rodzinny dom

Przeprowadzka to moje drugie imię

Rodzinny dom Agaty

Przeprowadzka to moje drugie imię
Kinga Hołub

Definicja przeprowadzki jest prosta: przenosiny z jednego miejsca zamieszkania do drugiego. A co jeśli przenosimy się od siebie do… siebie, bez zmiany adresu? Co jest trudniejsze: przeprowadzać się dziesięć razy czy gdzieś finalnie zakotwiczyć?

Spakowanie kartonów, zamknięcie w tekturowych ścianach pudeł świadków naszego życia: książek obserwujących nas z regałów, pamiątek i bibelotów przykrytych płaszczykiem z kurzu, stosu mebli i tysiąca przedmiotów, w które człowiek, chcąc, nie chcąc, obrasta. Oto kwintesencja przeprowadzki. Potem rozpakowanie i próba odnalezienia siebie w nowej przestrzeni. Powolnego procesu dogadywania się z bielą czystych ścian, wydeptywania nowych ścieżek wędrując z filiżanką kawy między kuchnią a kanapą, między pokojem dziecka a sypialnią. A może przeprowadzka to coś więcej niż wynajęcie firmy transportowej – myślę, jadąc pociągiem do Otwocka na spotkanie z Agatą. Co jeśli wyślemy nasze życie w kartonach na nowy adres, a nie podąży za nimi głowa? Co jeśli mentalnie się nie przeprowadzimy, nie odnajdziemy się w nowym metrażu?

Agacie to nie grozi, przeprowadzka z tego samego adresu dokładnie w to samo miejsce to nie tyle początek, co raczej powrót, i to bezpieczny. Przeprowadzka, która jest kontynuacją, procesem, a nie punktem startu nowego życia pośród onieśmielającego nas stanu, nazywanego „surowym”. Agata mieszkała kilkanaście lat w domu rodzinnym jej męża, by po wielu remontach i bieżącym łataniu wiekowego lokum dojrzeć do decyzji zrównania go z ziemią. Na to trzeba czasu, trzeba odwagi i… pięciu architektów w rodzinie. Posłuchajcie jej opowieści o zadomawianiu się w nowej (starej?) przestrzeni. W jej życiu przeprowadzka wymyka się prostym definicjom.

Przeprowadzka to twoje drugie imię. Zmieniałaś mieszkanie kilkanaście razy. Co jest trudniejsze: spakować i rozpakować kartony czy zapuścić korzenie?

Zdecydowanie to drugie, przynajmniej dla mnie. Właściwie nigdy nie czułam się „na miejscu” i może nawet trochę się tych korzeni bałam, bo wydawało mi się, że to nuda tak gdzieś utkwić. Jako dziecko rozwiedzionych rodziców zawsze też żyłam poniekąd na kilka domów – bo głównie z mamą i drugim tatą, ale i u taty, i u dziadków. Mieszkanie dziadków to był mój pierwszy azyl, zresztą i stąd wzięła się potrzeba, żeby taki własny ciepły kąt kiedyś stworzyć. Pakowanie i rozpakowywanie też oczywiście łatwe nie jest, bo nigdy się na tym nie kończy. Przy okazji każdych przenosin podsumowuje się jakąś część życia, odrzuca zbędne rzeczy, a zabiera te najważniejsze. Kiedy wyjeżdżałam na studia albo kiedy się wprowadzaliśmy z Michałem do naszego starego domu, było lżej, bo tych kartonów i tych ważnych klamotów mieliśmy niedużo. Ostatnia przeprowadzka pokazała nam, ile przez lata nazbieraliśmy. I nie chodzi tylko o przedmioty, ale przede wszystkim wspomnienia, rzeczy chłopców, książki, obrazy, pamiątki z podróży. Wiele z nich nadal jest w kartonach, a my tęsknimy i niecierpliwimy się, kiedy wylądują na ścianach i półkach. Chyba dopiero wtedy poczujemy, że ta przeprowadzka naprawdę się skończyła.

Przeprowadziliście się do domu, w którym mieszkaliście kilkanaście lat, tylko tym razem powstał od nowa. Nie remont, nie przeróbki, ale konkretne zrównanie z ziemią. Jak dojrzeliście do tej decyzji?

