ciąża historie porodowe poród

Historie porodowe: Katarzyna Stefania Zalewska

Powiedz mi, jak rodziłaś

Historie porodowe: Katarzyna Stefania Zalewska
Michał Klusek

Rodzisz tak, jak się kochasz. Ta sama energia, która dziecko do brzucha włożyła, je stamtąd wydobywa – mówi Katarzyna Stefania Zalewska, artystka i mama Inki, która snuć będzie swoją wartką opowieść o porodzie domowym i lotosowym.

Oto czwarta opowieść z cyklu cyklu Historie porodowe. Inna, a jednocześnie podobna do całej reszty. Szeptana i krzyczana, rozwibrowana wiedzą i emocjami, doceniająca wsparcie z zewnątrz i wewnętrzną siłę. Posłuchajcie.

Historie porodowe powstają we współpracy z marką Pink No More, tworzącą produkty wyprawkowe i takie, które odpowiadają na potrzeby mam.

*

DLACZEGO PORÓD DOMOWY?

Kiedy mówisz ludziom, że chciałabyś rodzić w domu, większość robi się bladozielona ze zdziwienia, albo rzuca w ciebie czymś w stylu: „Nie boisz się?”, „A co, jeśli…?”. Jest coś takiego w ludzkim myśleniu o porodzie, że od razu zakłada się komplikacje. Moje doświadczenie pokazuje mi też, że najpierw mówi się o najgorszym: o potencjalnych zagrożeniach i ryzyku tego czy tamtego. Czuję, że kobiecie, która rodzi, powinno się zapewnić bezpieczną i intymną atmosferę. Rodzisz tak, jak się kochasz. Ta sama energia, która dziecko do brzucha włożyła, je stamtąd wydobywa. Poród jest wydarzeniem seksualnym, co nie oznacza, że erotycznym.

Zadałam wiec sobie pytanie: gdzie i jak chciałabym się kochać? I tymi kryteriami się kierowałam, tworząc swoją porodową przestrzeń. Oczami wyobraźni widziałam przygaszone światło, delikatną muzykę, wodę, ciepło, świece i ukochanego partnera obok mnie. Poczułam moc. Wiedziałam, że to, jak i gdzie rodzę, jest moim wyborem i tylko ode mnie zależy, czy będę się tego bać, czy wezmę sprawy w swoje ręce i postaram się zapewnić mojej córeczce powitanie, jakie sama chciałabym od świata dostać. Chciałam rodzić w domu, potrzebowałam więc położnej.

*

W DOMU NIE ZNACZY SAMA

Decydując się na poród domowy, musisz zapewnić sobie odpowiednią opiekę, zarówno w czasie ciąży jak i podczas samego porodu. Od dawna położne mogą prowadzić ciąże fizjologiczne. Oznacza to, że raz w miesiącu masz wizytę u położnej i dopóki wszystko jest OK, do lekarza chodzisz tylko na USG. Na moją porodową przewodniczkę wybrałam Marie Romanowską. Należy ona do Stowarzyszenia Dobrze Urodzeni, które zrzesza prawie wszystkie położne niezależne przyjmujące porody domowe. Stowarzyszenie jest autorem pierwszego i jedynego w Polsce modelu opieki okołoporodowej poza szpitalnej, który jest zbiorem standardów i wytycznych zgodnych z panującymi przepisami i doniesieniami naukowymi.

Maria opiekowała się mną kompleksowo, zlecała wszystkie niezbędne badania i monitorowała ich wyniki. Dogłębnie zajęła się również moją dietą. Dawała mi wsparcie w każdym temacie, z którym się do niej zgłaszałam. Była dla mnie jak wielka księga porodowo-ciążowej wiedzy. Czułam, że merytorycznie przygotowuje mnie i mojego partnera Michała do tego, co nas czeka.

Braliśmy pod uwagę wszystkie ewentualności. Byliśmy zobligowani do zorganizowania kierowcy na czas porodu, na wypadek transferu do szpitala. Poprosiliśmy o to naszego przyjaciela Michała Kluska, fotografa, który sam był w trakcie przygotowań do narodzin własnego dziecka. Miałam z nim umowę, że dopiero podczas porodu zdecyduję, czy zgadzam się, aby zrobił zdjęcia. Maria pokierowała nas do odpowiedniej szkoły rodzenia, bo chciała mieć pewność, że będziemy przygotowani w zakresie wiedzy technicznej i medycznej.

