koronawirus rzemiosło trójgłos

Chciałem uniknąć modelu człowieka uwięzionego w korporacji

Trójgłos, czyli trzy rozmowy na jeden temat

Chciałem uniknąć modelu człowieka uwięzionego w korporacji

Utrzymują się z pracy rąk i głowy. Robią, tworzą, działają, ale nie uważają się za typowych rzemieślników. Jakimi są ojcami, czym ich życie różni się od innych, i jak zmieniła ich kwarantanna?

Lodziarz, rysownik, rolnik. Dzisiejsi bohaterowie wymykają się definicji rzemieślnika, każą o niej myśleć szeroko. Bo rzemiosło to już nie tylko wyplatanie koszyków, garncarstwo czy snycerka. Rzemiosło to fach, ale także biznes. Często zajęcie zupełnie bez związku z odebraną edukacją. Czasem żmudne, innym razem ekscytujące. Jakimi ojcami są współcześni rzemieślnicy? Czy wychowują swoje dzieci na czeladników? Czy mają więcej czasu, niż ich koledzy z korporacyjnych etatów? Trzej ojcowie, pozoru zupełnie różni, ale łączy ich jedno: są rzemieślnikami z wyboru, wbrew rodzinnym tradycjom i edukacyjnym schematom. Szukali w zawodzie pasji, wolności, realizacji marzeń. Swoim dzieciom życzą tego samego. Posłuchajcie.

 

*

Dennis Wojda „Denissimo”, urodzony w Sztokholmie ilustrator, rysownik, grafik. Jest autorem i scenarzystą nagradzanych komiksów, w tym słynnego „Mikropolis”. Tata dwójki chłopców (10 i 15 lat). Obecnie mieszka w Warszawie.

 

„Rzemieślnik” – powiedziałbyś tak o sobie?

To nie jest złe określenie, nie wolno się go bać. Sam powiedziałbym o sobie chyba „designer”, czyli projektant graficzny. I tak, to jest rzemiosło. Do niedawna pracowałem w Sztokholmie, byłem dyrektorem artystycznym magazynu. Pół roku temu moje wydawnictwo przeszło na pracę zdalną i zostałem rzemieślnikiem freelancerem.

Czyżby twój pracodawca przewidział zbliżającą się pandemię?

Przejście na pracę zdalną wyszło nam tak dobrze, bo byliśmy już wcześniej super zgrani jako zespół. Mnie interesowało głównie, czy będę mógł pracować z Warszawy. Okazało się, że tak. Moja redaktor naczelna pracowała z Tajlandii, redaktorka z szwedzkiej wsi, pan od korekty z Hiszpanii, mój asystent z Berlina, a pismo drukuje się w Estonii. Zdalny tryb pracy pozwala mi na branie zleceń dodatkowych. Głównie ze Szwecji, ale projektuję teraz też książki m.in. dla wydawnictwa Tatarak. Od kiedy przeszedłem na freelance, uważam jak dysponuję czasem i w co się angażuję. Starannie wybieram zlecenia, staram się by zawsze było w nich jakieś pole dla kreatywności i zabawy. Jeśli rzemiosło staje się samym jedynie rzemiosłem, wkrada się nuda. Dlatego pracując dla gazet starałem się zawsze maksymalnie uruchamiać kreację: wplatać swoje ilustracje, bawić typografią.

Co daje taki tryb pracy ojcowi dwóch synów?

Najczęściej nie ma u nas pośpiechu, jaki zapewne pojawia się w rodzinach, w których rodzice jadą rano do biura na konkretną godzinę. Mogę manewrować czasem i zadaniami w pracy, tak by móc poświęcić się chłopcom w ciągu dnia. Robię im często śniadania, kolacje, obiadów nie, bo kiepsko gotuję, mimo że moi rodzice prowadzili restaurację (śmiech). Nie mam problemu by w środku dnia wyjść z dziećmi na deskorolkę do parku, czy na plac zabaw. Szkoda, że teraz są już starsi, więc mniej tego potrzebują.

Projektujesz, ilustrujesz książki dla dzieci. Ale jesteś też rzemieślnikiem od komiksów.

Komiksy to moja pasja. Przez wiele lat wkładałem w nie dużo serca. Najpierw tworzyłem z przyjaciółmi, pisałem scenariusze. Potem robiłem komiksy sam, wydałem nowelę graficzną “566 kadrów”. Niestety po przeprowadzce do Szwecji zostało mi zbyt niewiele czasu na zajmowanie się tym. Tak naprawdę mniej zajmowałem się komiksami, bardziej ilustracją. Otworzyłem nawet sklep internetowy dennissimo.se z plakatami ze Sztokholmu.

„Mój tata jest twórcą komiksów” – to musi brzmieć dumnie w ustach dorastających chłopców.

Czy ja wiem? Dla nich moja praca to nic szczególnego, świadomość czym się zajmuję, towarzyszy im od zawsze. Kiedyś stworzyłem z Joanną Gorzelińską książkę interaktywną – „Kumplobook„. To zbiór pomysłów na zabawy bez elektroniki, takie gry dwuosobowe, od mapy skarbów po zagadki. Liczyłem, że moi synowie się ucieszą, zwłaszcza, że miałem bardzo pozytywny odzew od znajomych. Chłopcy nie wykazali niestety żadnego zainteresowania kumplobookiem. Widać moje dzieci to nie ten target (śmiech). Na szczęście spodobała im się inna książka, o gotowaniu, którą zilustrowałem. Być może czują jakiś rodzaj radości, czy dumy, z tego co robi ich tata, ale okazują to bardziej wobec otoczenia. Pamiętam jak w szkole syna poproszono mnie o poprowadzenie lekcji o tworzeniu komiksów. Chyba się spodobało, bo ostatecznie przeprowadziłem tych lekcji kilka, i jeszcze w innych klasach. Wydaje mi się, że mój syn wtedy był zadowolony.

