Rodzic socjalny
... czyli jak nie być trollem?
Dobrze pamiętam początki internetu 2.0 i serwisów społecznościowych. Dla wielu z nas kamieniem milowym stała się Nasza Klasa (czyli nk.pl, później wyparta przez popularność fejsbuka).
I to właśnie Nasza Klasa jako pierwsza przeszyła sieciowym sztyletem niemal wszystkie pokolenia. Znajdź starych znajomych! Odnówcie kontakty! Pokażcie, jak wam się powodzi i jak wam się dobrze żyje! Chyba właśnie na Naszej Klasie (choć wtedy nie miałam dzieci) po raz pierwszy zetknęłam się ze zjawiskiem kompulsywnego dzielenia się ze światem zdjęciami własnej rodziny – w tym zdjęciami nieletniego potomstwa.
Zjawisko sharentingu definiowane jest jako praktyka publikowania zdjęć i filmów dziecka w serwisach internetowych, których motorem jest aktywność użytkowników.
Dziecko na nocniku, dziecko w kąpieli, dziecko na rowerku, huśtawce i w parku. Wymagało to znacznie większego zaangażowania w cały proces publikacji zdjęć, połączone z późniejszymi sieciami społecznościowymi smartfony z aparatami zaczęły bowiem być masowo używane i dostępne cenowo w okolicach końcówki pierwszej dekady XXI wieku. Ale kiedy „krzemowe mikroświaty” rozgościły się dłoniach Polaków na dobre…
Zjawisko sharentingu definiowane jest jako praktyka publikowania zdjęć i filmów dziecka w serwisach internetowych, których motorem jest aktywność użytkowników. Według zajmującej się konsultingiem w obszarze cyberbezpieczeństwa firmy ESET w aktywność sharentingową „wpada” około 40% rodziców w Polsce, zaś w USA – 75%[1].
Z perspektywy rodzica dzielenie się życiem własnego dziecka stanowi dość zrozumiały mechanizm.
Szczególnie rodzice tych najmłodszych mogą z mniej lub bardziej wystudiowanych/estetycznych/zabawnych kadrów bądź filmów czerpać pozytywne wzmocnienia, tak rzadko otrzymywane w pierwszych latach „rodzinnej przygody”. Tak, powiem to głośno – wczesne rodzicielstwo bywa wyczerpujące, izolujące i rzadko kiedy dostaje się za nie pochwały. Internetowa reakcja na opublikowaną treść stanowi nagrodę, zalążek interakcji społecznej, coś w rodzaju afirmacji (którą jako młoda matka powtarzałam sobie co wieczór): „Brawo! Przeżyłaś dzisiejszy dzień, dziecko zjadło posiłki, zostało umyte i przebrane, a nawet byliście na spacerze! Dobra robota!”.
Początki praktyk sharentingowych spotykały się z reakcjami typowymi dla pierwszych lat popularności mediów społecznościowych. Najpierw był to czysty entuzjazm. „Pierwszy tydzień maluszka”, pierwsze ząbki, skutki karmienia marchwianką, wreszcie – oczywiście, jakżeby inaczej – pierwszy a dumny nocnikowy balas. Mało komu przychodziło jeszcze do głowy, że ten obiekt trosk i starań milionów rodziców na świecie niekoniecznie musi być jednak ujęciem do dzielenia się w kręgu znajomych.
Liczy się więc nie tylko, jak publikujemy (czy w okolicznościach prywatnych, np. na nocniku i w wanience), ale też po co i dlaczego (z rozpierającej nas rodzicielskiej radości, czy może jednak wskutek kontraktu na post sponsorowany).
Dopiero po latach, w kontekstach afer związanych z handlem danymi niefrasobliwych użytkowników i po tym jak media społecznościowe zaczęły wykształcać swoje własne, generujące zyski profesje (influencer, youtuber, vloger) zaczęto zwracać uwagę na kontekst etyczny i prawny publikacji wizerunków osób nieletnich w internecie.
Pierwszą troskę stanowi parafraza przysłowia „w przyrodzie nic nie ginie” – podobnie „nie ginąć” ma także w sieci. Nawet jeśli publikujemy na prywatnym profilu widocznym tylko dla znajomych, nasze zdjęcie może pozyskać nawet nieszczególnie zaawansowany internetowy szperacz. Zdarzają się już pierwsze pozwy młodych ludzi, którzy dorastali w cieniu cyfrowej obsesji własnych rodziców i domagają się odszkodowań za handel własnym wizerunkiem bez stosownej zgody.
