Jak zadbać o swoje finanse, będąc w związku?

Rozmowa z prawniczką

Jak zadbać o swoje finanse, będąc w związku?
Żaneta Strawiak

Uprzedzamy: to nie będzie łatwy temat. Ale jeśli jesteś żoną i mamą, pomyśl dwa razy, czy w codziennych obowiązkach, dbaniu o siebie i rodzinę, nie zaniedbałaś albo nie zlekceważyłaś tematu finansów. Swoich finansów.

Bezpieczeństwo ekonomiczne kobiet w związkach, to jedna z rzeczy, nad którymi wolałybyśmy się nie zastanawiać (w końcu chcemy żyć w relacji długo i szczęśliwie!). Brutalna rzeczywistość wkrada się jednak do naszego życia. Dookoła coraz więcej par się rozstaje, a co za tym idzie, toczą się wojny o pieniądze. Myślisz „mnie to nie dotyczy”… Czy jesteś pewna? Adwokatka Karolina Góralska, specjalizująca się w prowadzeniu spraw rozwodowych, przekonuje, że problem jest powszechny, a scenariusz lubi się powtarzać. O trudne sprawy warto dbać, gdy jest dobrze. Nie czekać na kryzys, tylko uprzedzać fakty. Co zrobić, by koszmarne opowieści o nieuczciwych eks-mężach pozostały jedynie historią z seriali? O czym tak naprawdę powinnaś wiedzieć, biorąc ślub? Jakie przysługują ci prawa, gdy twój mąż „wie lepiej”, jak wydać wasze wspólne pieniądze? I czy kłótnie o wydatki zażegnane przez prawnika od razu muszą oznaczać rozwód? Nasz ekspert wyjaśnia.

*

Finanse kobiety – czy w ogóle można używać tego pojęcia w małżeństwie?

W związku małżeńskim wszystko jest wspólne. Małżeństwo trwa, dogadujemy się finansowo i jest w porządku. A gdy wszystko jest dobrze, to się nad pewnymi problemami nie zastanawiamy. Kłopoty zaczynają się, gdy wchodzimy na drogę rozwodową. Do mnie przychodzą kobiety w kryzysie, na początku rozwodu, i od lat obserwuję, jakie są nieporadne, jak wiele spraw finansowych mają z mężami nieuregulowanych. Po prostu o swoje finanse i bezpieczeństwo finansowe kobiety nie dbają.

W jakim sensie?

Nie wiedzą, czy mieszkanie, w którym mieszkają, jest ich. Nie potrafią powiedzieć, w jakim urzędzie skarbowym się rozliczają, nie widziały PIT-ów, które składają wraz z mężem, lub ich nie pamiętają. Niektóre mają tylko kartę kredytową podpiętą do konta swojego męża, nie mają własnego konta ani też dostępu do wspólnego konta oszczędnościowego. Nie wiedzą, ile wynosi rata kredytu, stałe koszty ponoszone przez rodzinę, nie interesują się, w jakim banku mąż ma rachunki i ile ich ma. Nie znają także swoich podstawowych praw. Powala mnie wręcz, gdy jest wspólność majątkowa, a kobiety mówią: „mąż kupił mi pierścionek”… Rzeczywiście, kupił. Ale również za JEJ pieniądze!

Bezpieczna finansowa przyszłość kojarzy mi się z emeryturą, ale o to chyba wszyscy dbają?

Wbrew pozorom nie wszyscy. Oczywiście gdy pracujesz na etacie, masz opłacany ZUS, dostajesz zasiłek na urlopie macierzyńskim, to wszystko jest w porządku. Ale życie pisze różne scenariusze. Mam klientki, które przez 15-20 lat były gospodyniami domowymi, nie pracowały. Mają wykształcenie, ale wybrały prowadzenie domu i bycie na utrzymaniu zamożnego męża. Gdy po dwudziestu latach dochodzi do rozwodu, taka kobieta zostaje z niczym. Może dostanie alimenty, ale to będzie do rozstrzygnięcia dla sądu, który patrzy na kwestię winy. Tymczasem okazuje się, że ona nie ma nic i nie wyrobiła sobie prawa do emerytury.

