COODOtwórczynie

COODOtwórczynie

Rozmowa z Martą Mach

COODOtwórczynie

Co w rodzinie, to nie zginie – mówi Marta Mach, a my jej przyklaskujemy. Oparcie w bliskich, dystans do krytycznych opinii i podążanie swoimi tropami – to jej stały pomysł na życie, który nie zmienił się o jotę, odkąd została mamą.

Za to sporą zmianę zaliczył jej życiowy bieg – z beztroskiego sprintu w skoncentrowany trucht, bez konieczności wygrywania i zajmowania wysokich lokat. Naczelna magazynu ,,Zwykłe Życie”, mama 3,5-miesięcznej Miry zwolniła tempo, ale nie zapomniała, jak to jest być dziewczyną pracującą. Kilka minut spokoju, wsparcie kochanych ludzi i już ma moc, by radzić sobie z niedawnymi trudami, które wydawały się nie do przejścia. Przyznajcie, że Marta pasuje jak ulał do naszego cyklu COODOtwórczynie, tworzonego wspólnie z marką COODO. Nie boi się, nie wartościuje, działa zgodnie z własną intuicją. Poznajcie się.

*

Zawsze żyłaś intensywnie. I nagle dziecko, nowa rutyna, nowy system pracy. Jak się czujesz z tymi zmianami? Ile zajęło ci wprawienie się w nowe porządki?

Trudno powiedzieć, czy ustaliłam już jakąkolwiek rutynę. Życie z Mirą ciągle się zmienia, bo ona z każdym dniem jest inna. Pierwsze dwa tygodnie tylko spała i jadła. Ja za to żyłam na podwójnych obrotach pod wpływem hormonów, które działają dużo silniej niż jakikolwiek narkotyk. Byłam wtedy przekonana, że wychowywanie niemowlęcia jest szalenie proste i przyjemne. Prawie nie spałam, a w ogóle nie odczuwałam zmęczenia. Budowania więzi z mikroosóbką, nauka karmienia piersią, wszystko to wprawiało mnie w cudowny nastrój. Do tego miałam mnóstwo czasu na czytanie, oglądanie filmów i seriali, a nawet pracę.

 

 

Ale taki stan nie może trwa w nieskończoność. Kiedy to się u was zmieniło?

Moment kryzysowy nadszedł w trzecim tygodniu od narodzin. Nie wychodziłam wtedy jeszcze regularnie na spacery, bo pogoda w kwietniu była paskudna. Niewyobrażalna dawka endorfin opadła. Nagle poczułam się bardzo zmęczona i strasznie zagubiona, trochę jak po powrocie z wakacji. Pomyślałam wtedy, że trzeba to ogarnąć, wypracować jakąś rutynę. Trzeba zacząć wychodzić z domu! Ale jak się za to zabrać? Mira już dużo więcej czuwała, więcej też marudziła. Ja nie potrafiłam jeszcze odczytywać jej sygnałów, nie wiedziałam dlaczego płacze. Karmienie na żądanie wyglądało tak, że Mira potrafiła wisieć u mojego cycka cały czas. Pamiętam dzień, który minął mi niepostrzeżenie na karmieniu i próbach uspokajania Miry. Bartek wrócił z planu około 17, a ja zdałam sobie sprawę, że jeszcze się nie umyłam. Popłakałam się i wyjęczałam, że „ja nie chcę tak żyć” – tamtego dnia opieka nad niemowlakiem wydawała mi się najtrudniejszą i najstraszniejszą rzeczą pod słońcem. Bartek zarządził, że pakujemy wózek i po prostu poszliśmy na spacer.

Jak teraz patrzysz na ten trudny czas, wpisany w każdą, ale to każdą historię macierzyństwa, jaką znam?

Dziś, kiedy Mira ma 3,5 miesiąca, wspomnienia z kwietnia wydają mi się odległą epoką. Aktualnie rutyna wygląda tak, że budzę się razem z Mirą i daję Bartkowi jeszcze trochę pospać. Przygotowuję śniadanie, Mira buja się w bujaczku, ja w międzyczasie sprawdzam maile. Po wspólnym śniadaniu każde z nas po kolei się ogarnia, przekazując sobie Mirę i jesteśmy gotowi na pierwszy spacer. Jeśli Bartek nie ma tego dnia planu zdjęciowego, to on idzie z Mirą, a ja mam czas, żeby usiąść przy biurku albo wejść do wanny i poczytać. Częściej jednak to ja ruszam z Mirą w chuście w świat. Kiedy ona śpi, ja pracuję, czytam albo rozmawiam przez telefon, nadrabiając zaległości towarzyskie. Potem obiad, zabawy w domu i drugi spacer, po którym trzeba już powoli planować kąpiel, masażyk i ułożenie Miry do snu. Jeśli dzień był intensywny, najczęściej padam razem z nią. Jeśli nie zasnę podczas karmienia, mam jeszcze czas na jeden odcinek serialu.

