„Naturalna dzikość serca” to przejmująca historia. Ukazuje proces przepracowywania straty i dostosowywania się do nowych okoliczności. Nik Payne, bohater filmu, opowiada o swojej rodzinie i codzienności.
Maria i Nik zamieszkali na farmie w Norwegii z trojgiem wspólnych dzieci, Freją, Falkiem i Woolfiem, a także Ronją, córką Marii z poprzedniego związku. Chcieli żyć jak najbliżej siebie i natury – wolni i dzicy. Byli znakomicie przystosowani do dzikości lasu, biwaków pod gołym niebem i życia na własnych zasadach. Niebawem jednak musieli się zmierzyć z innym rodzajem dzikości – takim, który miał niewiele wspólnego z wolnością, ale paraliżował strachem, wątpliwościami i wszechogarniającym smutkiem. Maria zachorowała na nowotwór i zmarła. Nową, obcą i nieoswojoną rzeczywistość rodziny sfilmowała reżyserka Silje Evensmo Jacobsen w dokumencie „Naturalna dzikość serca” („New Kind of Wilderness”). Rozmawiam z Nikiem Payne’em, ojcem rodziny.
Doświadczenie straty i żałoba nie są linearną opowieścią – jednak w waszym przypadku te procesy zostały ustrukturyzowane i opowiedziane przez reżyserkę. Jak to jest zobaczyć siebie w tak trudnym momencie życia, jako bohatera fabuły? Czy kiedy oglądałeś „Naturalną dzikość serca”, ujrzałeś coś, co wcześniej ci umknęło?
Nik Payne: Z naszej historii pewnie dałoby się zrobić wiele filmów z akcentami położonymi w zupełnie innych miejscach. Widzę różne nowe aspekty za każdym razem, gdy oglądam ten film. Bo on nie jest przecież o jednym zdarzeniu czy jednej historii. Bardzo dużo zależy od perspektywy oglądającego. Moja perspektywa była dodatkowo skomplikowana, bo jednak dziwnie jest widzieć samego siebie na ekranie w tak trudnych okolicznościach. Przeniesienie życia na ekran pozwoliło mi dostrzec rzeczy, których wcześniej nie widziałem. Na przykład dopiero na ekranie zauważyłem, że nie słuchałem wystarczająco uważnie mojego najmłodszego syna Woolfiego. Mimo że ma najmniej lat, to ma swoje do powiedzenia. Ja natomiast jakoś go nieświadomie ignorowałem. Film dał mi też ciekawą możliwość zobaczenia siebie jako rodzica.
Spodobał ci się ten rodzic?
Tak, myślę, że wykonałem kawał dobrej roboty. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, jak trudne były okoliczności. Bardzo pomógł tu fakt, że przez cały czas prowadziłem edukację domową, więc spędzałem z dziećmi bardzo dużo czasu. Nauczanie domowe było naszą wspólną decyzją, moją i Marii.
Czy wasza decyzja była podyktowana chęcią ochrony dzieci przed czymś, czy raczej chęcią dania im czegoś lepszego, czego system przedszkolno-szkolny nie może zaoferować?
