro odstąpi. Ale za jakie pieniądze!
K: Nie dałyśmy się oszukać, odpuściłyśmy i znalazłyśmy bardzo podobne lustro naprzeciwko. Niestety, kiedy wysiadłyśmy na lotnisku, okazało się, że wszystkie rzęsy się połamały…
A to pech. Powiedzcie jeszcze na koniec, co jest najprzyjemniejsze w waszej pracy?
Joasia: Najprzyjemniejsza jest zdecydowanie możliwość podróżowania. To zresztą było naszym celem – jeździć i przy okazji przywozić piękne rzeczy z naszych podróży, i dawać tym rzeczom nowy dom. Druga najprzyjemniejsza rzecz to to, że podróżując i kupując u rzemieślników ich wyroby, wspieramy lokalny przemysł. Cieszymy się, że możemy wspierać ludzi, którzy własnoręcznie tworzą dywany czy ceramikę. Prócz tego, że są to rzeczy wyjątkowe i unikatowe, to jeszcze doprawione kreatywnością ich twórców. To coś zupełnie innego niż rzeczy produkowane na skalę przemysłową. Cieszy nas bardzo to, że jest coraz więcej ludzi, którzy chcą się otaczać oryginalnymi przedmiotami, interesują się ich pochodzeniem i doceniają jakość. Handmade to nie tylko metka – to godziny ciężkiej pracy. Rękodzieło to jakość i dbałość o szczegóły, a dla nas najprzyjemniejsza jest możliwość obcowania z przedmiotami, które opowiadają nam swoją historię.
A co jest najtrudniejsze?
J: Chyba już nic, skoro zmierzyłyśmy się ze swoim lękiem i stworzyłyśmy markę, którą kochamy (śmiech). Druga rzecz to świadomość klientów. Żyjąc w tym szybkim, chaotycznym i konsumpcyjnym świecie, ludzie przyzwyczaili się do słabej jakości wyrabianej na masową skalę. Co za tym idzie to również przyzwyczajenie do niskiej ceny tych masowych towarów. Stanowi to ogromne wyzwanie nie tylko dla rzemieślników, ale i dla nas.
Trzymam za was kciuki i dziękuję za rozmowę.
*
Produkty Belabet znajdziecie tu.