natuli na ładne bebe rodzicielstwo związek

Seks młodych rodziców

Czyli jak nie stracić związku po urodzeniu dziecka.

Seks młodych rodziców
ilustr. Ola Szwajda

Dziecko to „wartość dodana”. W większości kultur jego pojawienie to cezura dorosłości: diada kochanków zmienia się w stado, w społeczność, w rodzinę. Gdy rodzi się wyczekany przez dziewięć miesięcy potomek, najczęściej nie ma miejsca na rozmowę o tym, że tam gdzie czegoś przybywa, w innych miejscach – ubywa. Przynajmniej na jakiś czas.

Filozofowie nazywają tego rodzaju zmianę i reorganizację życia doświadczeniem transformującym epistemologicznie. Epistemologia to dziedzina filozofii zajmująca się wiedzą: formułuje to, jak kształtujemy swoje pojmowanie świata, siebie, relacji międzyludzkich. Kiedy doświadczamy rodzicielstwa owa wiedza, czyli to, jak wygląda nasza codzienność, a także to, co wiemy o sobie, ulega kompletnemu przenicowaniu. Jeśli zaś wydarza się coś kompletnie zmieniającego nasz punkt widzenia – zwykle nie sposób wyjść z tego bez szwanku.

Kochankowie zmieniają się w rodziców. Zmienia się oś emocjonalnej, cielesnej i duchowej uwagi. Do tej pory pierwszeństwo miały rzeczy, które dotyczą mnie, ciebie i nas, a w ciągu jednego dnia opieka nad kompletnie zależnym od dorosłych niemowlęciem stawia je i jego potrzeby w centrum.

Na szczęście przeświadczenie, że powiększenie rodziny może stanowić wydarzenie, które spoi nadwątloną już wcześniej relację partnerską – odchodzi już do lamusa. Pojawienie się w domu dodatkowej, bezbronnej osoby całkiem realistycznie postrzegamy raczej jako „próbę ognia” dla tworzącej młodą rodzinę pary. Jeszcze przed narodzinami wiemy, co może ulec zmianie. Deprywacja snu, nieregularne posiłki, zmiana dynamiki relacji z otoczeniem, cielesna rewolucja połogu, odpowiedzialność – chwilami słodka, chwilami przerażająca.

Wiemy już, że możemy tego doświadczyć i najczęściej – doświadczamy. Wynurzamy głowę z metaforycznej powodzi pierwszych miesięcy rodzicielstwa bezradni, przestraszeni i nie do końca świadomi tego, co właściwie się stało. Gdzie się podziała nasza relacja? Gdzie nasze rytuały? Gdzie nasza bliskość? Kim jest osoba, która stoi obok? Kocham ją, ale jak sprawić, żeby znów być blisko, żeby wrócić do tego, co tak naprawdę nas łączy, kim jesteśmy poza młodą mamą i młodym ojcem?

Podbudowę udanego, trwałego związku partnerskiego stanowią trzy obszary, które Zosia i Dawid Rzepeccy w książce „Życie seksualne rodziców” (którą z nimi współtworzyłam) nazywają filarami relacji. Pierwszym, najsolidniejszym, który równocześnie stanowi fundament pozostałych, jest komunikacja. Komunikacja dotyczy tego wszystkiego, co mówimy i przedstawiamy osobie, z którą jesteśmy w związku, w jaki sposób wyrażamy wobec niej siebie samych.

Czy komunikujemy się wprost? Czy umiemy opowiedzieć o swoim prawdziwym samopoczuciu? Czy wyrażamy swoje potrzeby? Jak wyglądają nasze spory? Czy z kłótni wychodzimy zranieni i bez konsensusu, czy uspokojeni, wysłuchani, ewentualnie trochę zmęczeni?

Mimo że komunikacja jest najbardziej „powierzchownym” poziomem w relacji, to bardzo często pary – a w szczególności młodzi rodzice, osoby w samym środku tajfunu życiowych zmian – „potykają się” o to, co i w jaki sposób do siebie mówią. „Zawsze to ja wstaję do dziecka, ty nigdy…”, „nie można na ciebie liczyć”, „wszystko przez ciebie” lub „ogarnij się”, „inne sobie jakoś radzą” – wypowiedziane w emocjach, zmęczeniu, rozdrażnieniu, oznaczają najczęściej „jestem bezradny(-a)”, „chcę się dogadać”, „czuję się niewidziany(-a) i zraniony(-a)”. Obwinianie, wytykanie, porównywanie, ocena, przypisywanie intencji, defensywność, komunikaty „bo ty” – to cisi zabójcy związków. I tak jak większość problemów relacyjnych, zakłócenia komunikacyjne stanowią spuściznę rodową. Trudno w figurach pokolenia naszych rodziców znaleźć pozytywne wzorce tego, jak rozmawiać, informować, przekazywać i odzwierciedlać z szacunkiem i otwartością na drugiego człowieka.

