Ładne Bebe x Natuli psycholog współpraca reklmowa

Jak rozwiązywać konflikty w rodzinie?

Rozmowa z Katarzyną Dworaczyk

Jak rozwiązywać konflikty w rodzinie?
Archiwum prywatne

„Konflikt” – to brzmi groźnie. Wyniesione z dzieciństwa przekonania o sporach sprawiają, że boimy się ich bardziej niż plag egipskich. Wydają nam się klęską rodzinnej komunikacji, zagrożeniem, porażką i równią pochyłą do rozpadu więzi. Bywa, że za wszelką cenę staramy się ich unikać i w panice lawirujemy na ślepo między potrzebami wszystkich członków rodziny, gubiąc gdzieś po drodze granice – własne i te zdrowego rozsądku. Czy naprawdę marzymy o świecie, w którym nikt się od siebie nie różni i wszyscy się we wszystkim ze sobą zgadzają? Nie bez powodu próba realizowania takich utopii to znany scenariusz na horror.

– Mediujmy, zamiast zamiatać, nakazywać lub ulegać – apeluje autorka książki „Konflikty w rodzinie” Katarzyna Dworaczyk. W jej wydanym przez Natuli podręczniku znajdziemy wiele wskazówek, jak mądrze (i co ważne – skutecznie!) zarządzać różnicami zdań na linii rodzice–dzieci, ale nie tylko. Opracowana przez Kasię technika SNO: słyszę – nazywam – otwieram przestrzeń na rozwiązania, jest bowiem na tyle poręczna do stosowania, że dość szybko wchodzi w nawyk. I oto nagle okazuje się, że wcale nie musimy się we wszystkim zgadzać, by móc się porozumieć. Prawo do swojego „nie” ma nie tylko dziecko, ale też rodzic.

Zapraszamy Was na tę rozmowę w ramach naszego partnerskiego cyklu z wydawnictwem Natuli.

 

Co jest dobrego w konfliktach? Czy w ogóle potrafimy się konstruktywnie różnić?

Niestety pod słowo „konflikt” mamy wciąż podpięte niesłużące nam przekonania, zaczynając od tego, że jak ludzie się kochają, to się w ogóle nie kłócą. Wychowywano nas, powtarzając, że lepiej jest odpuszczać, a osoby, które tego nie robią, które starają się, by je wysłuchano, są właśnie oceniane jako kłótliwe, czyli automatycznie złe. Stawanie za własnymi prośbami postrzegano zdecydowanie jako cechę negatywną, stąd się brały również wszystkie te mantry: „jesteś starsza – ustąp”, „jesteś mądrzejszy – ustąp”. Zostaliśmy więc na wstępie wyposażeni w lęk przed różnicą zdań.

Konflikt to nie jest jednak nic innego niż dwie lub więcej stron, które mają różne pomysły na to, żeby coś zrobić i w danej chwili nie znajdują rozwiązania, które by pasowało wszystkim.

Zatem kiedy mówimy czemuś „nie”, robimy to po to, by zadbać o siebie, a nie działać przeciwko komuś. Naszym „nie” sygnalizujemy, że coś nam się nie podoba, na coś nie ma w nas zgody. U dzieci to jest zupełnie instynktowne, ich niezgoda wynika z naturalnej troski o siebie, nawet jeśli w danej chwili nie umieją tego nazwać, rozpoznać czy zrobić z tym nic innego. To w ogóle nie wynika z chęci postępowania wbrew rodzicowi.

Dziecko, które w reakcji na pomysł rodzica mówi mu „jesteś głupi”, nie zamierza go obrazić, tylko komunikuje tak naprawdę, że nie odpowiada mu sytuacja, w której się znalazło i że na tę chwilę nie ma innego narzędzia, by się obronić. Ale żeby to zauważyć, potrzebujemy mieć więcej zaufania do dzieci.