Jaka organizacja! Wszystko działa jak w zegarku.

Tak wygląda mój dzień idealny! Ale jeśli wypada nam coś typu: wizyta u lekarza, podróż, zła pogoda albo wydarzenie, które organizuję, i ten schemat się zaburza, to wszyscy musimy na nowo dostosować się do powstałych warunków.

W ogóle wizja potrzeby wypracowania rutyny była jedną z moich największych obaw, jeśli chodzi o macierzyństwo. W naszym życiu ustalonych schematów zawsze było bardzo mało. Wyobrażałam sobie, że po urodzeniu dziecka będziemy musieli postawić cały świat do góry nogami, i że sobie z tym nie poradzimy. Okazało się, że po pierwsze, nie jest to takie trudne, jak się wydawało, a po drugie – dziecko to nie robot.

 

 

Trudno wyliczyć wszystkie twoje obecne aktywności, ale spróbuj. I powiedz przy okazji, jak ty to wszystko robisz? 

Przy pracy nad „Zwykłym Życiem” też dużo się dzieje. Mamy malutką redakcję, każdy musi więc, chcąc nie chcąc, przyjąć kilka funkcji. Oprócz obowiązków współredaktorki naczelnej i dyrektorki artystycznej magazynu, zajmuję się księgowością, prowadzę social media, piszę materiały na stronę, produkuję sesje zdjęciowe i reżyseruję krótkie filmy video, promujące magazyn. Oprócz tego, w ramach działalności ZŻ organizujemy wydarzenia pod nazwą „Niech żyje…”. Przy każdym z nich dzielimy się obowiązkami tak, że ich zakres jest dość szeroki: od prowadzenia panelu dyskusyjnego po rozkładanie krzeseł na widowni. Podoba mi się to. Są oczywiście takie obowiązki, których chętnie bym się pozbyła, ale ponieważ lubię myśleć pozytywnie, tłumaczę sobie, że bez nich nie doceniałabym tak bardzo tej przyjemnej strony mojej pracy. Poza „Zwykłym Życiem” razem z Eweliną Klećkowską z redakcji prowadzimy „inicjatywę modową” Lucky Shirt, która polega na upcycklingu vintage koszul za pomocą erotycznych haftów.

A w ramach Fundacji Zwykłe Życie prowadzimy z Agatą (Napiórską – przyp.red) markę Edward. We współpracy z rzemieślnikami produkujemy ręcznie robione szczotki do twarzy, ciała i paznokci, ceramiczne mydelniczki i skórzane kosmetyczki.

Mówiłam, że dużo.

 

Tak, jest tego dużo, ale przed narodzinami Miry było jeszcze więcej. W ramach freelance’u pisałam, tłumaczyłam, uczyłam arabskiego, produkowałam sesje zdjęciowe dla innych magazynów i rozwijałam social media przeróżnych firm i instytucji kultury. Dlatego teraz mam poczucie, że ograniczyłam swoje aktywności do odpowiedniego minimum i maksimum zarazem.

Z organizowania czasu zawsze miałam dwóję. Ratują mnie tabelki w Google Docs i karteczki, na których odręcznie spisuję listy spraw do załatwienia.

Na początku lipca współorganizowałaś wydarzenie „Niech żyją dziewczyny”. To kolejny z długiej listy eventów, nad którymi pracowałaś, ale pierwszy z Mirą u boku. Jak wspominasz przygotowania i samą obecność na wydarzeniu? Było inaczej niż zwykle?

Było inaczej, bo pracowałam w głównej mierze zdalnie. W redakcji pojawiam się teraz od wielkiego dzwonu i zawsze z Mirą w chuście, więc jest to bardziej nadrobienie zawodowo-towarzyskich zaległości niż regularna praca za biurkiem. Do biurka siadam raz dziennie na dłużej, kiedy Bartek idzie z Mirą na spacer. Wtedy ogarniam to, czego nie da się zrobić iPhonem. Maile piszę w telefonie podczas długich i leniwych spacerów, kiedy Mira śpi w chuście.