Nie była ubezpieczona w ZUS, OFE?

Jeśli nie zadbała o to, to nie. Sytuacje są różne. To się zdarza i dotyczy na przykład niepracujących żon mężów, którzy byli na kontraktach zagranicznych. Mężowie opłacali im ubezpieczenie medyczne, ale nie emeryturę. Dopóki w małżeństwie było wszystko dobrze, to ten układ działał. My, kobiety często przymykamy oczy na pewne rzeczy, na etapie podejmowania decyzji o małżeństwie.

Jeśli mąż jest biznesmenem, to zaglądanie w PIT dużej firmy może wydać się męczące.

To nie jest meczące, to są dwie rubryki, które trzeba przeczytać. Często rozmawiam z koleżankami, które zwracają się do mnie w małżeńskich kryzysach, bym pomogła im zrozumieć ich sytuację prawną. Pytają mnie: „Co teraz?”. W rozmowie wychodzi, że nie wiedzą nawet, co podpisywały u notariusza. Nie wiedzą, czy kupiły nieruchomość wspólnie, czy tylko wyraziły zgodę na zakup do majtku odrębnego męża.

Z czego to wynika? 

Kobiety w dzisiejszych czasach mają sporo obowiązków. Często łączą prowadzenie domu z pracą. Dochodzi opieka nad dziećmi, zakupy, organizacja życia rodzinnego – gdy składamy dbanie o finanse w ręce męża, odchodzi nam przynajmniej jeden obowiązek, i tak jest po prostu łatwiej. Wygodnie nam, gdy to on płaci rachunki, robi przelewy, dba o stałe wydatki.

To w czym problem?

Chodzi o to, że często w tym układzie brakuje równości. On decyduje o inwestycjach, oszczędnościach, o tym czy coś kupić, czy nie. Gdy zarobki są niewielkie i rodzinie starcza wyłącznie od pierwszego do pierwszego, to wielkiego zarządzania finansami nie ma. Ale w momencie gdy zostają pieniądze do odłożenia – na oszczędności czy inwestycje – to kobiety składają zarządzanie nimi w ręce mężczyzn. Nie chcę absolutnie powiedzieć, że każdy facet potencjalnie chce nas oszukać, bo tak nie jest. Ten zarzut może działać też w druga stronę. Chodzi mi o to, że gdy przychodzi moment, w którym kobieta potrzebuje pieniędzy, to musi iść i o nie prosić. Wiele par funkcjonuje dobrze przez lata, bo oboje pracują i dzielą się wydatkami po równo, wspólnie finansują wakacje, chodzą do knajp i tak dalej, wszystko gra. Życzę każdemu, by w jego małżeństwie tak było do samego końca. Niestety w wielu przypadkach sytuacja się zmienia i przestaje być dobrze, szczególnie gdy rodzina się rozrasta.

Co możemy robić, będąc w szczęśliwych związkach małżeńskich, by nie dopuszczać do trudnych sytuacji i by o swoje finanse zadbać?

Są dwie rzeczy, których kobiety nie dopełniają, a które powinny być robione. Pierwsza – jeszcze przed ślubem – to rozmowa z przyszłym mężem na temat finansów. Po ślubie automatycznie tworzy się wspólność małżeńska, co oznacza, że wszystko co zarabiamy, idzie do jednego worka. Może być na oddzielnych kontach, ale jest wspólne. Należy więc porozmawiać o tym, jak tę wspólność rozumiemy, czyli ustalić zasady funkcjonowania finansowego w małżeństwie. Niby to oczywiste, ale często mąż i żona interpretują te sprawy zupełnie inaczej. Bardzo nad tym ubolewam, ale niestety klasyczna sytuacja jest taka, że kobiety zarabiają mniej. Dysproporcja między zarobkami męża i żony potrafi być ogromna, i wtedy powstaje problem: jak funkcjonować w domu, żeby nie mieć wrażenia, że choć wszystko jest wspólne, to jednak… nie jest.

