Spokój, przyjemność zatracenia, poczucie siły albo ścieżkę prowadzącą prościutko do samej siebie. Takie dary niesie ze sobą twórczość angażująca ręce, głowę i serce.
Do pogawędek o cudach płynących z uprawiania rzemiosła zaprosiłam 8 kobiet, w tym jeden trzyosobowy kolektyw. Sześć z nich to mamy. Kaletniczka, projektantka biżuterii, ceramiczka, specjalistki od remontów, tkaczka i studentka Uniwersytetu Ludowego to niepośledni skład, który się kwieciście wypowie na tematy okołorzemieślnicze. Co daje impuls do działania dłoniom i każe mierzyć się z tworzywem? Czy można patrzeć na rzemiosło wyłącznie w kategoriach pracy albo pasji, czy może mariażu obydwóch? I wreszcie – czy z rzemiosła da się żyć?
Z powodu panującej pandemii odwracamy uwagę od tematu aresztu domowego, kwarantanny i całej reszty brzydkich słów, które dziurawią wypracowywane przez lata poczucie bezpieczeństwa. I skłaniamy się ku głoszeniu wieści o działaniach pozytywnych, dobrych, siejących spokój i samospełnienie. Nasze bohaterki w swoich wypowiedziach przemycają też kilka sposobów na twórcze przetrwanie z dziećmi na kwadracie. Posłuchajcie.
*
GRECKIE WAZY, KLOCKI LEGO I KASETY VIDEO
Ola Mirecka jest mamą półtorarocznej Elmy, artystką wizualną, projektantką ubrań Nej Tak, Farvel i ceramiki People From Greek Vases, przez kilka lat pracowała dla firmy Lego. Jak sama przyznaje, od dzieciństwa uwielbia wszystkie prace ręczne, szczególnie lepienie figurek z modeliny i nagrywanie animacji na kasetach video: Mieliśmy kamerę VHS i w jakiś deszczowy dzień tata pokazał mi, jak mogę je animować. Wymyślałam wiec dziwaczne historie i robiłam filmiki na stole kuchennym z moich plastelinowych ludzików. Pamiętam, że to niezwykle mnie zainspirowało. Polecam wszystkim jako pomysł na to, czym zająć dzieci w domu podczas izolacji.
Postawa pełna szacunku wobec sztuki handmade trwa w rodzinie Oli od pokoleń. Stąd wynika jej głębokie zaangażowanie w pracę opartą na fizycznym działaniu, tworzeniu z niczego, kompilowaniu i eksperymentowaniu. Wszystko to kwestia korzeni, stabilnych i rozwidlających się w różnych kierunkach: Mój tata jest marzycielem i wynalazcą, i zawsze uwielbiał wymyślać nowe przyrządy i maszyny. Prababcia była krawcową, a jeden dziadek był instruktorem warsztatów z modelarstwa w Pałacu Kultury i całe życie robił modele samolotów – takie zdalnie sterowane – latające i wystawowe modele dla LOT-u. Dorastałam w świecie „zrób to sam” i nawet jako nastolatka zamiast wychodzić z domu na imprezy, wolałam malować obrazy i rzeźbić. Potem były studia na ASP w Warszawie i RCA w Londynie, wreszcie praca w Lego. We wszystkim było dużo pracy ręcznej, budowania, eksperymentów z materiałami, zabawa formą i funkcją.
Ola jest zdania, że rzemieślnikiem może mienić się ktoś, kto funkcjonuje według ustalonych metod, a dla niej powtarzalność jest wyzwaniem. Chciałaby jednak wypracować systematyczne rzemieślnicze metody pracy, choć boi się monotonii. Tym, co szczególnie kocha w rzemieślniczym trudzie, jest wpływ, jaki wywiera na człowieka: Kiedy pracuję rękami, jestem w tym cała, zupełnie się zatracam i wpadam w pewnego rodzaju trans, z którego czasem trudno się wybić i wrócić do codziennych obowiązków. Jest to bardzo przyjemne i uzależniające – dodaje Ola.
fot. Rasmus Lauvrig
*
GDY BYŁAM MAŁĄ DZIEWCZYNKĄ
Monika Przywara-Strzałka całe dzieciństwo spędziła w szewskim warsztacie dziadka. Absolwentka szkoły kaletniczej oraz mama 8-letniej Hani i 4-letniego Kajtka wspomina pasję, z jaką obserwowała go przy pracy, bawiła się narzędziami i wdychała zapach skóry: W tamtych czasach i przy tamtej technologii to była naprawdę ciężka ręczna praca i pamiętam dobrze swoją pewność, że nigdy nie chciałabym robić butów, ale móc robić torebki – tak, to byłoby coś. Potem na prawie 20 lat o tym zapomniałam.