Czego szukamy w kontakcie z bliską osobą? Czego szukamy w relacjach w ogóle? Najczęściej – przestrzeni na wyrażenie siebie i bycia zobaczonym/zobaczoną. To, że opowiadam partnerowi o swoim ciężkim dniu, najczęściej nie oznacza, że chcę, aby momentalnie podsunął mi kilka możliwych rozwiązań („może spróbuj butelki?” – kiedy od pół godziny żalimy się na trudności z karmieniem piersią), tylko że bardzo, ale to bardzo potrzebuję ugruntować się w tym, że jestem, tu i teraz, jestem słyszana i widziana, dostrzegany jest mój wysiłek i trudności.

W dzieciństwie przywykliśmy do tego, że własne trudne emocje należy ukrywać, tłumić i udawać, że nie istnieją. Nie radzimy sobie z nimi, kiedy nasi właśni rodzice nie umieli ich pomieścić: nasz płacz wywoływał ich frustrację, złość – wściekłość, a lęk i niepewność bywały bagatelizowane, a nawet wyśmiewane. Odczuwamy to w dynamice dorosłych relacji, zwłaszcza gdy bardzo staramy się uniknąć konfliktów. Lub gdy płacz partnerki (halo! Jest w połogu!) wywołuje w mężczyźnie panikę. Wówczas on, prawidłowo, „zachodnio” zsocjalizowany, zamiast rozczulać się nad jej trudnościami i kiwać ze zrozumieniem głową, natychmiast poczuje wolę wyciągnięcia swojej skrzynki z elektronarzędziami oraz natychmiastowego naprawienia „usterki”. No już, patrz, kochanie, jak wymyśliłem.

I o ile komunikację można zamknąć w pewnego rodzaju zbiorze zasad, których podstawy to szacunek, otwartość i ciekawość (szczegółowo tę materię „rozpisuje” idea Porozumienie Bez Przemocy Marshalla Rosenberga – narzędzia NVC bywają genialne nie tylko w partnerstwie, ale też w rodzicielstwie, w pracy, w relacjach z rodziną i przyjaciółmi), to schody zaczynają się, gdy zanurzamy się w obszar emocji. Tutaj dochodzimy do kolejnego obszaru relacji, który stanowi bliskość. Bliskość to opowieść o tym, w jaki sposób mieścimy zarówno swoje, jak i wzajemne emocje.

Ci z nas, którzy doświadczyli co nieco współczesnej kultury terapeutycznej – odwiedzali lub odwiedzają gabinety psychoterapeutów, śledzą psychoedukacyjne profile na Instagramie czy też mają na półce kilka poradników rozwojowych – z pewnością znają „gabinetowy” frazeologizm bycia blisko siebie. Co on oznacza? Ktoś, kto jest blisko siebie, jest świadomy i gotowy do przeżywania własnych emocji. Umie je rozpoznawać – czyli „czytać” z siebie, ale też przyjmować – dawać im wybrzmieć po to, by zyskać szansę odnalezienia ich źródła. Zmęczona całym dniem z bobasem młoda mama blisko siebie będzie w stanie dać sobie przestrzeń na stwierdzenie: „tak, smród kupy tuż po tym, jak spocona ubrałam dziecko w kombinezon w przedpokoju, stanowi realny powód do frustracji i złości”. Będący blisko siebie młody tato, którego partnerka tonie w macierzyństwie, będzie potrafił uznać: „boję się, że przestałem być dla niej ważny”. Bycie blisko siebie często nierozerwalnie związane jest z bliskością partnerską. Bliskość oznacza tutaj, że pokazujemy się drugiej osobie w swojej pełnej, emocjonalnej krasie, z zawstydzającymi nieraz emocjami. Amerykanie taką gotowość nazywają (również z „gabinetowo-rozwojowego” słownika) vulnerability, po polsku rozumiemy ją jako „kruchość, bezbronność”, porzucenie maski, ale też – zwiększoną wrażliwość i podatność na zranienie. Problemy z bliskością i z pokazaniem się tak „nagim” emocjonalnie drugiej osobie obnażają nasze niedostatki, których doświadczaliśmy w bazowych relacjach z opiekunami. Małe dziecko jest z natury bezbronne i podatne na zranienie; nie potrafi regulować emocji, czasem nie umie trzymać języka za zębami – a z czasem dopiero uczy się, że złość, rozpacz i przerażenie lepiej dla własnego dobra ukryć gdzieś głęboko za maską nie do końca dobrze rozumianej dojrzałości.