Masz na myśli przemoc ekonomiczną? Według badań doświadcza jej aż 12 % kobiet w Polsce.

Sytuacja, jaką często spotykam: on trzyma wszystkie pieniądze na koncie, on te pieniądze inwestuje, on nimi zarządza. Ona zaś „swoje” pieniądze wydaje w całości na dom i dzieci. Oczywiście używam określenia „swoje” umownie. Nagle okazuje się, że kobieta wydała wszystko, co miała na życie, bo urządziła mieszkanie, wypełniła lodówkę i jeszcze dołożyła do wakacji. Jest spłukana i musi prosić o pieniądze, bo mąż ma na swoim koncie zgromadzone oszczędności, do których ona de facto dostępu nie ma. Gdy zaczyna się sprawa rozwodowa, następuje szarpanie się o te pieniądze. Sąd zaś dzieli to, co jest na dzień rozwodu na koncie. Czyli jeśli przed rozwodem pieniądze się ulotnią z konta, do którego tylko mąż ma dostęp, to nie ma co dzielić. To scenariusz, który spotykam bardzo często. Uważam, że w małżeństwo należy wejść z zaufaniem, ale wcześniej trzeba ustalić zasady.

Jak proponujesz dzielić się finansami, żeby unikać konfliktów? W końcu kobiety i mężczyźni miewają bardzo różne potrzeby.

Jest kilka możliwości. Pierwsza – wszystko idzie na wspólne konto. W ten sposób jest przejrzystość, każda ze stron wie, co wpłynęło, wspólnie się podejmuje decyzje dotyczące wydatków i inwestycji. Może też być tak, że każdy dostaje wynagrodzenie na własne konto (oczywiście przy założeniu, że nadal pieniądze są wspólne), a pewną ustaloną kwotę małżonkowie wpłacają na osobne konto na wspólne wydatki. To, co ja radzę kobietom (nie jest to forma prawna, bo oszczędności nadal będą ich wspólnym majątkiem), to jest odkładanie pieniędzy na konto, które jest tylko ich. Kobiety tego nie robią, tylko w pełnym zaufaniu wydają wszystko na dom, a potem zostają bez oszczędności. Na dziesięć moich klientek zaledwie dwie mają jakiekolwiek własne odłożone pieniądze. „Własne” w sensie umownym, bo tak jak powiedziałam, każde pieniądze w małżeństwie są wspólne.

Sytuacja, o której mówisz, wydaje się trudna do zrealizowania, gdy funkcjonujemy w szczęśliwym związku. Mamy powiedzieć mężowi: „zakładam swoje osobne konto oszczędnościowe na wypadek, gdybyś chciał mnie zostawić?”. Jak możemy z tego wybrnąć, nie podważając zaufania partnera?

Nie obawiajmy się oczekiwać transparentności. To proste: mówimy mężowi, że chcemy zobaczyć jego PIT miesięczny końcowy, żeby wiedzieć, ile mamy jako rodzina do dyspozycji. Wiem, że to może się niektórym parom wydać rewolucyjne, ale czy nie jest tak, że trochę jesteśmy skażeni przekonaniem, że o pewnych rzeczach strach powiedzieć, w obawie, że zarzuci się nam brak zaufania? Będąc prawnikiem od rozwodów, niestety najczęściej obserwuję kobiety już w kryzysie, często przez męża zostawione z niczym. Jednocześnie uważam, że trochę same ponoszą odpowiedzialność za swoją sytuację, bo nie zadbały o własne finansowe bezpieczeństwo.

Przed ślubem trudno jest dostrzec pewne rzeczy, chcemy wejść w związek z zaufaniem i czystym sercem. 