Zdarzają się już pierwsze pozwy młodych ludzi, którzy dorastali w cieniu cyfrowej obsesji własnych rodziców i domagają się odszkodowań za handel własnym wizerunkiem bez stosownej zgody.
Po drugie – kolejnym „ciemnym” obliczem sharentingu jest zagadnienie, w czyje ręce trafić mogą dane, w tym wypadku zdjęcia i filmy naszych osobistych dzieci. Odpowiedź brzmi – nie wiemy. A jeśli nie wiemy, to musimy zakładać, że mogą również trafiać w ręce niepowołane w celach nielegalnych lub wręcz przerażających. Mało kto z nas poważa się na przemierzanie bagien darknetu – może to i lepiej. Czasem lepiej nie wiedzieć o skali zła i zepsucia czającego się pod skorupą umowy społecznej.
Po trzecie – tak jak wszystko, co pojawia się na powierzchni jako swego rodzaju społeczny fenomen, niemal natychmiast zostaje urynkowione. Czyli – można zarobić na tym pieniądze. A zatem pieniądze można zarobić także na publikacji wizerunków własnych dzieci, publikując kadry z codziennego życia, śmieszne pranksterskie filmiki czy wręcz wielosezonowe epopeje vlogów przypominających sprofesjonalizowaną, komercyjną reality tv. Liczy się więc nie tylko, jak publikujemy (czy w okolicznościach prywatnych, np. na nocniku i w wanience), ale też po co i dlaczego (z rozpierającej nas rodzicielskiej radości, czy może jednak wskutek kontraktu na post sponsorowany).
To, co negatywne, angażuje nas w internecie po wielokroć bardziej niż to, co słodkie, zabawne czy nostalgiczne.
Pranksterka na dzieciach stanowi kontent szczególnie kontrowersyjny. Sensację ostatnich dni na chińskim TikToku stanowi filmowy żarcik, na którym obudzone w środku nocy (!) dzieci konfrontują się z imitującą śmierć własną matką. Kilkuletnie (powtórzę – KILKULETNIE) odziane w piżamy dzieciaki wyją z rozpaczy i przerażenia na widok nieruchomej kobiety rozłożonej na łóżku. Ciężko wyobrazić mi sobie okropniejszy pomysł, a jednak ktoś na niego wpadł, w dodatku ktoś odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale również za nieletnich.
Warto dodać, że podobne do powyższego (skandalicznego) przykładu treści przyciągają kliki, nawet jeśli zostają zdjęte dzięki naruszeniom zasad społeczności. Niektórzy rodzicielscy trolle spotykają się z konsekwencjami w realnym świecie – zabawne zawijanie niemowlaka w papier i taśmę pewnej amerykańskiej rodzinki skończyło się ograniczeniem opiekunom dziecka praw rodzicielskich. Jakkolwiek to, co negatywne, angażuje nas w internecie po wielokroć bardziej niż to, co słodkie, zabawne czy nostalgiczne.
Zatem – jak nie być trollem? Trochę dowiedzieliśmy się na ten temat – jako Natuli – organizując w naszych kanałach akcję opatrzoną hasłem #rodzicuniebadztrollem. Po pierwsze – pytaj. Nie publikuj niczego bez zgody dziecka. Jego zgoda jest wiążąca. Po drugie (szczególnie kiedy dziecko jest zbyt młode, by je zapytać) – zastanów się, co publikujesz. Po trzecie – po prostu… nie bądź dupkiem, nie strasz, nie żartuj, nie poniżaj. To w ogóle nie jest śmieszne.
[1] Zob. https://www.eset.com/pl/about/newsroom/press-releases/news/czy-narazasz-swoje-dziecko-na-kradziez-tozsamosci/
O autorce:
Natalia Fiedorczuk – redaktorka inicjująca w wydawnictwie Natuli, członkini Rady Fundacji Dziewczyny w Spektrum, pisarka, publicystka i kompozytorka. Jest psychopedagożką i certyfikowaną konsultantką Transkulturowej Psychoterapii Pozytywnej w obszarze spektrum autyzmu. Od najmłodszych lat związana z twórczością – pisze książki, eseje, scenariusze filmowe i teatralne. Za swoją pierwszą powieść „Jak pokochać centra handlowe” otrzymała Paszport Polityki w kategorii Literatura (2017).