Czasem parafrazuję to słynne powiedzenie, że dzieci są jak ryby. Mówię, że są jak kwiaty i ryby – doskonale wiedzą, czego im potrzeba, i są zdecydowanie bliżej ze swoim wewnętrznym azymutem niż dorośli, którzy obrośli w zasady, w konwencjonalne zachowania, w te schematy, co powinni, a czego nie powinni. Jeśli chodzi o identyfikowanie swoich potrzeb, to raczej dorośli mogą uczyć się tego od dzieci. One są w tym jasne i precyzyjne, mówią wprost: „jestem głodny”, „ja tak nie chcę”.

Już tylko z tego powodu wydaje się, że komunikowanie się z dziećmi powinno być prostsze. Dlaczego więc nie jest?

Ponieważ dziecięce „nie” uruchamia w dorosłych ich zranienia. Bo oni sami jako dzieci nie mogli tego robić, sprzeciwiać się, i czują lub wydaje im się, że nadal – z różnych powodów – nie mogą. Ba! My – osoby, urodzone w stanie wojennym – nawet się nie zastanawialiśmy, czy coś możemy, czy nie. Było tak, jak decydowali rodzice, i nie było tam miejsca na żadne dyskusje. Nam się teraz w głowie nie mieści, że nasze dziecko ma swoje „nie” i po prostu je wyraża.

Właśnie to, że nikt nam nie dawał prawa głosu i że ostatecznie nie podejmowaliśmy dialogu, jest jedną z przyczyn problemów ze zidentyfikowaniem własnych potrzeb. Jeśli jednak każdy konflikt jest o potrzebach, to chyba warto się nauczyć je rozpoznawać. Jak to zrobić?

Najprościej powiedziałabym: lista potrzeb na lodówkę. Przede wszystkim jednak dobrze byłoby się za każdym razem samych siebie pytać, o co nam właściwie w tej sytuacji chodzi, dlaczego to czy tamto jest dla nas ważne. Przy czym warto sobie uświadomić, że jak my jakoś mamy, jakoś czujemy, to nam się wydaje, że cały świat tak ma i tak czuje, chociaż wcale tak nie jest. Zdanie sobie z tego sprawy nierzadko wystarczy, by nie generować konfliktu tam, gdzie go nie ma. Zamiast tego lepiej się zastanowić, co zrobić, by nikogo do niczego nie zmuszać, a jednocześnie zadbać o siebie i o swój komfort.

Istnieje cała masa różnych strategii na złapanie swoich potrzeb. Szkoda, że nie uczą tego w szkołach. Tym, co jest moim zdaniem kluczowe, jest autorefleksja, obserwowanie siebie, pytanie i słuchanie, dlaczego mnie coś irytuje, dostrzeżenia, że każdy z nas ma lont różnej długości i to w różnych sytuacjach. Ponadto warto się oduczyć tłumienia odczuć z ciała (ale to jest temat na kolejną książkę), co niestety przekazali nam niewyregulowani rodzice, którym było trudno z naszymi – czyli dzieci – niełatwymi emocjami, jak smutek, złość czy frustracje, więc nie chcieli się z nimi mierzyć. W procesie wychowania nauczyliśmy się ich nie pokazywać, odcinać je, a one zostały w naszym ciele, do którego nierzadko również straciliśmy na tej drodze dostęp, bo założyliśmy pancerz.

Dzieciom bardziej by pomogło, gdyby mama mówiła wprost: „jestem zezłoszczona, to nie jest twoja wina, jestem dorosła i sobie z tym poradzę”, niż udawała, że jest w porządku czy mówiła przez zęby, bo dziecko od razu wyczuwa, że wcale nie jest OK. Jak te emocje nie zostaną nazwane i nie pokażemy dziecku, jak na nie odpowiadać, to ono tego nie będzie potrafiło. Dlatego najpierw robimy zwrot ku sobie.

Te mediacje, które opisujesz w swojej książce, wydają się pomocne, ale w warunkach raczej komfortowych. W jakim stopniu da się je stosować na co dzień, kiedy się spieszymy, jesteśmy zmęczeni, mamy dwoje maluchów do ogarnięcia lub szereg innych dylematów? Czy w ogóle da się wtedy priorytetyzować potrzeby dziecka?