Można się umówić, że kobieta będzie miała „swoje” pieniądze nie do ruszenia, których nie wyda na wakacje, ani na buty, tylko trzyma je jako zabezpieczenie rodziny, czy też po to, by mieć swobodę w dysponowaniu. Ta rozmowa wymaga otwartości z obu stron i jest dla dobra związku. Poza tym sytuację można odwrócić – skoro mąż nie chce transparentności, to znaczy, że on ma problem z zaufaniem żonie, nie wierzy, że ona będzie mądrze podejmować finansowe decyzje.

Obserwuję rozwodzące się pary i wiem, że nie zawsze mężczyzna jest tyranem, który podporządkował sobie kobietę. Często chodzi po prostu o różne wizje ekonomii rodzinnej, różny styl życia i priorytety.

No właśnie, ale z czego ta różnica w podejściu do spraw stylu życia w małżeństwie wynika? Czy kobieta nie wiedziała, jaki jest jej mąż przed ślubem? Jeśli facet w ciągu znajomości, przed małżeństwem czegoś nie robił, to raczej nie będzie tego robił także w trakcie trwania małżeństwa. To jest pytanie dotyczące psychologii związków, pytanie o to, czy chcemy być z takim człowiekiem. Przed ślubem trzeba ustalić elementarne rzeczy: jak chcemy żyć i wychowywać przyszłe dzieci, czy chcemy je chrzcić i puszczać na religię – bo uwierz mi, to też potrafi być sporne i kończyć się w sądzie. To samo dotyczy finansów. Sprawę trzeba postawić jasno i na samym początku ustalić, jak chcemy, żeby wyglądało nasze małżeńskie gospodarzenie się.

No tak, tylko możemy sobie zasady ustalać, ale przecież nie wiemy, co będzie za kilka lat, szczególnie kiedy się pojawią dzieci.

Tak, dlatego trzeba te warunki renegocjować, na bieżąco ustalać pewne rzeczy. Oczywiście gdy nie ma dzieci, oboje pracujemy, zarabiamy, to wydatki się wyrównują. Raz płaci ona, raz on. Gdy pojawiają się dzieci, kobieta zazwyczaj przestaje pracować, a nawet jeśli pracuje, to na urlopie macierzyńskim traci możliwość rozwijania się zawodowego na jakiś czas. Sytuacja rodziny się zmienia, bo wydajemy teraz pieniądze na te dodatkowe 2-3 osoby. Dlatego trzeba pamiętać, że tworząc rodzinę, jesteśmy zobowiązani do wspierania siebie finansowo. Mamy do wyboru trzy ustroje małżeństwa: albo wspólność majątkową, albo rozdzielność (wtedy mamy osobne konta i zaczyna się następna rozmowa, o tym jak finansować wspólne rzeczy, np. utrzymanie dzieci). Istnieje też ustrój rozdzielności majątkowej z wyrównaniem dorobków. Oznacza on rozdzielność w czasie trwania małżeństwa, a po jej ustaniu, robi się podsumowanie i sprawdza, kto więcej zarobił. Następnie wyrównuje się aktywa osobie słabszej ekonomicznie.

Który ustrój małżeński jest twoim zdaniem najlepszy? Wiele osób na sam dźwięk słowa „intercyza” czuje niesmak.

