„A gdyby po prostu pokazać dzieciom, jak wygląda pole, jak zbiera się ziemniaki, pozwolić wejść do traktora i zobaczyć kombajn ziemniaczany na własne oczy, wykopać takiego ziemniaka, a potem upiec na ognisku? Myślę, że dużo łatwiej zapamiętałyby to doświadczenie, niż przerabiając czytankę o plonach i oglądając obrazki” – zastanawia się Pola Madej-Lubera, bohaterka kolejnej odsłony cyklu Coodotwórczynie.
Kto z nas, szczególnie przy okazji lockdownu, nie miał myśli typu „rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady”? Nasza redakcyjna koleżanka Pola Madej-Lubera też była w tym punkcie. Podeszła jednak do sprawy po swojemu. Nie rzuciła wszystkiego, tylko przeorganizowała tryb działania swojej rodziny. I nie uciekła w Bieszczady, tylko na Lubelszczyznę. Po kilku miesiącach wróciła do normalnego życia w Warszawie, ale nic już nie będzie takie jak wcześniej. W ramach cyklu Coodotwórczynie opowiada nam, czemu bycie daleko od miasta uważa za współczesny luksus i co zrobić, by dzieci w systemowych placówkach miały z naturą nieco więcej styczności. A tajemnice kazimierskiego domku i ogrodu odkrywają przed nami Henio i Kazik.





Skąd w twoim życiu domek pod Kazimierzem Dolnym?
To nasze miejsce rodzinne. Moja mama pochodzi z tych stron, rodzice od lat mieli ziemię blisko Kazimierza. Zbudowali domek, ponieważ tak jak ja kochają przyrodę, bliskość natury, wieś, no i oczywiście niepowtarzalny klimat Kazimierskiego Parku Krajobrazowego. Ogród założyłam ja, choć oczywiście nie bez pomocy mamy, a w zasadzie każdego członka rodziny. Teraz najwięcej korzysta z tego ustronia najmłodsze pokolenie, to znaczy ja i moje dzieci. To wielkie błogosławieństwo na czasy lockdownu.
Z twojego IG: „Mój tata mówi, że wszędzie jest ciekawie i pięknie, wystarczy mieć czas na swobodne włóczenie się”. Czy to motto twojego dzieciństwa? Wdrażasz to w życie swojej rodziny?
Mój tata jest osobą, która umie cieszyć się z odkrywania nowego, poznawania świata, jest nieustraszonym podróżnikiem, mimo swoich lat. Na pewno przejęłam po nim chęć odważnego zaglądania w każdą dziurę i przeskakiwania przez każdy płot, nie tylko pod Kazimierzem, ale w zasadzie na całym świecie. Gdy byłam mała, rodzice zabierali mnie na Lubelszczyznę do rodziny, jeździliśmy po okolicy, chodziliśmy na spacery. To właśnie włócząc się po wsiach, mój tata natrafił na działkę. Nie zliczę, ile razy zakopał się samochodem, próbując pokonać nieutwardzoną drogę przez jakiś wąwóz. Dziś ja robię to samo, choć temperuje mnie mąż, który jest bardziej ostrożny i szanuje nasz samochód. Mama nauczyła mnie patrzeć z bliska – na zabytki, ale też na przyrodę. Pokazała mi, jak odkrywać piękno natury, uczyła nazw dzikich roślin.