W chwili obecnej jest pełnoetatową kaletniczką, która utrzymuje się z działania własnej firmy, zatrudnia pracowników i każdego dnia wysyła gotowe torby w najróżniejsze, często egzotyczne miejsca świata. Ale początki nie należały do różowych: Pamiętam czasy, kiedy zaczynałam – urodziłam wtedy córkę, potem synka, pracą zajmowałam się wieczorami i w nocy, kiedy dzieci spały. Nie wiem, jak udało mi się pogodzić te dwie rzeczy. Byłam wykończona, ale miałam ogromną determinację i czułam prawdziwą pasję. Pamiętam momenty, kiedy dochodziłam do ściany, bo pracy było coraz więcej i nie wystarczało mi czasu. Potem, kiedy zatrudniłam pracowników i ich przeszkoliłam, mogłam pracować mniej i poświęcać czas na rozwój firmy. Powrót do warsztatu przyniósł Monice poczucie, że robi coś unikalnego i potrzebnego, pozwolił jej też cofnąć się w czasie i dostrzec, co jest prawdziwie ważne w życiu: Rzemiosło pozwoliło mi znowu wrócić do siebie – tej małej dziewczynki, która stoi w warsztacie dziadka, rozgląda się po półkach i myśli: wow, ile wspaniałych rzeczy dałoby się z tego zrobić!
*
DOTYK, MÓJ ULUBIONY ZMYSŁ
Praca rąk daje mi spokój, dużo zadowolenia i siłę, której dawno u siebie nie widziałam – mówi Alex Kijania, studentka Uniwersytetu Ludowego, modelka i mama 2-letniego Lewka. Rzemiosło było ze mną od zawsze. W przedszkolu robiłam całe miasta z plasteliny dla maleńkiej rodziny jamników. W podstawówce, jak pewnie większość dziewczyn z lat 90., plotłam bransoletki z muliny. Było dużo lepienia z gliny, malowania, robótek ręcznych, bo dotyk to mój ulubiony zmysł – kontynuuje.
Jej przygoda z profesjonalnym rzemiosłem miała swój początek 7 lat temu, gdy – jak twierdzi – zrobiła sobie przerwę od wszystkiego: Pojechałam wtedy na miesiąc do Krakowa, by pobyć z dziadkami. Wróciłam do malowania, ale czegoś jeszcze mi brakowało, więc zaczęłam szukać zajęć z ceramiki. Znalazłam ŻyWą Pracownię, mieściła się wtedy na Kazimierzu i tam zakochałam się w wiklinie. Raz w miesiącu jeżdżę na 4 dni do Uniwersytetu Ludowego w Woli Sękowej. Nadal się uczę. W domu nie bardzo mam na to czas i przestrzeń, bo najbardziej ciągnie mnie do tych brudzących rzeczy – dodaje Alex. Opowiada z wypiekami na twarzy, że najchętniej wypalałaby w dole małe czarki i plotła z wikliny, ale do tego potrzebna jest pracownia. Z tej przyczyny swoją rzemieślniczą pasję ograniczyła do tych kilku dni na Uniwersytecie, nie ustając jednak w marzeniach, by przekształciła się ona w regularne zajęcie.
*
HISTORIA CZUŁOŚCI
Maria Boczar, mama 8-letniego Staszka i dwuipółletniego Władysława oraz założycielka istniejącego od 2 lat studia tkackiego Czułe Tkanki, z czułością wspomina pewną zimę na początku lat 90. Wtedy właśnie zakiełkowała w niej rzemieślnicza pasja, która bujnie kwitnie do dziś: Wracam po lekcjach do domu dziadków, zjadam obiad, przepakowuję plecak, krosno w rękę i szybkim krokiem udaję się do Szkoły Plastycznej na zajęcia. To tam doświadczam tego, czym jest tkanina, jak bardzo pojemnym jest pojęciem i niesamowitą dziedziną sztuki. W wieku dziesięciu lat pierwszy raz zakładam osnowę na proste krosno ramkowe, które przygotował mi tata, wbijając gwoździe do ramy przeznaczonej dla jednej z jego prac.
Rzemiosło oraz prowadzenie warsztatów tkackich nauczyło ją pokory i empatycznego spojrzenia na samą siebie: Dwa lata temu, kiedy prowadziłam pierwsze warsztaty, traktowałam je bardzo zadaniowo: mam przekazać konkretną wiedzę w najbardziej obrazowy, przystępny sposób. To myślenie bardzo się zmieniło na przestrzeni czasu i teraz myślę o tkaniu jako formie arteterapii i spotkania z samym sobą, z którym czasem zupełnie nie mamy kontaktu. Podczas tych czterech godzin wiele się wydarza: ktoś odkrywa, że wcale nie ma „dwóch lewych rąk”, jak mu wmawiano przez lata, ktoś inny odsłania nową pasję, jeszcze inny doświadcza czasu sam na sam ze sobą, swoimi myślami i pragnieniami, ale też z pytaniami, czy miejsce, w którym jestem, daje mi spełnienie? Maria przypisuje wielką rolę warsztatowym spotkaniom z kobietami, które pozwalają jej wyzbyć się oceniania i myślenia schematami, zaś w samym tkaniu odnajduje spokój: Jest ono dla mnie jednym z cudownych narzędzi do medytacji i przyglądania się sobie.