Intercyza to po prostu majątkowa umowa małżeńska, która zmienia automatyczną wspólnotę majątkową, która pojawia się w chwili zawarcia małżeństwa. Czy intercyza jest dobra i potrzebna? Wszystko zależy od tego, jaką się wykonuje pracę, jakie się ma plany życiowe, kim się jest, a także na jakim etapie małżeństwa ta umowa miałaby być zawierana. Dla niektórych rozdzielność majątkowa będzie bardzo ważna, na przykład gdy małżonkowie prowadzą ryzykowną pracę, odpowiadając z całego swojego majątku – prowadzą fundację, grają na giełdzie, są doradcami finansowymi, czy tak jak ja – adwokatami (odpowiadam majątkiem za błędy w sztuce). Czasami rozdzielność majątkowa może być bardzo dobra, a czasem jest niepolecana. Nie ma rozwiązania, które byłoby uniwersalne. Myślę, że niedoceniana jest rozdzielność majątkowa z wyrównaniem dorobków. To jest stworzone na potrzeby sytuacji, w której jest nierównowaga ekonomiczna pomiędzy małżonkami. Punktem wyjścia jest rozdzielność majątkowa, która jest trudna do przyjęcia dla wielu małżeństw, bo istnieje wtedy poczucie, że nie ma niczego wspólnego. Jeśli mąż zarabia dużo więcej – zachodzi w kobiecie obawa, czy mimo, że poświęciła się dla domu, będzie miała finansowe zabezpieczenie na wypadek rozwodu.

Powiedziałaś, że w małżeństwie w świetle prawa wszystko jest wspólne. Długi też?

To zależy, jakie są to długi. W związku małżeńskim bez intercyzy, zaciągając zobowiązania, np. drobne pożyczki, jest się za nie odpowiedzialnym zarówno ze swojego majątku odrębnego, jak i z tego, co zarobiłyśmy w czasie trwania małżeństwa. Nie będzie tej sytuacji, jeśli na zaciągnięty dług małżonek wyrazi zgodę, wtedy odpowiedzialność jest z całego wspólnego majątku.

Co może zrobić kobieta, która jest na utrzymaniu męża i czuje, że nie ma tej wspólnoty w podejmowaniu decyzji o wydatkach? Mąż, mimo próśb, wciąż twierdzi, że nie stać ich na różne rzeczy i samodzielnie „rozdziela” rodzinne pieniądze.

Nawet jeśli wszystko jest na jego koncie, to ona też jest tego właścicielką. Więc jeśli on rozdysponowuje, to według własnego widzimisię, na przykład kupując sobie piątą rakietę do tenisa, to teoretycznie ona też może sobie kupić to, co chce, choćby kolejną parę butów czy torebkę. Oczywiście przeważnie problem sprowadza się do tego, jak się do wspólnych pieniędzy trzymanych przez męża dostać. Trzeba próbować rozmawiać. Można po trochu, małymi krokami męża uświadamiać. Zaznaczać, że znam moje prawa, że nawet jeśli nie pracuję, to wiem, że wszystko jest wspólne. Szukajmy takiego rozwiązania, by kobieta wiedziała, ile tych pieniędzy jest do dyspozycji i gdzie te pieniądze znikają. To często nie jest jedna rozmowa, lecz kilka rozmów. One wcale nie muszą doprowadzić do rozwodu, a mogą stać się przyczynkiem do zmiany relacji. W najgorszym przypadku pozostaje wystąpienie o alimenty w trakcie trwania małżeństwa, czyli tzw. „zabezpieczenie środków rodziny”. Jest możliwe na drodze sądowej, nawet w miarę poprawnie funkcjonującym małżeństwie. Choć oczywiście trudno mówić o poprawnym funkcjonowaniu związku, gdy mąż nie dzieli się pieniędzmi i nie uzgadnia z żoną finansów. Wystąpienie o alimenty bez rozwodu jest radykalne, ale warto wiedzieć, że zasądzone w ten sposób pieniądze nie są „na dzieci”. Kobieta może wystąpić do sądu o pieniądze na jej własne potrzeby, bo sama nie zarabia, a mąż jej odmawia.

Czy w takiej sytuacji, przedstawiając siebie jako ofiarę przemocy ekonomicznej, musimy liczyć się z jakimiś formalnymi konsekwencjami, na przykład, że będzie w to angażowana opieka społeczna?