Powiem coś niepopularnego. Moim zdaniem, jeśli zdecydowaliśmy się mieć dzieci, jesteśmy za nie odpowiedzialni i mamy o nie zadbać. To oczywiście nie oznacza, że one mają być w centrum uwagi, że mamy się dla nich wykrwawiać czy spełniać wszystkie zachcianki – bo tak, oprócz potrzeb, dzieci mają także zachcianki – ale mają być w centrum życia. Co za tym idzie otrzymywać od nas komunikat: „słucham cię, zobacz, jesteś częścią naszego rodzinnego systemu”.

Jeśli w danej chwili czujemy, że chcemy zaspokoić najpierw własne potrzeby, że np. potrzebujemy ojojania, to zwracamy się z tym do innego dorosłego, nie do dziecka, bo ono nie jest od tego. Poza tym nic nie stoi na przeszkodzie, by mówić dziecku wprost, co się z nami dzieje.

Możemy mu powiedzieć, że tego dnia dużo się u nas działo, że jesteśmy zmęczeni, że coś nad boli, dodając, że to nie jest ani jego wina, ani jego sprawa do dźwigania, że sobie poradzimy. Kluczowe jest, aby nie odmawiać dziecku kontaktu. Gwarancja bliskości ze strony rodzica to absolutna podstawa. W jej ramach możemy nadal mieć czas dla siebie, wyznaczać własne granice, zatroszczyć się o siebie. Istotne jest, w jaki sposób to zakomunikujemy. Kiedy mówimy: „idź sobie, bo teraz czytam, ćwiczę, oglądam, rozmawiam”, to dla dziecka jasny sygnał, że jest mniej ważne niż nasi znajomi, książki czy treningi. Pytanie, czy my tak chcemy, czy to zamierzamy przekazać, czy może raczej: „Chcę teraz poczytać. Widzę, że chcesz być blisko. Co wymyślimy, żebym ja poczytała, a żebyś ty była/był blisko?”.

Czy dzieci są w stanie zrozumieć i respektować te granice?

Tak, o ile w tym wytrwamy. Jako społeczeństwo rzeczywiście troszeczkę przeszliśmy do stanu, w którym dzieciom wolno wszystko, w którym wołają „ale ja chcę!”, a rodzice – po odpowiedniej ilości płaczu czy krzyku – im ulegają. To jest jednak strzał w kolano i dla rodzica, i dla dziecka. Dzieci, które rządzą, to są nierzadko dzieci, które mogą nie mieć poczucia bezpieczeństwa.

Dzieci potrzebują granic, by wiedzieć, że jest przy nich ktoś kompetentny, by czuć, że są zaopiekowane. Bywa, że w rodzicielstwie poruszamy się od bandy do bandy – od „na nic ci nie pozwolę” do „pozwolę ci na wszystko”. Czasem wydaje nam się, że granice to przemoc i z nich rezygnujemy.

Dziecko będzie szukało sposobów, by osiągnąć to, na czym mu zależy. Dzieci są skuteczne! Kiedy np. zgadzamy się, ustępujemy, ale czujemy, że ta decyzja nas gniecie, wówczas jest to przemoc wobec siebie. Dobrze jest słuchać siebie i usłyszeć, czy ja się rzeczywiście zgadzam na to czy tamto, czy nie do końca (jest takie piękne słowo: samozgoda). Może potrzebuję innego rozwiązania. Warto przy tym zauważyć, że na poziomie potrzeb nie ma konfliktu. To, że dziecko ma inne potrzeby, a rodzic inne nie jest konfliktem, bo to (ten stan) wcale nie oznacza, że nie da się o nie obie zadbać. Konflikt może się pojawić dopiero na poziomie strategii, czyli tych naszych różnych pomysłów na ich zaspokojenie. Zarządzanie konfliktem polega zatem na tym, by wypracować takie rozwiązania, pomysły, z których obie strony będą zadowolone, albo po prostu – na które się zgodzą.

Jako uległe pokolenie nie zostaliśmy przez nikogo wyposażeni w narzędzia do rozwiązywania konfliktów. Wytłumacz, proszę, na czym dokładnie polega stworzona przez ciebie metoda SNO i jak można się jej nauczyć.