Dojrzewaliśmy do niej całymi latami, do tego miejsca zresztą tak samo. Bo sprowadziliśmy się tu bez planu, że na zawsze. Zakładaliśmy raczej, że to będą maksymalnie dwa lata, ale potem zaczęliśmy zapuszczać korzenie: kolejne drobne remonty, założenie ogródka, piesek, dzieci – nagle stało się dla nas jasne, że po prostu nie chcemy już mieszkać nigdzie indziej. Ale dom był stary i wymagał drastycznych działań. Teraz wydaje mi się, że ostatecznie zdecydował projekt, bo zobaczyliśmy, jak to może wyglądać. Ale samo projektowanie to był też wyboisty proces. I Michał, i ja mamy w rodzinie architektów, więc w teorii powinno to pójść gładko, ale w praktyce każdy miał swoje wizje, swój styl, swoje przekonania co do praktyczności niektórych rozwiązań. Do tego byliśmy ograniczeni planem starego domu, wymiarami, wysokością i tak dalej. Najpierw zadania podjęła się siostra Michała, potem jej mąż, w końcu moi rodzice, a stroną techniczną zajęła się moja ciocia. Było trochę spięć, ale dziś nawet nie pamiętam, o co konkretnie się spieraliśmy. Na pewno stoczyliśmy zwycięską walkę o naszą lipę przed tarasem i o orzecha, a przegraliśmy o lukarnę na górze – chcieliśmy mieć dwie, mamy jedną, bo tylko tak było to technicznie możliwe. Ogromnym plusem przechodzenia projektu z rąk do rąk jest jednak to, że po takiej burzy mózgów nasz nowy dom to efekt wielu fajnych koncepcji.

Czujesz, że to powrót, kontynuacja, może wreszcie zakotwiczenie? Nawet wasze drzewa owocowe odżyły, gdy wróciliście po roku budowy.

Faktycznie odbieramy to jak powrót, a ten nowy dom jako kontynuację starego. Odżyły drzewa, śliwka owocuje jak głupia, jarzębina oszalała, orzech wybuchł, choć myśleliśmy, że będziemy musieli się z nim żegnać. Ale my też odżyliśmy. Ten rok nie na swoim okazał się ciężki dla nas wszystkich. Choć mieszkaliśmy kwadrans stąd, czuliśmy się jak na emigracji. Chłopcy tylko odwiedzali swoich przyjaciół z ulicy, teraz do nich wrócili i znów spędzają razem całe dnie. Z drugiej strony początek budowy, wylanie fundamentów to był dla nas START – zaczęliśmy realizować swoje marzenie.

Dom z historią, dom wiecznie w ruchu – najpierw mieszkali tu obcy ludzie, potem kuzyni, potem wy i… znowu wy. A na dodatek miks historii, bo tuż obok była granica getta. Opowiesz o znalezisku?

Przyznam, że trochę się obawialiśmy, co tu odkryjemy. Zwłaszcza, że w każdym z trzech pokoi, które tu były, pod podłogą znajdowała się murowana piwnica. Nie raz myśleliśmy o tym, do czego były używane w czasie wojny, czy ktoś się w nich nie ukrywał lub nie zginął, ale trafiliśmy tylko i aż na rozpadającą się żydowską książkę i stare rzeźbione krzesło na strychu. Dla książki na pewno znajdzie się miejsce w galerii, którą planujemy założyć na schodach. Krzesło niestety okazało się zbyt spróchniałe, by je ratować. Zostały z nami za to cegły z jednej z piwnic – spod naszej dawnej sypialni. Początkowo planowaliśmy zostawić wszystkie cegły, ale wykucie i wyczyszczenie ich okazało się bardzo trudne i czasochłonne, a nas goniły terminy poumawiane z fachowcami. Te, które Michałowi udało się wydobyć, są teraz murkiem w naszej kuchni. Taki kawałek starego domu w nowym. Będzie ich zresztą więcej, bo zostawiliśmy sporo starego drewna na półki do salonu i stół do jadalni. Zostały z nami też krzesła i stół, które zastaliśmy w tym domu na początku, kilkanaście lat temu. Prawdopodobnie należały do poprzedniego właściciela. A ja w końcu, po latach obiecanek, zabrałam się za ich odnawianie.

Ten dom żyje we wspomnieniach naszych sąsiadów. Niedawno dowiedziałam się, że zanim trafił w ręce rodziny Michała, mieszkał tu starszy pan, który był przyszywanym dziadkiem dla dorastających tutaj dzieci. Sam miał dwie wnuczki i chociaż przyjeżdżały tylko na wakacje i święta, zawsze gromadziły wokół siebie okoliczne dzieciaki, które spędzały czas właśnie na naszym podwórku. Zupełnie nieświadomie staliśmy się częścią tej historii. Kolejne pokolenie dzieci z tej ulicy przesiaduje u nas. Michał twierdzi, że jesteśmy pośrodku ulicy i to dlatego. Ja uważam, że to fatum.

