Tulenie Raven - Ładne Bebe

Tulenie Raven

asd

Egzotycznie dziś będzie w podwawelskim grodzie. Nic o hejnale mariackim, ani słowa o obwarzankach, nawet szeptem nie wspomnę o Rynku i turystycznych atrakcjach. Będzie za to wspomnienie wyrazistego smaku mango z tajskiego bazarku, kolorów tkanin barwionych metodą shibori czy kwiatami lub rdzą. Dużo tulenia małej Raven i uśmiechy świeżo upieczonych rodziców. Spójrzcie!

Raven jeszcze nie wie, jaką jest modową szczęściarą. Mieć rodziców tak wrażliwych na sztukę, na inne kultury, na rzemiosło – to uśmiech losu na dzień dobry. Będzie mogła podbierać mamie to i owo w szafie, unikatowe ubrania szyte z barwionych tkanin w scenerii starych uliczek Krakowa. Taki oto koktajl i miks wam serwuję w kolejnym spotkaniu z serii #Tulenie w tula. Krakowski Kazimierz. Kamienice, zaułki, historia wpisana w każdą cegłę i butik MAPAYA jak wyjęty z uliczki na Koh Phangan. Martyna w pracę wpisała macierzyństwo, choć zwolniła kroku, ale już planuje podróż w stronę słońca, jakże bardziej szczodrego w tamtej szerokości geograficznej. 

Nazwa twojej marki powstała od dwóch egzotycznych owoców z koktajli, które piłaś pewnego dnia z siostrą w Tajlandii: mango i papai. Myślałaś kiedyś, żeby nie mieszkać w Polsce? Tworzyć z widokiem na palmy?

Mieszkałam za granicą 7 lat – zaraz po skończeniu studiów wyjechałam do Wielkiej Brytanii, skąd pochodzi mój maż. Później przez lata na kilka miesięcy w roku wyjeżdżaliśmy do Azji – najczęściej były to Indie i Tajlandia. Także w pewnym sensie pracę z widokiem na palmy mam już za sobą (śmiech). Pierwszy pop up butik MAPAYI zorganizowałam wraz z siostrą na plaży na wyspie Koh Phangan w Tajlandii. Ten plażowy pop up dał początek marzeniom o swoim sklepie stacjonarnym. Zawsze wiedziałam, że chciałabym, żeby sklep był na krakowskim Kazimierzu, na ulicy Józefa właśnie. Tu spędziłam swoje lata nastoletnie, tu chodziłam do liceum i mam do tej części miasta niesamowity sentyment.

A nazwa? Faktycznie powstała zupełnym przypadkiem, od połączenia nazw ulubionych owoców moich i mojej siostry. Bardzo zależało mi na tym, żeby była uniwersalna, łatwa do wymówienia i międzynarodowa, bo wiele naszych klientek jest spoza Polski. 

W Azji po raz pierwszy zobaczyłaś barwione ręcznie tkaniny, każda jak dzieło sztuki. Stały się wizytówką twojej marki. Opowiedz na czym polega ten proces barwienia?

W MAPAYI dużo pracujemy z materiałami barwionymi metodą shibori, która polega na odpowiednim składaniu, wiązaniu tkaniny, a następnie wybarwianiu i odbarwianiu jej.  Z metodą shibori często łączymy techniki sitodruku i ręcznego malowania. Mocną obecność w naszych kolekcjach mają  tkaniny zdobione metodą stemplowania – tu korzystamy z indyjskich manufaktur. Tkanina ozdabiana jest za pomocą wcześniej wyrzeźbionych drewnianych stempli, po czym wzór jest odbijany na materiale. Mamy również indonezyjskie batiki – tu materiał barwiony jest przy użyciu wosku. Ostatnim moim odkryciem jest technika barwienia z północnej Tajlandii, w której tkanina barwiona jest w 100% naturalnymi składnikami: kwiatami, indygo, ziołami oraz… rdzą. Niezależnie od techniki zawsze jest element wspólny, który sprawia, że te tkaniny mają to nieuchwytne coś. To magia pracy ręcznej.

Moda zainteresowała ciebie jako zjawisko socjologiczne, nie myślałaś w kategoriach sztywnego biznes planu, zarobku. Miałaś od razu nosa, że ten inspirowany Azją styl przyjmie się na naszej ulicy? Słyszałaś głosy w co ty się pakujesz, dziewczyno?