Wyszłam z założenia, że to ma być w miarę prosta i naturalna metoda, która dość szybko wejdzie w krew i da się stosować na co dzień. Oczywiście nasz mózg jest leniwy i dopiero, jak się coś powtórzy 21 razy, to uzna, że nie trzeba na to tracić glukozy. (śmiech) Ważne było dla mnie, żeby to było dość dynamiczne, szybkie, jak reakcje dziecka. Najważniejsze jest to, żeby dziecko usłyszeć i aby ono wiedziało, że zostało usłyszane. Stąd to powtarzanie. Kiedy ono mówi: „chcę pączka!”, my mówimy: „aha, słyszę, że chcesz pączka”, ono mówi: „chcę zostać na placu zabaw!”, my mówimy: „słyszę, że chcesz zostać”.

Rodzice mają ostatnie zdanie, bo są odpowiedzialni za bezpieczeństwo dziecka, niech dziecko ma chociaż pierwsze. Bywa, że ten pierwszy etap załatwia już wszystko, bo dziecku chodziło właśnie o to, by zostać zauważonym. Takie powtarzanie na początku może wydawać się dziwne, jeśli się chwilę zastanowimy, to jest bardzo naturalne, nawet pierwotne. W jaki sposób postępujemy z niemowlętami? Kiedy ono robi smutną minkę, my robimy smutną minkę, ono się uśmiecha, my się uśmiechamy, a potem nagle – nie wiedzieć czemu – przestajemy być tym lustrem. Starsze dzieci także potrzebują odzwierciedlenia w nas, potrzebują być nadal w takim kontakcie.

Drugim etapem jest nazwanie potrzeby. Dopytujemy zatem, dlaczego chce pączka, co takiego jest na placu, że chce zostać. W ten sposób dowiadujemy się, co się właściwie kryje za tym żądaniem. Być może da się tę potrzebę zaspokoić inaczej.

Etap trzeci jest chyba najbardziej rewolucyjny, bo nie dajemy dziecku gotowego planu, nie narzucamy mu, co teraz będzie. Zamiast tego zakładamy, że nasze dzieci są inteligentne i kreatywne, i pytamy je, jakie mają pomysły. Nazywam to otwieraniem przestrzeni na rozwiązania. Kiedy nie proponujemy, zachęcamy je do samodzielności i tworzymy nawyk takiego reagowania na wyzwania. Jest wtedy spora szansa, że w przyszłości w sytuacji konfliktu ono nie będzie szukać dorosłego, a samo spróbuje coś wymyślić. To zaś z pewnością ułatwi mu funkcjonowanie w relacjach.

Czym są „warunki brzegowe” mediacji? Czy to jest właśnie owo ostatnie słowo rodzica?

Niekoniecznie. Powiedziałabym raczej, że to są granice, poza którymi nie mediujemy. Czyli np. w temacie zdrowia i bezpieczeństwa. Wówczas pozostajemy na pierwszym etapie. Nie dyskutujmy zatem o tym, czy dziecko zapnie pasy, czy nie. Możemy zapytać, co zrobić, żeby było mu w tych pasach bardziej komfortowo. Ogromnie zachęcam do szczerości, do mówienia dziecku wprost, na co się nie zgadzamy, czego chcemy i dlaczego. Pytajmy: „co możemy zrobić, żebyś się bawił tak, jak chcesz, i żebym ja nie spędzała czasu na sprzątaniu?”. Tak samo jak „nie” dziecka nie jest przeciwko nam, tak samo nasze „nie” nie jest przeciwko niemu. To nie jest przecież o robieniu na złość, tylko o dbałości o siebie. Przy okazji też nasze dziecko się uczy – i to najlepiej, bo na przykładzie – że „aha, czyli można dbać o siebie!”.

Można też zastosować taki konstrukt: „Nie zgadzam się, bo dbam o to czy o to, np. nie zgadzam się na dwie godziny grania, bo dbam o twoje połączenia nerwowe” (komunikat dostosowujemy do wieku). To nie oznacza, że dziecko nie zrobi afery. Najpewniej zrobi, a naszym zadaniem jest w tym wytrwać. Mówimy: „tak, słyszę, że chciałabyś inaczej” i nie zmieniamy zdania. To, że my słuchamy dziecka, nie sprawi, że nie będzie w naszym domu awantur. Towarzyszenie dziecku w trudnych emocjach, kiedy krzyczy czy płacze, pozwolenie mu na domknięcie cyklu sytuacji stresowej, to bardzo ważny sygnał, że mają prawo wyrażać emocje, a my dajemy na to przestrzeń, jednocześnie wyznaczając granice zachowaniom, czyli „widzę, że jesteś zezłoszczona, i nie zgadzam się na rzucanie miseczką”.