*

PRZYGOTOWANIA DO PORODU

Dziewięć miesięcy ciąży wykorzystałam w pełni. Pracowałam „ze sobą” na wszystkich poziomach, od fizycznego i emocjonalnego po ten najgłębszy, duchowy. Mam to szczęście, że od samego początku Michał był bardzo zaangażowany. Śmiało mogę powiedzieć, że w ciąży byliśmy „razem” (śmiech). Nasze przygotowanie do porodu zaczęło się od szukania ludzi, którzy mają podobny styl życia i podejście do zdrowia co my, a co najważniejsze – mają za sobą poród domowy. Przez wspólnych znajomych trafiliśmy na Kamilę Domin, doulę i mamę czworga dzieci, z których troje urodziło się w domu. Kamila otworzyła przed nami magiczny świat porodów lotosowych. Wzięliśmy udział w prowadzonym przez nią warsztacie tworzenia nowej wizji narodzin. Zaprosiliśmy do tego wydarzenia moją mamę, co pozwoliło mi dokładnie poznać historię moich narodzin. Dzięki temu mogłam przepracować własną traumę porodową, aby nie przenieść jej na swój poród.

Były nam potrzebne nowe wzorce. Robiliśmy wszystko, żeby oderwać się od społecznego obrazu porodu, który jest przerażający, boli okropnie i koniecznie trzeba się znieczulić, żeby go w ogóle przeżyć. Film „Narodziny, jakie znamy” oglądałam kilka razy, zasysając z niego obrazy pięknych domowych porodów. Przekonywałam się, że poród może być potężnym rytuałem przejścia. Pracowałam ze sztuką. Dużą rolę odegrały moje rysunki – łączyłam się nimi z momentem poczęcia, ciążą i wizją porodu. W oswajaniu porodowych lęków pomogła mi fejsbukowa grupa „Błękitny Poród” i miesięczny kurs online, prowadzony przez jej założycielkę Beatę Meinguer-Jedlińską. Kurs otworzył mi oczy na to, że wszystko, co podczas ciąży wkładasz do głowy i ciała, składa się ostatecznie na doświadczenie porodu. Gdy wybierasz poród domowy, musisz się przygotować dużo bardziej niż rodząc w szpitalu. To trochę tak jak zdobycie patentu żeglarskiego – bez niego nie wypływasz na morze, zwłaszcza gdy zapowiadają sztorm…

 

*

MOJE CIAŁO WIE, JAK URODZIĆ

Byłam już 4 dni po terminie, a szyjka macicy nie bardzo chciała mi się skracać. Maria kazała nam cierpliwie czekać. Wyszliśmy z Michałem na długi spacer, piękna pogoda w parku zaprosiła nas na drzemkę na trawie. Wyspaliśmy się w słońcu. Kiedy wróciliśmy do domu, poszłam do mojej pracowni, dokończyć  rysunek swojej wizji porodu. Przez ostatnie dni ciąży, zgodnie z zaleceniami położnej, kładliśmy się spać maksymalnie o 21.00, żebyśmy w razie czego byli wyspani. Tego dnia stało się inaczej. Postanowiliśmy obejrzeć film, a po filmie zebrało nam się na miłość. I zrobiła się północ. Ledwo przymknęłam oczy, a poczułam pierwszy skurcz. Chciałam poczekać z telefonem do położnej, bo skurcze były bardzo delikatne, ale pojawiały się regularnie, co 7 minut. Michał zadzwonił więc do Marii, żeby się skonsultować. Tę i wszystkie późniejsze rozmowy odbywaliśmy na „głośnomówiącym”. Po krótkim wywiadzie wspólnie uznaliśmy że dajemy sobie jeszcze czas na rozwój sytuacji. Maria zaleciła mi wannę, melisę i drzemki miedzy skurczami, a co najważniejsze – monitorowanie skurczy i sygnalizowanie, jeżeli zaczną się zagęszczać. Michał przygotował mi przestrzeń, napełnił wannę, zapalił świece. Leżałam zanurzona w wodzie i głęboko w sobie, miedzy skurczami odlatywałam w pół-sen, a w trakcie skurczu wydawałam niskie dźwięki, które pomagały mi radzić sobie z bólem. Na tym etapie był on zupełnie znośny, leżę więc w cieplej wodzie, Michał cały czas jest przy mnie w łazience. Ja staram się przysypiać między skurczami, on siedząc pod ścianą. Brak snu daje się we znaki, ale jesteśmy spokojni. Skurcze nieznacznie przyspieszają – mam je co 6 minut, więc dzwonimy do Marii.