 

Zaczęliśmy pracę nad „Niech Żyją Dziewczyny” jeszcze kiedy byłam w ciąży. Było więc dużo czasu i trochę mniej stresu niż przy innych wydarzeniach, na które dajemy sobie zwykle mniej czasu.

Przed samym eventem przyjechała do nas moja mama, żeby odciążyć nas w opiece na Mirą, bo Bartek też w tym czasie bardzo dużo pracował. Na weekend „Niech Żyją Dziewczyny” Bartek miał wolne, dojechał jeszcze mój tata i jakoś razem daliśmy radę.

 

 

Na co najbardziej brakuje ci teraz czasu?

Na chodzenie do kina, planszówki i szeroko pojęte imprezki. Od prawie czterech miesięcy, moje życie towarzyskie kończy się o 19 – zabrakło miejsca na wieczorne rekreacje. Czas to jedno. Chodzę teraz wcześniej spać, bo wcześniej się budzimy. Rozrywki po 20 są niemożliwe, przede wszystkim z powodów logistycznych.

Tęsknisz za tym?

Za imprezkami tęsknię tylko wtedy, gdy dzieje się coś spektakularnego, typu urodziny bliskich przyjaciół. Za kinem i planszówkami już dużo częściej. Zanim Mira przyszła na świat, chodziliśmy z Bartkiem do kina nawet kilka razy w tygodniu – tęskno patrzę na Lunę, gdy obok niej codziennie przechodzę. Często też umawialiśmy się z przyjaciółmi na wieczorne partyjki ulubionej gry.

 

Co cię najlepiej relaksuje? Może właśnie teraz, będąc mamą, znalazłaś nowy dobry sposób na super-hiper-odprężenie? 

 

W kwestii relaksu pozostaję wierna kąpielom. Uwielbiam wodę. W wannie, jeśli pozwala mi na to czas, potrafię leżeć dosłownie godzinami. Zanim urodziła się Mira, do kąpieli często przygotowywałam się tak, że przynosiłam sobie do łazienki napoje i przekąski, komputer do odtwarzania filmów, książkę i ze dwa magazyny. W wodzie praktycznie się parzyłam. Gdy tylko traciła temperaturę, dolewałam odpowiednią ilość wrzątku. Od zawsze uwielbiałam ukrop. Nie robiły na mnie wrażenia przestrogi, że to bardzo niezdrowe, a po powrocie z japońskich onsenów tylko utwierdziłam się w swoim przekonaniu. Japonki są przecież takie piękne i zdrowe! Temperaturę wody w wannie obniżyłam w ciąży. Teraz kąpię się w 38 stopniach – wiem, bo zawsze ją mierzę kąpiąc się z Mirą.

Czy coś jeszcze, poza kąpielami, pozwala ci trochę zwolnić, złapać równowagę?

Od kiedy na świecie pojawiła się Mira, mam kilka nowych sposobów na hiperodstresowanie. To chwile, które spędzamy tylko we dwie, i które wiążą się również z jej relaksem. Lubię ją masować. Staram się to robić codziennie. Do masażu używam oleju kokosowego, który pięknie pachnie i do nawilża moje dłonie. Dwa w jednym! Przy masażu słuchamy moich ulubionych piosenek albo rozmawiamy. Moja siostra wyczytała gdzieś, że warto rozmawiać już nawet z głużącymi dziećmi. Zadaję Mirze różne abstrakcyjne pytania i czekam na jej odpowiedzi. Bardzo fajnie obserwuje się, jak z tygodnia na tydzień jej komunikacja się rozwija i jak uczy się wydawać nowe dźwięki. Ciekawe, czy będzie gadułą, tak jak ja. Bardzo lubię też moment, kiedy spacerujemy w dzikiej części Łazienek, tej bliżej Dolnego Mokotowa. Mira śpi w chuście przytulona do mnie, a ja, jeśli właśnie nie mam żadnych pilnych towarzyskich zaległości do nadrobienia, po prostu gapię się przed siebie i maszeruję. To jest moja definicja „nicnierobienia”, luksusu, na który przed urodzeniem Miry pozwalałam sobie tylko podczas wakacji, bo przecież my zabiegani, nawet chwile odpoczynku staramy się wykorzystać pożytecznie: na dobry film, jogę, siłownię albo wartościową lekturę. Nicnierobienie jest jedną z najbardziej esencjonalnych form relaksu. Polecam wszystkim.

 

A kiedy ostatnio zrobiłaś coś tylko dla siebie?