Pozew o alimenty, czyli o tzw. zabezpieczenie środków rodziny, złożony w czasie trwania małżeństwa to sprawa czysto finansowa i nie wiąże się z niczym innym. Do pozwu składa się zestawienie potrzeb, wśród nich mogą być na przykład fryzjer, kosmetyczka czy kurs języka obcego. Nie chodzi wyłącznie o pieniądze potrzebne na przeżycie, na leki czy jedzenie. Jeśli mąż odmawia pieniędzy na pewne cele, a sam ponosi tego rodzaju wydatki na siebie, nie pytając żony o zdanie, będzie to tym bardziej uzasadnione. Sąd oczywiście ocenia, na ile zestawienie potrzeb jest zasadne.

Możemy zatem wystąpić o alimenty dla siebie, nawet pozostając w związku małżeńskim. A alimenty na dzieci?

Rodzice są zobowiązani łożyć na utrzymanie swoich dzieci do chwili, gdy te zakończą naukę lub do momentu osiągnięcia przez nie pełnoletniości. Niezależnie od tego, czy był zawarty związek małżeński, czy nie. Jeśli rodzice się rozstają, matka może wystąpić do sądu o alimenty, i w sytuacji gdy dziecko jest uznane przez ojca, to nie trzeba niczego więcej udowadniać, wystarczy przedłożyć akt urodzenia. Jeśli zaś jest się w związku, który nie jest małżeństwem, alimenty będą należały się tylko dziecku, bez względu na to, jak wyglądała codzienność tej pary. Czyli nawet jeśli dotychczas on utrzymywał partnerkę, jeśli nie są małżeństwem, to alimenty jej się nie należą.

Stereotyp matki walczącej o alimenty to pazerna baba, która chce oskubać męża. Omawianie wysokich roszczeń wśród rozwodzących się gwiazd to ulubiony temat tabloidów…

Klasyczna linia obrony ze strony mężczyzn jest taka, że matka potrzebuje pieniędzy na własne potrzeby, a nie na potrzeby dziecka i dlatego „wystrzeliła w kosmos” z roszczeniami alimentacyjnymi. Alimenty są uzależnione z jednej strony od potrzeb dziecka, z drugiej od możliwości zarobkowych osoby, która ma te alimenty płacić. Wysokość kwot ma być jednocześnie dostosowana do poziomu, na którym żyją rodzice.

Co to oznacza w praktyce?

Przepis wspomina o „potrzebach” i „możliwościach”, orzecznictwo zaś mówi, że stopa życiowa dziecka nie może być niższa niż rodziców. W praktyce więc, jeśli ojciec podróżuje w egzotyczne miejsca na wakacje i nosi drogie ubrania, prowadząc wystawny tryb życia, to matka w zestawieniu kosztów dla sądu może zażądać, by jej dziecko także otrzymywało środki na ubrania lepsze niż z sieciówki, a wakacje spędzało w miejscach luksusowych. Alimenty o wysokości 14 tysięcy, o których rozpisują się tabloidy, mogą wydawać się ogromną sumą, jeśli ktoś zarabia 3,5 tysiąca. Jeśli jednak rodzice zarabiali więcej i prowadzili luksusowe życie w trakcie trwania małżeństwa, to po rozwodzie dziecku należy zapewnić utrzymanie na tym samym poziomie.

Wspomniałaś o potrzebach dziecka. Jak sąd je definiuje?

Jeśli rodzice przed rozwodem ustalili, że dziecko ma chodzić do prywatnej szkoły czy na hiszpański, to taka będzie stwierdzona jego potrzeba. Wtedy jedna ze stron w sprawie rozwodowej nie może podnosić tego jako argumentu, że drugiemu rodzicowi zachciało się drogich kursów czy szkół. Pierwsze o co zapyta sąd, to czy rodzice ustalali posłanie do drogiej szkoły wspólnie. Jeśli tak, to nie można oczekiwać, że po rozwodzie podopieczny przeniesie się do tańszej, publicznej. Sąd ocenia także wysokość podanych we wniosku kosztów pod kątem zasadności, czy nie są one przesadzone. Jeśli matka wnioskuje na żywienie dziecka 3500 zł (widziałam takie zestawienia), to sąd pyta, z czego to wynika. Czy dziecko ma jakieś specjalne zalecenia dietetyczne? Czy jest alergikiem, ma chorobę, która sprawia, że te koszty żywienia są wyższe? Sądy nie zasądzają z automatu kosztów żywienia na najtańszym poziomie, tylko patrzą na poziom stopy życiowej rodziców, ich tryb życia i zwyczaje sprzed rozstania. Koszty utrzymania dziecka muszą być przecież możliwe do pokrycia.