Do dziś rodzice odkrywają fajne miejsca i się tym ze mną dzielą. Ostatnio mama znalazła świetny stragan rolnika z pobliskiej wsi, robimy tam ciągle zakupy. Wszyscy lubimy tradycyjne wiejskie bazarki, sklepiki, gminne festyny. Szkoda, że przez pandemię imprez jest mniej. Ale my żyjemy tak od lat, eksplorując zakamarki powiatu puławskiego, który kochamy. Zbieramy książki na temat okolic, ja szczególnie fascynuję się postacią Izabeli Czartoryskiej. Sam Kazimierz stał się ostatnio miejscem mocno turystycznym, dlatego staramy się bywać w miasteczku rekreacyjnie, jedynie off-season. Zazwyczaj siedzimy na naszej podkazimierskiej wsi. I tak, gdy mamy czas i chęci, okazuje się, że każdy zakątek Polski może być ciekawy. W nieznanym miasteczku Michów odkryłam ludowego twórcę wikliny, na targu w Wąwolnicy kupiłam najlepszą ekologiczną kaszę, a w podupadłym majątku Kleniewskich nieopodal Kazimierza odkryłam bardzo ciekawe regionalne muzeum. Mogłabym tak wyliczać godzinami…





Wspomniałaś o ogródku. A ja podczas lockdownu z zaciekawieniem obserwowałam u ciebie rozwój warzywnika – skąd pomysł? Czy i jak dzieci angażują się w ten temat?
Od dzieciństwa pasjonuję się ogrodnictwem. Od kiedy rodzice udostępnili nam swoją posiadłość, pielęgnuję tu swój ogród. Zasadziłam w nim wszystko, praktycznie od zera – na początku było karczowanie pni, równanie terenu koparką, którą sama zresztą obsługiwałam. Rośliny kupowałam albo zdobywałam w inny sposób, bo wtedy jeszcze w sklepach wybór nie był tak szeroki, jak dziś. Jedne przyjechały z Wielkiej Brytanii, inne jako nasiona w kopercie od różnych kolekcjonerów z całej Polski. Kocham ogrody od zawsze, przez kilka lat prowadziłam popularny blog ogrodniczy, mój ogród wystąpił kilka razy w sesjach fotograficznych i w telewizji. Dlatego praca w nim jest dla mnie czymś naturalnym.
A warzywnik? Miałam go już kiedyś, ale zlikwidowałam, gdy życie w Warszawie zrobiło się zbyt intensywne i weekendy nie wystarczały na ogarnianie warzyw. Ale teraz znowu nastąpiła zmiana: lockdown sprawił, że miałam więcej czasu wolnego na działce i postanowiłam spożytkować go na założenie własnej permakultury. To był doskonały pomysł. Mój mąż założył obok warzywnik tradycyjny. Dzieci pomagały nam i z radością brały udział w sadzeniu i pielęgnowaniu warzyw, choć oczywiście unikały najcięższych czy niewdzięcznych prac. Uważam to za fantastyczne rozwojowe doświadczenie. Własna włoszczyzna czy pomidory to nie tylko satysfakcja, to też zdrowie i spora oszczędność. No i inspiracja w kuchni! Od razu chce się gotować, gdy na grządce mamy własny bób w kolorze karmazynowym, ciekawe odmiany pomidorów czy karłowaty jarmuż. Ciągle się uczę, dokształcam. Lubię obserwować innych ogrodników, specjalistów od warzyw. Moją „ikoną” jest od lat Brytyjka Alys Fowler, a z polskich blogerek lubię Yummy Yummy Garden i polecam wszystkim. Dzięki Instagramowi poznałam też Ewę z Warszawy, która tak jak ja ma rodzinę na Lubelszczyźnie i uprawia warzywa na balkonie. Okazuje się, że w dużym mieście można mieć nawet własne oliwki i figi! I to bez szklarni.





Po pół roku, po lockdownie i wakacjach, wróciłaś z dziećmi do Warszawy. Jak nadrabiacie kontakt z naturą w mieście?
Robię co mogę, by dzieci miały codziennie minimum godzinę ruchu na świeżym powietrzu. Czytałam książkę o rytmie dobowym dnia i wpływie słońca na samopoczucie człowieka, więc staram się, by ruch był wtedy, gdy jest widno. Dlatego moje dzieci jeżdżą do szkoły i przedszkola rowerami. Kiedy tylko możemy, wychodzimy do parku. W weekendy, jeśli nie wracamy na działkę, robimy wypady do lasu, Puszczy Kampinoskiej. Uwielbiam przyrodę i wiem, że kontakt z nią jest niezbędny dla zdrowia psychicznego. Ale jest wiele innych aspektów rzeczywistości, które są dla mnie ważne, takie jak obcowanie z kulturą, czas wolny dla dzieci, czas na naukę, na kolegów… Trudno to wszystko pogodzić. Gdy mam luźniejszy dzień, zabieram dzieci w miejsca dla spragnionych klimatu wsi mieszczuchów, takie jak farma dyń czy ogród botaniczny.