Co jest fajnego w zaczynaniu od nowa? A co przytłacza?

Przytłacza na pewno to, że trzeba zrobić rachunek sumienia. I ja, i Michał jesteśmy raczej maksymalistami, do tego sentymentalnymi. Dużo rzeczy trzymaliśmy na przykład dlatego, że dostaliśmy je od kogoś, kogo lubimy, chociaż wcale do nas nie pasowały. Upychaliśmy jakieś graty „na wszelki wypadek” albo „bo żal wyrzucić”. Musieliśmy w błyskawicznym tempie dorosnąć do powiedzenia sobie, że dość, że pora odciąć się grubą krechą od tych śmieci. To bolało. Ale jesteśmy teraz dużo lżejsi, lepiej wiemy, czego naprawdę chcemy i potrzebujemy. Ja lubię organizować przestrzeń, więc to, że mogę to znów robić, to dla mnie pole do popisu i wielka radocha. Z drugiej strony wciąż biwakujemy w salonie i pewnie nie zmieni się to jeszcze przez pół roku lub więcej, więc… czasami przytłaczamy się nawzajem.

Takie życie na kupie, razem w jednym pokoju ma jakieś plusy?

Życie na kupie męczy i w związku z tym nie zostało mi nic innego niż szukanie plusów. Główny to taki, że dzieci są z nami, że się właśnie w tych swoich pokojach nie izolują, że sprzątają zabawki, bo inaczej po prostu się nie da, że się uczą szanować tę wspólną przestrzeń, swoje i nasze potrzeby, choć z uzyskaniem chwili ciszy bywa krucho. 

Masz w głowie dokładną wizję tego domu za 5 lat? Bo Jonek pewnie już wyobraża sobie swój pokój.

Mam w głowie cały ten dom już od dekady. Niemal w najdrobniejszym szczególe. Jonka pokój także, choć nasze wizje odrobinę się różnią. Żyjemy na kupie już ponad rok, Jonkowi najbardziej brakuje własnej przestrzeni, ale potrzebujemy tego wszyscy i za tym tęsknimy – by mieć już te swoje pokoje, w których się pozamykamy. To oczywiście żart, ale wiesz, o co chodzi!

Dom zbudowaliście dokładnie na obrysie starego. Teraz chodzisz po nim i przypominasz sobie, co gdzie było, a już nie jest. Ty się z niego nigdy nie wyprowadzałaś, przyznaj się. Co tam kartony, co tam wiszące kable i puszki farby na tymczasowych schodach – to nie przeprowadzka, a „wprowadzka” na nowo.

O, tak! „Wprowadzka” pasuje tu idealnie. Chociaż wszystko tu jest nowe, to w naszych głowach był to bardziej remont niż budowa.

A gdzie jest lub będzie twoje ulubione miejsce w tym domu?

Czasami sobie żartuję, że będzie przed domem, kiedy go skończymy. Że wtedy sobie siądę na ławeczce, będę obierać ziemniaki i podglądać sąsiadów. Bo będę miała na to czas. Po cichu liczę jednak, że to będzie nasza sypialnia i górna łazienka z wanną. Póki co brakuje mi wanny jak powietrza. Ale cel mam taki, by lubić dosłownie każdy kąt.   

Oto dom, który długo dojrzewał. Dojrzałaś, by zapuścić korzenie?

Trochę mi to zajęło, ale tak. Wierzę, że wszystko dzieje się po coś. Mam taką teorię, że mieszkaliśmy tak długo w starym domu właśnie po to, żeby dorosnąć do tego nowego, żeby wiedzieć, czego chcemy i umieć to zrealizować. Nasi chłopcy mają tu swoje miejsce na ziemi, chcemy, żeby tu dorastali i byli szczęśliwi. 

I tak właśnie będzie! Dziękuję wam.

*

Widząc uśmiech Agaty, gdy opowiada o nowym domu, myślę, że do przeprowadzki trzeba faktycznie dorosnąć, zaakceptować, że jest procesem. Poczekać na właściwy moment. Bardzo mi tu jako kropka nad i pasuje fragment piosenki Jonasza Kofty, który wisi u Agaty w korytarzu:

Już mamy miejsce na ziemi

Wśród ocalałej zieleni

Ten jeden moment

Mówi – warto żyć

Co było przedtem, nie wiem

Chyba nic.