No ale są też kobiety, które chcą np. żywić dzieci bardzo zdrowo, podczas gdy dla ojca nie ma to znaczenia. Jak wtedy rozstrzyga się kwestie owych potrzeb?

Na szczęście sąd bierze pod uwagę nie to, ile zarabiają osoby zobowiązane do płacenia alimentów, ale to, jakie są ich możliwości zarobkowe. Oznacza to, że ocenia się, ile dana osoba zarobiłaby, gdyby wykorzystała wszystkie swoje zasoby – wykształcenie, doświadczenie zawodowe. Przepis ten ma ukrócić sytuacje, w których panowie zwalniają się z pracy, udają bezrobotnych lub jako szeregowi pracownicy zaniżają swoje zarobki, byleby tylko uniknąć zasądzenia wysokich alimentów. Pamietam sytuację, w której mąż zarabiał 10 tysięcy złotych. Żona przedstawiła jego bogate CV, szereg zaświadczeń o przebytych kursach, podkreśliła wszechstronne wykształcenie byłego męża, a nawet przyniosła jego stare listy motywacyjne. Sąd uznał, że gdyby były mąż chciał, to spokojnie mógłby zarabiać więcej, mając takie kwalifikacje. I zasądził wyższe alimenty.

Skoro mowa o dzieciach – jak od strony prawnej wygląda zabezpieczenie ich przyszłości finansowej?

Moje doświadczenie pokazuje, że mężczyźni rzadko wpadają na pomysł, by dzieciom coś odłożyć, zabezpieczyć ich przyszłość. To zazwyczaj inicjatywa kobiet. Myśląc o dzieciach, niekiedy w czasie rozwodu proponują: „nie chcę mieszkania, wystarczy żeby zapisał je na dzieci”. W moim odczuciu taka postawa, to pułapka. Oczywiście, nieruchomość jest dla dzieci zabezpieczeniem, ale w tego typu sytuacji, kobieta sama podcina sobie skrzydła. Jeśli mieszkanie jest wspólne, a zostanie przepisane na dzieci, to istnieje ryzyko, że pewnego dnia matka zostanie z niczym. W sytuacji gdy nieruchomość jest zapisana dzieciom niepełnoletnim, nie można mieszkania nawet sprzedać bez zgody sądu. Dzieci staną się pełnoletnie i będą dysponować mieszkaniem, mając zaledwie 18 lat. W najgorszym przypadku i sytuacji postawionej na ostrzu noża, mogą to mieszkanie sprzedać, a matka może zostać przez dzieci „wyrzucona za drzwi”. To ryzyko trzeba brać pod uwagę, jak brutalnie by to nie brzmiało. Bo w takiej sytuacji dorobek życia kobiety zostanie przekazany na dzieci, co wprawdzie jest chwalebne, ale nie do końca bezpieczne dla niej. Nie wiemy, jak dzieci postąpią, jak się życie ułoży. Dlatego odradzam moim klientkom to rozwiązanie.

Wiele kobiet, mimo doświadczenia przemocy ekonomicznej, nie decyduje się na żadne prawne kroki. Często tkwią w trudnych sytuacjach z obawy, że prawnicy mogą tylko sprawę pogorszyć. Czy uregulowanie spraw finansowych w małżeństwie musi oznaczać najgorsze? 