Czy blisko natury czas z dziećmi jest inny? Czy jest go więcej, mniej?
Dzieci towarzyszą mi cały czas, od prawie dziewięciu lat, bo jestem osobą, która bardzo poświęciła się macierzyństwu. Trudno mi powiedzieć, jaka jest różnica, czy czasu jest więcej, gdy jesteśmy gdzieś blisko przyrody. Zawsze czas z dziećmi jest ciekawy, wartościowy. Myślę, że mamy z naturą tyle styczności, że nawet nie do końca czuję, jak to jest ważne. Gdybym siedziała kilka miesięcy w zamknięciu, w bloku, pewnie doceniałabym przyrodę jeszcze bardziej. Na pewno świeże powietrze i szum lasu robią dobrze na głowę. Nie oznacza to jednak, że wystarczy wyjść z domu, by dzieci dobrze się bawiły. Moje maluchy nie są typami „samoobsługowymi”, zwłaszcza chłopcy. Jeśli nie ma zorganizowanej wycieczki – szybko się nudzą. Musimy wymyślać atrakcje: zbieranie grzybów, szukanie mniszków lekarskich na syrop, obserwacja owadów, mieć mnóstwo prowiantu na piknik itd. Lubię, gdy czas na łonie natury jest aktywny – gdy się jeździ rowerem, spaceruje, wędruje po górach, albo pływa kajakiem. W tym roku dużo tego mieliśmy i bardzo jestem z tego powodu szczęśliwa. Marzy mi się jazda konna z dziećmi przez kazimierskie wąwozy, ale do tego potrzebujemy jeszcze kilku lat intensywnej nauki.







Czym jest dla twojej rodziny obcowanie z przyrodą – to bardziej relaks czy rozrywka?
Obcowanie z przyrodą jest przede wszystkim wielkim luksusem dla zapracowanego człowieka z wielkiego miasta. Cenię każdą chwilę w ogrodzie czy w lesie, zwłaszcza że to jest nasz las, a nie publiczny. To ogromny luksus – możemy szaleć, czuć się swobodnie, nikt nas nie widzi. To dla nas wypoczynek i rozrywka w jednym. Pielenie i przesadzanie roślin na moich rabatach odstresowuje mnie totalnie. Mąż lubi rąbanie drewna i koszenie trawy, które jest jak medytacja. Pod każdym względem bycie blisko natury jest świetne.
Czy masz poczucie że szkoła systemowa pielęgnuje bliskość z przyrodą, czy raczej ją ogranicza?
Niestety, szkoła w kształcie, w jakim jest obecnie, kompletnie nie odpowiada na potrzeby dziecka. To samo dotyczy edukacji przedszkolnej. To skomplikowany temat, na długą dyskusję. Nauczyciele nie wychodzą z dziećmi poza szkołę czy przedszkole tyle, ile by mogli, i ile powinni, z wielu powodów. Są przeszkody techniczne (braki kadrowe, za mało osób do pilnowania), obawy o bezpieczeństwo (duże klasy i grupy przedszkolne to wyzwanie). Przeszkadzają też rodzice, którzy ubierają dzieci do przedszkola w tiulowe spódnice, zamiast dać im solidną outdoorową odzież, w której dziecko mogłoby się szczęśliwie pobrudzić i potarzać w liściach. Na koniec jest kwestia programu, który jest tak obszerny, że dzieci nie mają czasu na nic innego niż wkuwanie.