fot. Agnieszka Sopel
*
WDZIĘK ZŁOTA
Oto jak Ania Ławska, twórczyni biżuterii i mama 2-letniego Jurka, opowiada o wartościach płynących z uprawiania rzemiosła: W ręcznych pracach rozczula mnie ta ich „niedoskonałość”, dzięki temu każda rzecz jest wyjątkowa. Nikt nie będzie posiadał drugiej identycznej, co jest według mnie wspaniałe! W szlachetnej biżuterii piękna jest też wielopokoleniowość. Rzeczy powstałe ze złota służą nam przez długie lata, przekazywane z rąk do rąk – tworzą swoją historię. Zawsze doceniałam rzeczy porządnie wykonane, dobrej jakości i z dobrych materiałów, wyniosłam to z domu rodzinnego. Kiedy poznałam proces rzemieślniczej pracy od strony produkcji, to podejście dodatkowo się we mnie umocniło. Ania od 8 lat tworzy własną biżuterię, a od 5 lat pracuje z materiałami szlachetnymi – złotem i srebrem.
Ważnym krokiem na jej rzemieślniczej drodze było spotkanie złotniczki, Pani Hani: To ona pokazała mi, jak złożony i wymagający jest proces wykonania najmniejszych elementów. Jak niesamowicie czasochłonna i ciężka, a jednocześnie fascynująca jest to praca. Jakim wdzięcznym kruszcem jest złoto. Biżuteria Ani Ławskiej otoczona jest szczególną opieką od szkicu, aż do zapakowania jej i wysłania w podróż do klienta – to się czuje, obcując z jej pierścionkami, kolczykami i naszyjnikami: Uwielbiam to, co robię, każdy etap pracy nad produktem daje mi dużą satysfakcję. Towarzyszę moim biżuteryjnym podopiecznym od samego początku, testuję je, wdrażam, uczestniczę w zdjęciach je prezentujących, pakuję i wysyłam w świat. Spełniam się w tym. Po urodzeniu syna Jurka dość szybko wróciłam do pracy, bo nie potrafiłam bez niej funkcjonować. Musiałam oczywiście wszystko czasowo przearanżować i jeszcze bardziej siebie zdyscyplinować. Póki co, wszystko ma się dobrze, mama i dziecko są zadowoleni.
*
ZMIERZCH STEREOTYPÓW
W skład Majsterkowego kolektywu wchodzą trzy sympatyczne osoby. Alicja to specjalistka od marketingu i upcyklingu, a ponadto mama trójki dzieci: prawie 4-letniego Leona oraz półtorarocznych bliźniaków: Klary i Brunona. Basia zajmuje się odnawianiem mebli i szefowaniem cyfrowemu wydaniu magazynu „Pismo”. Sylwia zaś jest dziennikarką piszącą o nowych technologiach i odpowiedzialną za wpisy na blogu Majsterek. Wspólnie organizują warsztaty z odnawiania mebli metodą DIY. Alicja pamięta, jak zaglądała do szewskiego warsztatu dziadka, mieszczącego się w tym samym budynku co jej mieszkanie: Ale na serio „pracą rąk” zaczęłam się interesować już po studiach, w momencie wykańczania pierwszego mieszkania. Wiadomo, trochę brakowało pieniędzy na wszystkie elementy wyposażenia, to trzeba było zakasać rękawy.
Basia dodaje, że wszystkie trzy dorastały w okresie późnego PRL-u i wczesnych lat 90., kiedy drobne remonty czy naprawy robiło się na własną rękę. Takie doświadczenia uczą samodzielności i krzewią sprawczość: Kiedy okazało się, że pierwsze własne mieszkania trzeba było urządzać samemu, to żadna z nas nie zareagowała przerażeniem w oczach. Stereotyp słabej, niezaradnej kobietki, która potrzebuje faceta, żeby obsadzić gniazdko czy powiesić obrazek na ścianie, w naszym przypadku okazał się kompletnie nietrafiony. I postanowiłyśmy z nim walczyć.
Sylwia widzi w działalności Majsterek wyzwanie do nieustannego doskonalenia się, ale także sposób na docenienie czyjeś pracy: Odkąd prowadzimy bloga, organizujemy warsztaty, same dużo robimy, znacznie bardziej uważniej patrzymy na cudzą pracę i jej owoce. Alicja zapytana o to, jak wyobrażają sobie pracę w czasach pandemii i tuż po niej, odpowiada: Prowadzimy w Warszawie pracownię i do tej pory udawało nam się organizować warsztaty, spotkania integracyjne dla pracowników firm i pracę związane z naszą działalnością blogową. Dzięki temu miałyśmy z tego jakiś zastrzyk gotówki. Wiadomo, jak to w biznesie, jest nieregularny, ale zawsze. Pandemia niestety sprawiła, że na pewno na kilka tygodni musimy zamknąć warsztat, a jak będzie później, czas pokaże. Trzymamy kciuki, by złowrogi wirus nie zniszczył majsterkowych planów Basi, Alicji i Sylwi.
fot. Małgorzata Ziębińska, Rafał Meszka, Basia Sowa
*
Czy znacie inne mamy rzemieślniczki, tak oddane pracy jak te dziewczyny wyżej? Jeśli tak, podzielcie się namiarami w komentarzach.