Do tego momentu chyba nie docierało do nas jeszcze, że to już. Ale po rozmowie byliśmy tego pewni. Niestety, pojawiła się przeszkoda. Maria mówi, że ma dyżur w szpitalu. Na wypadek takich sytuacji położne działają w zespołach, więc mieliśmy 5 położnych w zapasie oraz możliwość jechania do domu narodzin lub szpitala. Zapowiadał się nam długi poród. Po konsultacji zdecydowaliśmy, że zostajemy w domu. Maria w tym czasie sprawdzała, która z „zapasowych” położnych może do nas przyjechać lub zastąpić ją w szpitalu. Leżałam w wodzie, pracując z oddechem i dźwiękiem, poprosiłam Michała o włączenie odgłosów dżungli i to mnie uspokajało. Wszystko było jak w moich marzeniach: ciepło, woda, świece i świadomy, kochający mężczyzna, gotowy przejść ze mną wszystko. I tak by pewnie pozostało, gdyby nie to, że skurcze przestawały być takie znośne. Moje piękne głębokie dźwięki zaczynały wchodzić w inny ton, a ciało chciało się ruszać. No to – myślę sobie – to ja z tym zatańczę. Michał, wyjmuj mnie z tej wanny, idę do salonu! Tańczyć będę! – krzyknęłam. To tak sobie ze mną skurcze zatańczyły, że skończyłam, wijąc się na podłodze i rzucając kurwami. Kochanie! Dzwoń do Marysi! Ja tego nie ogarnę! – krzyczę znów. Halo, Maria! Skurcze co 5-6 minut, bolą jak cholera! – mówię do położnej. I tu moje marzenia o porodzie domowym dostały zimny prysznic.

Jest koło 5 rano. Maria mówi nam, że po obdzwonieniu wszystkich pięciu „zapasowych” położnych oraz kilku dodatkowych okazało się, że żadna nie może zastąpić jej na dyżurze, ani do nas przyjechać. Musicie przyjechać do domu narodzin albo szpitala – słyszę w słuchawce. Maria daje nam chwilę do namysłu i każe oddzwonić. W tym momencie dzwonimy do Kluska, naszego kierowcy i fotografa, żeby w razie czego do nas przyjechał. Nie ma mowy o żadnych zdjęciach! Chodzi tylko o posiadanie kierowcy na miejscu. Okazuje się, że jest on 200 km od Warszawy, ale mimo wszystko deklaruje, że już do nas rusza. Pozornie wszystko idzie nie tak, mimo to głęboko w sobie czuje, że nie tym mam się teraz zajmować. Teraz to ja mam temu wszystkiemu zaufać. Bardzo nie chcę nigdzie jechać. Czuję, że urodzę w domu i koniec, jakby do mnie nie docierało to, co właśnie usłyszałam od położnej. Nadchodzi potężny skurcz, a z moich ust wyrywa się głośne: JAK TAK, TO JĄ SAMA URODZĘ! Uważaj, o czym marzysz, jak to mówią…

Dzwonimy do Marii i tu niespodzianka! Dwie wiadomości, klasycznie: dobra i zła. Dobra: Znalazła położną, która już do nas jedzie. I zła: przyjedzie tylko na krótką wizytę, żeby ocenić rozwarcie i postęp porodu. Tak więc przyjeżdża do nas położna. Po badaniu okazuje się, że rozwarcia mam niecałe dwa centymetry w skurczu, bez skurczu prawie wcale. Czuję taki ból, że mam ochotę zabić. Znowu Maria na linii, tym razem rozmawiam z nią ja, Michał i położna, która właśnie mnie zbadała. Wnosząc po moim mikrorozwarciu, poród oszacowały na godzinę 17-19. A kiedy to mówią, jest 8 rano. Maria proponuje dwie opcje: szpital i znieczulenie, lub „bierzemy to na klatę”. Czekamy na nią do 12:00 i rodzimy w domu.

Wracam do wanny – tam jednak boli trochę mniej. Znowu leżę w cieplej wodzie, ale już nie tak spokojnie. Położna, która przyszła nas zbadać, wychodzi. Budzi się we mnie lekka panika – niby mam z tylu głowy, że marzyłam, żeby rodzić w domu, że będzie tak pięknie i w ogóle, ale ból zdominował mnie kompletnie. Majaczę, że chcę do szpitala, że nie dam rady, że chcę znieczulenie, że z bólu zaraz pęknę. Na szczęście jest Michał, są jego oczy wpatrzone w moje, są jego ręce podtrzymujące moją głowę. Ale przede wszystkim jest jego spokój, jego opanowanie, o które mogę się oprzeć, któremu mogę zaufać. Przed porodem do lustra w łazience przykleiłam kartkę z napisem: moje cało wie, jak urodzić. Ale to on mi o tym przypominał. Pomagał mi we wszystkim, wspólnie ze mną oddychał.