Nie, nigdy nie myślałam w kategoriach biznesu, bardziej sposobu na życie. Moją motywacją do założenia marki był fakt, że dzięki niej będę mogła stale podróżować, a tego potrzebowałam w owym czasie najbardziej. Prowadzimy firmę razem z mężem, oboje mamy usposobienie mocno artystyczne i nie kalkulujemy, idziemy na żywioł. Mamy zasadę, że nie robimy niczego, z czego nie mamy radości. Prowadzenie własnego biznesu przy takich predyspozycjach osobowościowych graniczy z cudem. I czasem, jak pomyślę, z czego jestem najbardziej dumna, to właśnie z tego, że dajemy radę utrzymać sklep, opłacić niemałe czynsze, vaty, cła itp, no i że podróżujemy. Co do  stylu MAPAYI i tego, czy się przyjmie, to… jest takie angielskie  powiedzenie ignorance is a bliss i tak było  w moim przypadku. Jak zaczynałam, nawet przez głowę mi nie przeszło, że styl, który proponuję, może być hmm… dosyć wymagający i nieoczywisty jak na polskie warunki. Bo przecież ja to nosiłam, był to dla mnie najbardziej naturalny ubiór na dzień, na noc, po domu i na większe wyjście. Dopiero teraz – po latach prowadzenia marki – widzę, że to, co proponujemy, jest mocno inne. Często słyszę, że nasz styl wymaga odwagi. Mamy niezwykłe szczęście, że w Polsce jest dużo odważnych kobiet. Mamy wspaniałe klientki. Niezależnie od wieku łączy je siła, niekonwencjonalność i miłość do podróżowania.

Polska-Azja, kursowanie między dwoma kompletnie innymi kulturami. Czego mógłby się uczyć statystyczny Polak od mieszkańca Tajlandii?

Luzu, uśmiechu, serdeczności, celebracji małych rzeczy, takiej radości życia po prostu. U nas jest nieustannie ja, ja, ja. W Tajlandii jest raczej my, my, my. Interes społeczności jest ważniejszy niż jednostki. Czyli jak mam zły humor, to nie daję po sobie poznać, bo nie chcę psuć ogólnego vibe’u. Buddyzm ma tu wiele do powiedzenia. W wielkim uproszczeniu: czyń dobro, bo to wraca.

Wyobrażam sobie logistykę, transport kolekcji do Polski. Kartony na statku? Na skalę mikro to musi być wielka przygoda i stres dla kogoś, kto dopiero zaczyna. Pamiętasz ten moment, gdy otworzyłaś przesyłkę i pomyślałaś: nie ma odwrotu, nowy etap przede mną?

Tak i aż mam ciarki i strużka potu spływa mi po plecach (śmiech). Stres jest niewyobrażalny, gdy w przeciągu miesiąca otwierasz firmę, zostajesz vatowcem, przedsiębiorcą, wyrabiasz certyfikaty upoważniające do importu, przygotowujesz  dokumenty, próbujesz obliczyć koszty. A to wszystko w momencie, kiedy dopiero uczysz się, jak poprawnie wystawić fakturę. Na pierwszy import czekałam dwa miesiące. Byłam załamana, bo przybył w grudniu, a w środku były same letnie ubrania. Debiut MAPAYI odbył się na targach przedświątecznych w Krakowie, pomimo minusowych temperatur sprzedaż była rewelacyjna. To dało światełko w tunelu.

 

Łączysz pracę z macierzyństwem, czyli doba stała się z gumy. Czy zabierasz małą do butiku? Jak sprawdza się wam nosidło Tula?

Tak, doba stała się trochę z gumy! Moja córeczka Raven ma teraz 5 miesięcy, także dopiero szukamy sposobu na pogodzenie wszystkiego. Nie sądziłam, że można nie spać przez tydzień i żyć, a jednak można. Przyznam szczerze – o pierwszych miesiącach wolałabym zapomnieć (śmiech). Było naprawdę ciężko. I uważam, że te pierwsze trzy miesiące, czyli słynny czwarty trymestr, to jest czas, w którym absolutnie jedyną aktywnością każdej mamy powinno być karmienie i tulenie maleństwa. Niestety nie do końca wiedziałam, jak wymagające są początki macierzyństwa, a MAPAYA cały czas funkcjonowała: sklep, produkcja, importy itp. Teraz na pewno zorganizowałabym wszystko zupełnie inaczej. Pamiętam, że bardzo zazdrościłam wtedy koleżankom na typowym macierzyńskim. Pierwsze miesiące były dla mnie bardzo wyczerpujące, ale miałam też najpiękniejsze doświadczenie wielopokoleniowego wsparcia. Mama pomagała mi nieustannie, a moja 87-letnia Babcia przyjechała aż z Lublina, żeby pomóc przy córeczce oraz naszym kundelku Beniu. Mój mąż był również nieoceniony.

To się nazywa wsparcie!

Karmię córeczkę piersią i w związku z tym jesteśmy ze sobą mocno związane. Obecnie wróciłam do pracy w butiku na jeden dzień w tygodniu. Nosidło Tula jest extra! Daje wolność bez konieczności zabierania ze sobą wózka. Sprawdza się idealnie w momencie, w którym jesteśmy teraz, bo zapełnia lukę między gondolą (Raven nie podoba się już leżenie na pleckach) a spacerówką, na którą jeszcze dla nas za wcześnie. Nosidło uwielbia również mój pies – bo dzięki niemu wszyscy razem przemierzamy krakowskie Błonia, czyli największy, nieoficjalny wybieg psów w Krakowie (śmiech). Wózkiem by się nie dało. Benio jak tylko widzi, że zakładam Tulę, zaczyna kręcić kółka ze szczęścia.