Mówię o doświadczeniach ze swojej perspektywy prawnika od rozwodów. Paradoksalnie rozstanie jest ostatnim, co doradzam swoim klientkom. Proponuję psychologa i coacha, uważam że czasami wystarczy dać sobie czas. W niektórych przypadkach trzeba po prostu nauczyć się rozmawiać, ustalać zasady, stawiać granice. Często odsyłam swoich klientów (nie tylko kobiety) najpierw do psychologa i proponuję zadbanie o swoją emocjonalną stronę, następnie, po kilku miesiącach terapii, zapraszam do mnie.

Zdarza się jednak, że terapia i rozmowy nie pomagają. W dużych miastach co trzecie małżeństwo się rozpada.

Chyba każda z nas ma w swoim gronie kobiety, które się rozwodziły, albo które przez coś przeszły. Każda sytuacja jest inna, więc pierwszą rzeczą, którą należy zrobić, jest skomunikowanie się z prawnikiem. Często w sytuacji konfliktu małżeńskiego jesteśmy w emocjach, dostajemy porady od koleżanek i osób, które chcą nam pomoc, ale nie mają dystansu, czy wiedzy. Bywa, że podejmuje się wtedy kroki, które potem mogą być przeszkodą w dalszym postępowaniu. Dobrze jest wtedy uzyskać opinię i radę od kogoś, kto ma spojrzenie z lotu ptaka, czyli właśnie od prawnika. Prawnik nie będzie oceniał, „czy to jest przemoc, czy nie”, ale powie, jakie mamy prawa, co można zrobić, a czego nie można. Podpowie, jak poszukać dowodów i powie, co dla sądu dowodem nie będzie. Planujące rozwód kobiety często podejmują działania, sądząc, że to im pomoże, np. zatrudniają detektywa. Wydają pieniądze, jak się niekiedy potem okazuje, niepotrzebne. Sytuacja rozwodu i spraw finansowych po rozwodzie powinna być w pierwszej kolejności skonsultowana z prawnikiem, bo gdy już wiemy, jakie prawa nam przysługują, możemy świadomie wybrać dalsze kroki.

Co jest zatem najważniejsze w dbaniu o nasze, kobiece finanse?

Dużym elementem jest kwestia psychologii i wytrzymałości psychicznej na sytuację przewagi ekonomicznej męża. Będę też to powtarzać jak mantrę – zasady podziału finansów musimy ustalać z partnerem z góry. Nasi mężowie muszą wiedzieć, że żona ma nie tylko prawo wiedzieć wszystko o wydatkach i zarobkach. Muszą rozumieć, że znamy swoje prawa i się finansami interesujemy. Potem kobiety narzekają, że po rozwodzie nic nie dostały, a już sam fakt, że muszą prosić o pieniądze, jest za daleko idący, i już na tym etapie powinno się działać. To są rzeczy, które przed pójściem do ołtarza czy wejściem z kimś w związek musza być ustalone. Oczywiście zakładając, że mamy do siebie szacunek, że jesteśmy wobec siebie uczciwi i że trzymamy się tego, co ustaliliśmy. Jeżeli się tego nie trzymamy, to pozostaje już tylko droga sądowa.

Dziękuję za rozmowę.

*

Karolina Góralska: Adwokatka, absolwentka Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, Szkoły Prawa Niemieckiego i Europejskiego, oraz Wydziału Prawa Uniwersytetu Humboldta w Berlinie. Posiada bogate doświadczenie prawnicze na wielu polach, aktualnie współpracuje z renomowaną kancelarią adwokacką w Warszawie jako partner. Specjalizuje się w obszarze przygotowywania i prowadzenia sporów sądowych w sprawach rozwodowych. Jako Private Lawyer przygotowuje plany zabezpieczenia majątków a także doradza we wszelkich kwestiach relacji rodzinnych. Prywatnie jej głównym obszarem prawnych zainteresowań jest pomoc kobietom w trudnych życiowych sytuacjach.