I tutaj dochodzimy do trzeciego obszaru relacji partnerskiej, której rozwój hamować mogą niedobory w dwóch poprzednich – intymności i seksualności. Największy błąd, który popełniamy, skarżąc się na niedostatki w obszarze łóżkowym, szczególnie po narodzinach dziecka – stanowi wrośnięte już w naszą kulturę traktowanie seksu instrumentalnie. Przy czym dla obu płci biologicznych i kulturowych seksualność lubi wiązać się z zupełnie oderwanymi od swojej istoty kategoriami. Kobiety dorastają w cieniu swojej seksualności i płynącej z niej mocy: płciowość dziewczynek i młodych kobiet podlega kontroli społecznej jak niemal nic innego na świecie. Historię „podległych” patriarchalnym wzorcom kobiet zbudowano na ich bierności, zaś bierność – na wstydzie. Kobiety uczone są, by wstydzić się swojego pożądania („jeśli lubi seks, znaczy źle się prowadzi”) i swoich ciał („tylko doskonałe ciała zasługują na seks”). Mężczyźni wiążą własną seksualność ze sprawczością, władzą, budową anatomiczną – spójrzmy chociażby na uwielbiany przez młodocianych internautów wzorzec samca Alfa (czy też gigachada) – to napędzany testosteronem bogacz, dla którego kobiety stanowią zaledwie dekorację, a seks – rodzaj sportu wyczynowo-ekstremalnego. Tak rozumiana seksualność „wpada” do naszych mózgów dzięki wszechobecnemu dostępowi do pornografii. Zaś pornografia z prawdziwą seksualnością ma tyle wspólnego co ja z naturalnej wielkości lalką Barbie. Z daleka może ktoś to jeszcze pomyli, ale z bliska…

Udane życie seksualne (dodam: w długoletniej, trwałej relacji) nie ma szans na zaistnienie, kiedy coś poważnie szwankuje w obszarze komunikacji i bliskości. Seksualność stanowi najbardziej archetypiczny, najgłębiej związany z podświadomością obszar psychiki. Często nie jesteśmy w stanie racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego podnieca nas to, co nas podnieca, dlaczego działają na nas jedni, a inni niekoniecznie. Albo dlaczego właśnie straciliśmy „nastrój”. Ba – najczęściej nie umiemy o seksie rozmawiać w ogóle! Zaś żeby porozmawiać o seksie… należy mieć wyćwiczony obszar komunikacji i gotowość do bliskości emocjonalnej.

Amplituda emocjonalna towarzysząca młodym rodzicom nie sprzyja byciu blisko siebie.

Tak, narodziny dziecka „przepisują nas” na nowo – dla samych siebie, ale też dla siebie nawzajem. Czas, który ze sobą dzielimy, wypełnia dziecko: troska o nie, opieka, zachwyt, ale czasem też frustracja. Amplituda emocjonalna towarzysząca młodym rodzicom nie sprzyja byciu blisko siebie. W zmęczeniu, zaskoczeniu reakcjami i zmianami ciała, w permanentnej deprywacji łatwo osuwamy w obszar rozregulowania, w którym odruchowo sięgamy po komunikacyjne gotowce i wyuczone w dzieciństwie obrony przed emocjonalną bliskością. Ale…

Przypomnijmy sobie nasz pierwszy raz. Tak, niekoniecznie ten pierwszy z tym właśnie partnerem lub partnerką. Pierwszy seks w ogóle. Czy był filmowy? Czy przypominał kadry z filmów dla dorosłych? Czy był raczej nieporadny, pełen zażenowanych wybuchów śmiechu, „hej, chyba nie trafiasz” i „ała!”?

Narodziny dziecka „przepisują nas” na nowo – dla samych siebie, ale też dla siebie nawzajem. Czas, który ze sobą dzielimy, wypełnia dziecko: troska o nie, opieka, zachwyt, ale czasem też frustracja. Amplituda emocjonalna towarzysząca młodym rodzicom nie sprzyja byciu blisko siebie.

Czy mamy gotowość, aby przeżyć ponowny „pierwszy raz” z ojcem lub mamą naszego dziecka? Czy jesteśmy ciekawi, jak wesoło, nieporadnie albo kuriozalnie „nie tak” może wyglądać? Uwaga – jednak zanim zabierzemy się do rzeczy – spróbujmy „przećwiczyć” i zobaczyć, co dzieje się na wyższych piętrach naszej relacji. Porozmawiajmy. Opowiedzmy, czego się boimy. Podzielmy się naszą niepewnością, naszymi lękami („nie wyglądam już jak przed dzieckiem”, „boję się, że nie sprostam”), powspominajmy to, kiedy i jak było nam dobrze. Stańmy wobec siebie bezbronni i otwarci – a zadziwmy się oboje, jakie to potrafi być sexy!

Do zilustrowania tekstu wykorzystaliśmy zdjęcia Natalii Miedziak-Skoniecznej. 

O autorce:

Natalia Fiedorczuk – redaktorka inicjująca w wydawnictwie Natuli, członkini Rady Fundacji Dziewczyny w Spektrum, pisarka, publicystka i kompozytorka. Jest psychopedagożką i certyfikowaną konsultantką Transkulturowej Psychoterapii Pozytywnej w obszarze spektrum autyzmu. Od najmłodszych lat związana z twórczością – pisze książki, eseje, scenariusze filmowe i teatralne. Za swoją pierwszą powieść „Jak pokochać centra handlowe” otrzymała Paszport Polityki w kategorii Literatura (2017).

Coś dla Ciebie

Manifest Natuli

Manifest Natuli

Dodaj komentarz