W jakich jeszcze sytuacjach absolutnie nie ma zgody na mediację?

Nie mediujemy z dziećmi, które są przebodźcowane, zmęczone, śpiące i głodne.

Jak być wystarczająco dobrym mediatorem w rodzinie? Czy ta rola nie jest trochę obciążona ryzykiem przeciążenia tej jednej jedynej osoby, która posiada narzędzia?

Nie. Ogromną zaletą tego systemu jest właśnie fakt, że on wręcz zaprasza dzieci do samodzielności. Dość szybko one same zaczynają wiedzieć, co robić w podobnej sytuacji. Odkąd stosujemy system w przedszkolach czy szkołach, nie zmniejszyła się liczba konfliktów między dziećmi, za to znacznie zmniejszyła się liczba tych konfliktów, które są donoszone do nauczycielek, bo uczniowie sprawniej rozwiązują je między sobą. To samo wydarza się w domach. Rodzeństwo zaczyna szukać sposobów na pogodzenie różnych pomysłów, a jeśli partner/partnerka są chętni do wypróbowania nowych narzędzi, również on/ona uczą się tej metody i może w podobny sposób zarządzać sytuacjami.

Ile czasu może zająć wdrożenie się w taki system?

To są indywidualne kwestie, zacznijmy od „wtrącania się z SNO” na samym początku sytuacji konfliktowej. Dzieci uczą się od nas i od innych dzieci, więc mogą już wybierać „dawaj to, bo cię uderzę”. One nie powiedzą do brata czy siostry: „słyszę, że chcesz się bawić w tym pokoju”, tylko podejdą i walną go zabawką po głowie. Ale cierpliwie, tak jak uczymy je jeść sztućcami, tak samo możemy je nauczyć zarządzania konfliktami. Potem możemy się już tylko przysłuchiwać i nie wkraczać, jeśli nie ma potrzeby.

W szkołach stosujemy np. stolik z rozpiską: najpierw słuchamy, potem nazywamy potrzeby, następnie wypowiadamy i słuchamy swoich pomysłów itd. Możemy zrobić coś podobnego w domu, jeśli ułatwi nam to zadanie. Możemy również wprowadzać to w formie zabawy w szukanie rozwiązań, pytajmy dzieci, co można wymyślić, jak dwie osoby chcą się bawić tą samą zabawką, a co, jeśli ktoś chce śpiewać, a druga osoba chce, by było cicho. Co ważne, nie patrzmy na konflikt dzieci swoim dorosłym filtrem. Dzieci nie są w miejscu „moje musi wygrać”, one po prostu chcą zaspokoić potrzeby, np. chcą się teraz bawić, chcą być dostrzeżone. Kiedy to dostaną, będą zaopiekowane. Będą czuły się ważne i kochane.

Życzmy sobie zatem wielu kreatywnych rozwiązań. Dziękuję za rozmowę. 

Katarzyna Dworaczyk terapeutka, trenerka, mediatorka, mediatorka wewnętrzna, twórczyni metody rozwiązywania konfliktów SNO, prowadzi sesje indywidualne, warsztaty, wykłady i webinary, m.in. dla przedszkoli i szkół. Tworzy komiksy, opowieści i filmy dokumentalne. Jest również autorką książek „Minimediacje z dziećmi. O dzieleniu się, docenianiu, przepraszaniu i świętowaniu” oraz „Minimediacje z dziećmi. O odwadze, smutku, rozczarowaniu i bliskości”.

Więcej przeczytacie w książce Katarzyny Dworaczyk „Konflikty w rodzinie” wydanej przez Natuli.

Materiał powstał we współpracy z wydawnictwem.

 

Dodaj komentarz