Paradoksalnie w szkole podstawa programowa zmusza dzieci do przyswajania dużej ilości informacji na sucho. Muszą zapamiętywać rzeczy takie jak „rodzaje jesiennych plonów na polu”. A gdyby po prostu pokazać im, jak wygląda pole, jak zbiera się ziemniaki, pozwolić wejść do traktora, dać zobaczyć kombajn ziemniaczany na własne oczy, wykopać takiego ziemniaka, a potem upiec na ognisku? Myślę, że dużo łatwiej dzieci zapamiętałyby to doświadczenie, niż przerabiając czytankę o plonach i oglądając obrazki. My, rodzice, powinniśmy walczyć z tym ograniczonym systemem i wymuszać na kadrach pedagogicznych nie tylko uczenie o przyrodzie w teorii, ale częste wychodzenie z dziećmi na zewnątrz w ramach WF-u i sami organizować im wycieczki szkolne do lasu. Warto pokonywać też własne schematy rodzicielskie i uprzedzenia, wychodzić z dziećmi z domu nie tylko, gdy jest słonecznie i sucho. Hasła typu „nie rób tak, bo się ubrudzisz”, „nie wchodź w kałużę, bo się przeziębisz” tkwią w wielu z nas głęboko.





Jak włączać przyrodę do edukacji i co robić „po szkole” blisko natury?
Nie czuję się ekspertem edukacyjnym, ale jestem dziennikarką i mamą, która stale poszerza swoją wiedzę. Jest mnóstwo osób pasjonujących się pedagogiką alternatywną, które publikują na ten temat i dzielą się doświadczeniami. Sama korzystam z ich wiedzy i się nimi inspiruję. Od dawna podziwiam Anię Jodełkę, Darię z „Poznańskiej Spacerówki” czy Anię z „Krakowa z dzieckiem”, która ma swoim profilu najlepszą biblioteczkę dla osób zainteresowanych „dzikim rodzicielstwem”. Dzięki dziewczynom dowiedziałam się bardzo wiele o leśnej edukacji i praktycznych sposobach na przebywanie z dziećmi w dziczy. Warto wspomnieć, że to jeden z najtańszych sposobów zapewnienia dzieciom wartościowej atrakcji. Las jest za darmo! Pamiętam, jak kolega mojej córki, którego rodzice chodzą po górach i są aktywnymi turystami, zaprosił nas na leśne urodziny w połowie grudnia. Wielu rodziców z przedszkola było wtedy w szoku, ale nam ten pomysł bardzo się spodobał. Przy leśnym parkingu w jednym z miejskich lasów Warszawy zorganizowano grilla, ognisko, konkursy. Dzieci i rodzice przyszli ciepło ubrani, była herbata w termosie… To był jeden z lepszych grudniowych dni w życiu moich dzieci. Teraz, jesienią, moja rodzina stawia na klasyki: spacery po parku, zbieranie kasztanów, korale z jarzębiny. Już za chwilę będziemy dokarmiać ptaki, zbierać żołędzie dla zwierząt z warszawskiego zoo i, miejmy nadzieję, korzystać z białego szaleństwa. Oby spadło w tym roku trochę śniegu!
Ja też mocno trzymam za to kciuki! Dziękuję za rozmowę.




Pola Madej-Lubera – mama trójki: 8-letniej Józi, 5-letniego Henia i 2-letniego Kazika. Stylistka, redaktorka Ładne Bebe, dziennikarka zajmująca się tematyką edukacji i rozwoju. Fanka ogrodnictwa i „dzikiego rodzicielstwa”.
*
Rozmowy z innymi Coodotwórczyniami znajdziecie w naszym cyklu.
*
Henio i Kazik mają na sobie ubranka Coodo z najnowszej kolekcji „Dzieciaki z lasu”. Henio – bluzę z weluru, spodnie i szalik. Kazik na sesji nosi prążkowane spodnie, bluzę i czapkę z uszami. Wszystkie ubranka marki Coodo są szyte w Polsce z certyfikowanej, ekologicznej bawełny.
Publikacja powstała przy współpracy z marką Coodo.