Tylko dla siebie robię wiele i codziennie. To, że po urodzeniu Miry nie zrezygnowałam z pracy, zrobiłam tylko dla siebie. Poczułam, że opieka nad niemowlęciem będzie dla mnie, ADHD-owiczki bardzo monotonna, i że na prawdziwym macierzyńskim bardzo bym się frustrowała. Łączę więc opiekę nad Mirą z pracą, którą bardzo lubię, i która na co dzień mnie rozwija. Tylko dla siebie codziennie czytam, oglądam filmy i seriale, zwykle podczas karmienia Miry. Myślę, że te aktywności „tylko dla siebie” są bardzo ważne w życiu każdej mamy i dla każdej oznaczają coś innego. Choćby nie wiem jak spokojne i słodkie było dziecko, codziennie, choćby na chwilę, trzeba od niego odpocząć. Każda mama potrzebuje czegoś innego: jedna sportu, inna zakupów, jeszcze inna pograć na perkusji. A w tym zawsze potrzebna jest pomoc taty. Na zajęciach w szkole rodzenia Fundacji Szpitala św. Zofii ten temat był podejmowany wielokrotnie. Dwa tygodnie urlopu tacierzyńskiego, które bierze coraz więcej mężczyzn w Polsce, to świetna sprawa. Na pewno pomaga przetrwać szczęśliwie połóg. Ale to kropla w morzu potrzeb mamy niemowlaka. Każdy tata powinien to zrozumieć, bo dla dzidziusia nie ma nic gorszego niż sfrustrowana mama – wiem to na podstawie własnych doświadczeń.

A zdarza ci się robić coś samej ze sobą?

Sama ze sobą robię cokolwiek bardzo rzadko, bo bardzo tego nie lubię. Raz w życiu wybrałam się w samotną podróż, może ze dwa razy w życiu byłam sama w kinie – nie podobało mi się. Nie znoszę sama jeść posiłków, a nawet oglądać telewizji. Mam jakąś ogromną wewnętrzną potrzebę dzielenia się każdą czynnością z drugim człowiekiem. Teraz większość życia dzielę z Bartkiem i Mirą, a przez wiele lat singielskiego życia wszystko robiłam z przyjaciółmi, bez których ani rusz.

 

Powiedz jeszcze, co pozwala ci trzymać pion? Gdzie szukasz oparcia i inspiracji?

Rodzina zawsze była moją supermocą. Mam bardzo bliski kontakt z rodzicami i siostrą. Z zewnątrz nasze relacje mogą wydawać się specyficzne. Rodzice stworzyli z nami dziewczynami głośny i szczery do bólu dom. Czasem, żeby się przebić przy dyskusjach przy stole, trzeba u nas podnieść głos. Czasem powiemy sobie o dwa słowa za dużo, ale nie szczędzimy sobie też ciepłych wyznań. Wielu moich rówieśników nigdy nie usłyszało z ust rodziców słów „Kocham cię”. Ja w dzieciństwie słyszałam te słowa kilka razy dziennie, i od taty, i od mamy. To z pewnością dało mi poczucie pewności siebie. I wciąż daje pewność, że choćby nie wiem co, na rodziców zawsze mogę liczyć. Ta bliska relacja sprawia, ze mam do nich ogromne zaufanie, jeśli chodzi o opiekę nad Mirą. Kiedy wychodzą z nią na spacer, nie patrzę nerwowo na zegarek czy telefon, nie martwię się, że sobie nie poradzą, że nie zaopiekują się nią tak dobrze, jak ja.

I nigdy się nie kłócicie?

Wiadomo, że kiedy jesteśmy wszyscy razem dochodzi do klasycznych starć pokoleniowych: „A czy ona nie wypadnie z tej chusty?”, „Czemu nie zakładasz jej czapeczki?”, „Śpicie w jednym łóżku? Nie boisz się, że ją zgnieciesz?”, itp., itd. Super jest to, że mimo iż lubią sobie pogadać, szanują wszystkie nasze decyzje dotyczące wychowania Miry.

Teraz, od kiedy z Bartkiem i Mirą tworzymy własną rodzinę, czuję, jakbym była wyposażona w podwójny pancerz. Co w rodzinie, to nie zginie!

Prawda! Dzięki za rozmowę.

 

*

Zdjęcia: Paulina Pajka

Rozmawiała: Dominika Janik

*

Marta Mach

Rocznik 1983. Urodzona w Grudziądzu. Z wykształcenia arabistka. Współredaktorka naczelna i dyrektor artystyczna magazynu Zwykłe Życie. Z zamiłowania podróżniczka.

*

Mira nosi sukienkę, chustkę, sukienkę-ogrodniczkę i spodenki, a do snu okrywa się bambusową chustą.