Wychowałem się w Wielkiej Brytanii, na farmie. Kiedy miałem cztery lata, zacząłem szkołę i dla mnie to było traumatyczne. Oczywiście z czasem się przystosowałem, ale nigdy nie byłem specjalnym fanem tego typu placówek. Postrzegałem je bardziej jako więzienie. Szkołę można też określić jako jednostkę poprawczą, która bierze dzieci i modeluje na swoją modłę. A ja byłem najszczęśliwszy na mojej farmie, gdy bawiłem się z bratem. Kiedy byłem starszy, takiego uczucia satysfakcji i spełnienia doświadczałem, pomagając tacie w gospodarstwie – uczyłem się o zwierzętach, uprawie roślin. Wyniosłem więc stamtąd przekonanie, że moim dzieciom będzie lepiej w domu. Na początku wcale nie zakładaliśmy, że będziemy prowadzić edukację domową. Freja chodziła przez jakiś czas do przedszkola. Ale razem z Marią bardzo dużo rozmawialiśmy, byliśmy otwarci na nowe pomysły i postanowiliśmy, że Falk, nasze kolejne dziecko, zostanie w domu. Pamiętam, jak oddawałem Freję do przedszkola. Jej obraz, kiedy płakała w ramionach obcego człowieka, z którym miałem ją zostawić, jeszcze długo zostanie w mojej pamięci. Przekonujemy siebie jako społeczeństwo, że to jest normalne doświadczenie i nie ma w nim nic złego. A to jest traumatyczne przeżycie, które zostaje w nas na długi czas. Nie chcieliśmy tego fundować naszym dzieciom. Kupiliśmy więc małą farmę – oboje byliśmy zainteresowani uprawą warzyw i hodowlą zwierząt. Pomyśleliśmy przy tym, że jeśli oboje będziemy pracować, a dzieci będą w placówkach, to nie będziemy mieli czasu, żeby doświadczyć w pełni tego pięknego miejsca. Nasze decyzje dotyczące edukacji domowej czy sposobu życia nie wzięły się z tego, że chcieliśmy żyć inaczej i odrzucić system. Chcieliśmy tylko mieszkać w pięknym miejscu i robić to, co lubimy. Żyć tak, jak sobie wymarzyliśmy. Nie rozumiem, dlaczego w opisach filmu pojawia się informacja, że wybraliśmy życie w izolacji. Nie byliśmy w żaden sposób wyizolowani, nie wiem, skąd to się wzięło. Maria była bardzo towarzyska, przez nasz dom przewijało się mnóstwo znajomych. Farma była oddalona o jakieś 150 metrów od najbliższych sąsiadów. Wracając do twojego pytania – jasne, chcieliśmy uchronić nasze dzieci przed tym, co uznawaliśmy za krzywdzące, ale przede wszystkim chodziło o to, jakie wspaniałe dzieciństwo możemy im dać.
Kiedy jednak sytuacja się zmieniła i zabrakło Marii, naszły cię wątpliwości dotyczące kształcenia domowego. Co najbardziej cię niepokoiło?
Gdy postanowiliśmy, że będziemy się zajmować edukacją domową, wspólnie uznaliśmy, że jeśli po kilku latach stwierdzimy, że to się nie sprawdza, nie będziemy się kurczowo trzymać tego pomysłu. Ale nagle zostałem sam, nie było drugiej osoby, z którą dzieliłem się wątpliwościami i odpowiedzialnością. Musiałem zmienić podejście, bo przy pełnowymiarowej pracy nie miałem możliwości zająć się edukacją domową trojga dzieci, i to w różnym wieku. Dochodziło jeszcze to, że norweski nie jest moim językiem natywnym.
Czy w tak trudnych okolicznościach, kiedy zostałeś sam z trojgiem dzieci w obcym kraju, nie dręczyły cię pytania: Jak ja tu trafiłem? Jak to się stało? Nie pisałem się na to, to nie tak miało wyglądać.
Oczywiście, pytanie o to, jak się znalazłem w tym miejscu, nachodziło mnie dość często. Ale wydaje mi się, że to pytanie ludzie zadają sobie dość powszechnie. [śmiech] Tyle że ja właśnie pisałem się na to. Moja sytuacja życiowa to było coś, czego chciałem, a nie coś, co wymusiła na mnie moja żona. Wiem, że to wybrzmiało w filmie, jakbym obiecywał Marii kontynuowanie edukacji domowej. Ona tego ode mnie nie chciała. Jedyne, o co prosiła, to żebym się postarał zostać w Norwegii, by dzieci były blisko Ronji, ich przyrodniej siostry. Nie rozmawialiśmy wystarczająco dużo o jej śmierci, czego dzisiaj żałuję. Ona starała się żyć do końca, a niestety było już za późno. Więc to nie jest tak, że zostawiła mi jakąś listę życzeń czy zobowiązań. Wiem, że chciała najlepszego dla dzieci. I jeśli tym najlepszym miałoby być wysłanie ich do szkoły, to powinienem to zrobić. Wielokrotnie myślałem, że moje życie byłoby prostsze w Wielkiej Brytanii, ale to byłaby ucieczka. Zostaliśmy zresztą tam na dłużej z powodu covidu. Na farmie u mojego brata było wspaniale i kiedy w końcu mogliśmy ruszyć do Norwegii, jechaliśmy do niej z zamiarem spakowania się i powrotu do Wielkiej Brytanii na stałe. Tylko że kiedy wróciliśmy poczuliśmy, że to w Norwegii jest nasz dom.