W Azji też tak sobie kobiety radzą, dziecko do chusty i już! Macie z mężem takie plany, żeby zabrać córkę w podróż?

Dokładnie tak: chusta i hamak rządzą. U nas jest identycznie! Raven tak jak i ja jest zodiakalnym strzelcem, a jak wiadomo, to znak, który nie usiedzi na miejscu. Mamy za sobą już pierwsze podróże po Polsce, do Azji wybieramy się w listopadzie. Moje 40. urodzimy i pierwsze urodziny Raven chcemy spędzić razem z przyjaciółmi w Bangkoku. Bardzo marzy nam się też co najmniej rok wspólnego rodzinnego podróżowania, takiego urlopu od wszystkiego – zastanawiamy się, jak to zorganizować.

Pozostajesz celowo niszowa, nie interesuje cię moda mainstreamowa, fair trade u ciebie to nie modna nalepka. Współpracujesz blisko z Tajami. Relacje służbowe przekształcają się w przyjaźń?

Nie jest tak, że celowo jesteśmy niszowi. Ta niszowość związana jest raczej z tym, że nasz styl i estetyka, którą preferujemy, jest mało mainstreamowa. Ciężko ugryźć nasz styl: niby boho, a nie ma kolorowych piórek, etno, ale też bez ferii neonowych kolorów. Jesteśmy bardziej po ciemniejszej stronie… takie dark side of boho. Ja sama lubię styl, zabawę konwencją, a nie lubię dyktatu i snobizmu, który jest z modą nierozerwalnie związany. Faktycznie specyfika tego, co robimy jest mocno fairtradowa – małe rodzinne manufaktury, współpraca z lokalnymi społecznościami. Teraz przy całym nagłośnieniu  ideologii fair trade, ruchu fashion revolution okazuje się, że jesteśmy bardzo w trendzie. Jak zaczynałam 6 lat temu, mało kto rozumiał, co robimy. Ludzie często automatycznie zakładali, że pracujemy tak ze względu na mniejsze koszty produkcji – stąd ta Indonezja, Indie, Tajlandia, Kambodża. Tak naprawdę robimy to, co robimy, gdyż kochamy podróżowanie i kontakt z ludźmi – to jest nasza siła napędzająca. I tak wychodzi, że przyjaźnimy się z ludźmi, z którymi pracujemy. Mamy taki model biznesowy, że bez zaufania ani rusz – stąd i bliższe relacje z ludźmi.

No to wyobraź sobie, że twoi przyjaciele z Tajlandii właśnie lądują w Krakowie. Mała do Tuli i idziemy na spacer. Twoje 3 ukochane miejsca w mieście to?

Tylko trzy? To jest naprawdę wyzwanie! Zabrałabym ich na pewno do Hevre, Muzeum Etnograficznego oraz na kolację do Marty Bradshaw na krakowski Salwator w ramach jej superprojektu „Eataway”, żeby spróbowali najpyszniejszych polskich pierogów. Ale wiesz co, rok temu gościłam u siebie szóstkę przyjaciół z Tajlandii i największym hitem okazał się targ staroci pod Halą Targowa oraz… sieć restauracji North Fish. Don’t ask me why, do tej pory tego nie ogarniam (śmiech). I to jest piękne w tych przyjaźniach międzykulturowych – ciągła niewiadoma.

Martyna, na koniec muszę zapytać o imię córki. Raven…

Raven, czyli kruk po angielsku to mój spirit animal, zwierzę mocy. Ukochane słowo od zawsze. Moja córeczka miała mieć dwa imona, pierwsze bardziej zwykłe, drugie właśnie Raven. Ale… im bliżej było porodu, tym coraz dziwniejsze zbiegi okoliczności nas napotkały. Odkryliśmy, że panieńskie nazwisko babci męża brzmiało Ravenshall, a na kilka dni przed wielkim finałem do moich rąk przypadkowo trafiła książka „Umysł Kruka”, plus kilka dni potem natknęłam się na moje notatki z 2015 roku i słowo napisane wielkimi czerwonymi i literami: „Raven”. Także sama rozumiesz…

Gęsia skórka! Dziękuję wam za spotkanie i ten egzotyczny kawałek Krakowa!

Martyna wybrała nosidło Tula Half Buckle, które kupicie tu. A jeśli cenicie unikalne rzemiosło, koniecznie zajrzyjcie do kolekcji szytych ręcznie nosideł Tula Signature.

 

Martyna Wilde o sobie: jestem absolwentką kulturoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Na studiach zajmowałam się teorią mody. Ukończyłam studia podyplomowe z zakresu rynku sztuki. Jestem nauczycielką jogi z dyplomem Sivananda Neyyar Dam Ashram w Indiach.  Od 2013 roku tworzę markę MAPAYA, w ramach której łączę swoje największą pasję, podróże z działaniami z pola sztuki, rękodzielnictwa i odpowiedzialnego społecznie biznesu.

*Dziękujemy kawiarni Hevre oraz Ranny Ptaszek za udostępnienie pięknych wnętrz do sesji.

 

 

Powiązane