Poprosiłam, żeby mnie podniósł, chciałam usiąść. Było tuż przed 9 rano. Kucnęłam w wannie i… no, cóż, zrobiłam kupę. To dość normalne, kiedy wszystko napiera ci na dół. Wraz z tą kupą poczułam, że coś się zmieniło, że coś mnie jakby ogniem miedzy nogami pali. Dotknęłam swojego kroku i nie miałam wątpliwości: poczułam główkę! Michał nie do końca mi uwierzył. Przecież 40 min temu miałam 2 cm rozwarcia! DZWOŃ DO NIEJ! JA RODZĘ! – krzyczę. Wychodzę z wanny, bo przecież zrobiłam do niej kupę. Zapieram się rękami o jej brzeg w pozycji „na psa”. Od tej chwili wszystko dzieje się w ułamkach sekund.

Maria na głośnomówiącym nawiguje mój oddech i kieruje działaniami Michała. Jednocześnie jedzie do nas ze Szpitala Św. Zofii, profesjonalna do szpiku kości, pewna i opanowana, wydaje komendy, na które oboje reagujemy jak w wojsku. Ja otwieram usta jak najszerzej, krzycząc ile sił. Michał podkłada pode mnie ręczniki i smaruje moje krocze olejem migdałowym. Zadań przybywa, a główka Inki dzielnie pcha się na świat. Godzina 9:09, wchodzi Klusek. Mamy dodatkowe ręce do pomocy.

Skurcze co 2 minuty, a Maria w drodze. Michał trzyma główkę, żeby nieco spowolnić akcję. Klusek robi zdjęcia, nie pytając mnie, zresztą, jest mi wszystko jedno. Wdech, parcie, rozdzierające gardło: AAAAAA!!! O 9:17 wchodzi Maria, czas jakby zwalnia. Wraz z jej obecnością zmienia się gęstość sytuacji. Opanowanie, profesjonalizm, zimna krew. Maria rozstawia wszystkich wokół mnie na określone pozycje, niczym najlepszy strateg. Czuję wsparcie: z tyłu od doświadczonej kobiety, z przodu – od kochającego mężczyzny. Czuję, że mogę to zrobić. Moje ciało, wie jak urodzić. Jeszcze tylko kilka pchnięć, jeszcze jeden wdech.

O 9:37 Inka ląduje na rękach Michała, chwilę potem na moich. Cały świat staje, przestał się kręcić, by usłyszeć jej pierwszy oddech.

 

*

JESTEŚMY W DOMU

W chwilę po porodzie w domu jakby rozbłysło milion świateł. Nic już nie było takie same. Po lądowaniu Inki nadszedł czas na moje lądowanie. W asyście położnej, z dzieckiem leżącym na mnie, łożysko urodziłam we własnym łóżku. Maria zaopiekowała się należycie Inką, wykonała wszystkie niezbędne testy i pomiary. Przystawiła mi Inkę do piersi, zadbała o kontakt „skóra do skóry”.

Wspaniałe w porodzie domowym jest to, że masz dziecko cały czas obok siebie, nikt go nigdzie nie zabiera, a po wszystkim, nowo powstała rodzina zostaje sama ze sobą, we własnej, bezpiecznej przestrzeni.

Gdy Inka była już zaopiekowana, Maria zabrała mnie pod prysznic. Ze wzruszeniem wspominam moment, w którym mnie wycierała, byłam zbyt wyczerpana, żeby to zrobić sama. Było w tym akcie coś symbolicznie pięknego. Tak jak otuliła pieluchami Inkę od razu po porodzie, teraz otulała mnie.

Doświadczenie porodu zmieniło mnie całkowicie. Fakt, że przeszliśmy go po swojemu, na własnych warunkach, umocniło mnie i naszą relację. Wierzę teraz jeszcze głębiej, że wszystko, czego pragnę, jest po drugiej stronie strachu. Nawet gdy pozornie coś idzie nie tak, warto zaufać i trwać przy swoim.. Czasem rozpędzony świat potrafi mocno się zakręcić, jak kalejdoskop, ustawiając wszytko tam, gdzie być powinno, by zatrzymując się, stworzyć kolorowy cud, mandalę nowego życia.

*

METRYCZKA

Kto i gdzie przyszedł na świat: Inka Luna urodzona w domu
Data narodzin: 15.07.2019
Czas trwania porodu: 9,5 godziny
Waga: 2,93 kg
Wzrost: 56 cm

*

Materiał został przygotowany we współpracy z marką Pink No More.