O decyzjach zawsze mówisz w liczbie mnogiej. Jesteście demokratyczną rodziną?
Tak, chociaż ja postrzegam się bardziej jako anarchistę. Ludzie myślą, że anarchia to chaos, tymczasem jest wręcz przeciwnie. To ustrój, w którym wszyscy mają możliwość wypowiedzenia własnego zdania i bycia wysłuchanym, a decyzje są wynikiem konsensusu. Dlatego bardzo dużo rozmawiamy i jesteśmy wobec siebie szczerzy. Wszyscy mają możliwość powiedzenia, jak się czują w związku z daną decyzją. I w końcu dochodzimy do porozumienia. Po rozmowach z dziećmi zrozumiałem, że wszystkie chcą tu zostać i być może ja podskórnie też tego chciałem. Oczywiście są sytuacje, w których muszę być autorytarnym ojcem, ale one nie zdarzają się często i dotyczą codziennych, drobnych wyborów, a nie życiowych decyzji, wpływających na wszystkich. Myślę, że kluczem jest to, że musisz słuchać dzieci. Niekoniecznie musisz robić od razu wszystko, czego oczekują, ale musisz też umieć je przekonać do pewnych rzeczy. Oczywiście nie używając podstępu, wystarczy po prostu być szczerym. Tuż po zakończeniu zdjęć do filmu chłopcy zaczęli szkołę waldorfską. To oznaczało oczywiście zmianę dotychczasowych placówek. Falk i Woolfie byli sceptyczni, bo w poprzednich szkołach mieli swoich kolegów i oswojoną rzeczywistość. Ale rozmawialiśmy o tym, odwiedziliśmy nową placówkę, powiedziałem im też wprost, że mnie na tym zależy. Ostatecznie się zgodzili. Są więc takie decyzje, które rodzic musi podjąć sam, a potem przekonać do nich dzieci.
Czy oswojona dzikość pozwoliła wam lepiej zmierzyć się z tą nową, obcą i przerażającą?
Tak, zdecydowanie. Zawsze dużo czasu spędzaliśmy razem w otoczeniu przyrody. Myślę, że wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, jak wielką kojącą moc ma natura.
A czy w ogóle można być dzikim i wolnym po tak wielkiej stracie?
[Długa pauza] Odejście Marii zgasiło we mnie iskrę na długi czas. Bez tej iskry trudno poczuć się dzikim i wolnym. Tak, życie się fundamentalnie zmieniło, bo to Maria była tą iskrą dla nas wszystkich. I ona była prawdziwie dzika i wolna w bardzo wielu aspektach. Staramy się znowu tacy być.
Jest taki moment w filmie, kiedy na jednym z biwaków przejęty Wollfie mówi ci na ucho „To jest życie”. Ja z kolei dopiero po obejrzeniu całego filmu pomyślałam „To jest życie”. Bo jest w nim też śmierć i proces żałoby, którego wartości często nie doceniamy. Wiele opisów tego filmu skupia się na tym, że to historia rodziny, która dostosowuje się do nowych okoliczności. Jednak dla mnie to przede wszystkim dziennik przeżywanej żałoby. Czy z perspektywy czasu uważasz, że zarejestrowanie kamerą tego trudnego czasu było czymś dobrym?
Dostałem niedawno mail od 60-letniego mężczyzny ze Szwajcarii, który dziękował mi za film. Napisał, że stracił matkę, gdy miał cztery lata. Nie pokazano mu, jak świadomie przeżyć żałobę po niej, i całe życie miał dojmujące poczucie braku. Napisał mi, że dopiero nasz film i to, jak żałobę przeżywał Woolfie, pokazał mu, jak powinien wyglądać proces przepracowania straty. Żałoba to coś, z czym musisz pracować. Ona nigdy sobie nie pójdzie, zawsze już będzie jakimś fragmentem nas, ale nie może nas definiować. Film był bardzo dobrym pomysłem i sporą motywacją dla nas, żeby wziąć się w garść. Codziennie otaczały nas przecież kamery. Teraz, kiedy film jest gotowy, wspaniale jest przyglądać się reakcjom ludzi. Oglądam go już któryś raz z rzędu i bardzo dużo mnie to kosztuje. Ale to dobrze, bo te uczucia, które we mnie wywołuje, też są elementem procesu żałoby, będącej też niejako procesem uzdrawiania.