Odnalazłeś się w roli nauczyciela?

Tak, byłem już nauczycielem wcześniej, uczyłem szwedzkiego. Moim zdaniem jak się jest dobrze przygotowanym, to bez problemu można uczyć różnych rzeczy.

Synowie przejęli twoje zainteresowania?

Z chłopcami dzielę to, że lubimy podobne klimaty, muzykę, książki, komiksy właśnie. Nie chciałem na moich synów jakoś specjalnie wpływać, mają swoje zainteresowania, choć pewnie jak wszystkie dzieci, trochę przesiąkli tym, co było w domu. Starszy bardzo lubi japońskie mangi i anime, i myślę że zaczerpnął to ode mnie. Młodszy syn jest świetnym rysownikiem, dużo lepszym niż ja. Ma nie tylko talent, ale też zapał, wytrwałość. W domu są tony jego notesów, zapisanych kartek. Rysuje dużo i jest perfekcjonistą, do tego stopnia, że czasami chce niszczyć swoje stare prace. Tłumaczy, że „już tak nie rysuje”. Musimy je przed nim chować, by ocalały. On od małego tak dużo rysował, nawet na ścianach, na sofach. Nie robiliśmy z żoną o to wielkich awantur, stwierdziliśmy, że trudno, kiedyś przeprowadzimy remont i tyle.

Jak wygląda twoja pracownia, stanowisko pracy? Synowie zabierają ci kartki i ołówki?

Teraz pracuję tylko na komputerze, i nie mam nawet swojego biurka, jako jedyna osoba w domu! Dopiero na czas pandemii i uziemienia zorganizowałem sobie prowizoryczny stoliczek, który mieści jedynie laptop i tablet do rysowania. Wcześniej pracowałem po prostu w kawiarniach, lub w mieszkaniu moich rodziców. Dawniej, gdy robiłem komiksy, miałem trochę akcesoriów rysowniczych, notesów. Ale to wszystko już dawno zabrały mi dzieci.

Urodziłeś się w Szwecji, mieszkałeś i tu i tam. Czym różnią się ojcowie w Polsce od Szwedów?

To może zabrzmieć niesprawiedliwie, ale mam wrażenie, że tam ojcowie są bardziej obecni, zwłaszcza na etapie gdy dziecko jest małe. Może to wynika z systemu? W Szwecji urlop rodzicielski dla ojca jest obowiązkowy. Brzmi super, ale z perspektywy pracodawców, którym tatusiowie znikają na kilka miesięcy, nie koniecznie jest to coś dobrego. W Sztokholmie na ulicach i placach zabaw normalnym widokiem jest ojciec z wózkiem.

No właśnie, a w Polsce często bierze się takich za bezrobotnych…

W Szwecji funkcjonuje nawet takie określenie „Latte Pappa”. To taki tata, który niby się zajmuje dzieckiem, ale przesiaduje z kolegami w modnych kawiarniach i popija caffè latte, gdy dziecko śpi lub bawi się telefonem. To w Sztokholmie nierzadki widok. Myślę, że panuje tam spore przyzwolenie na korzystanie z elektroniki i ekranów przez nawet bardzo małe dzieci. Widziałem kiedyś w autobusie w Sztokholmie ojca z trójką dzieci, który jak tylko wsiadł, rozdał komórki, dziecku w wózku też, a sam gapił się w okno. Nie uważam by elektronika była czymś z gruntu złym, to element rzeczywistości z którego wszyscy korzystamy, a jednak w Polsce nie widziałem by ktoś dzieciom sam z siebie rozdawał ekrany do zabawy w ten sposób.

A co mogliby Polacy przejąć od Szwedów?

Na pewno podejście do obcowania z przyrodą, bycia na zewnątrz. Tam nie ma sytuacji, że pogoda zatrzymuje dzieci w klasie. Wychodzi się na każdej przerwie na boisko. Nie raz odbierałem moich synów ze szkoły całych w śniegu, ubranych jedynie w bluzy (śmiech). Drugą rzeczą, która przychodzi mi do głowy, jest luz w sferze manier. Po przeprowadzce do Sztokholmu często czułem napięcie z powodu aktywnego i głośnego zachowania moich synów na ulicy. Biegali, ruszali się, głośno rozrabiali. Łapaliśmy się z żoną na tym, że ich ciągle strofujemy… a nie chcieliśmy tego robić. Szwedzi mają inną kulturę, większy luz. Tam nikt nie instruuje dzieci „tego nie rób, nie dotykaj, przestań”. Dopiero jak dziecko stanie, powiedzmy, na skraju niebezpiecznej dziury do której może wpaść, to rodzic powie stanowczym tonem: wracaj tutaj!

 

*

Gdyby nie nakaz społecznego dystansowania, pojechałabym do Rafała Duszyńskiego rowerem, zrobić wywiad na żywo, w jego gospodarstwie nieopodal stąd. Mój kolejny bohater – tata 13-letniego Janka, 11-letniej Julii i półrocznej Gai – to serowar. A może raczej nowoczesny biznesmen z branży agro? Kiedyś można było powiedzieć „rzemieślnik” czy „przetwórca”, bo Rafał osobiście zajmował się produkcją serów. Dziś jego firma „Droga Mleczna”, to zdywersyfikowany biznes, marka rozpoznawana nie tylko na Lubelszczyźnie. Dzwonię. Odbiera telefon podczas spaceru z dziećmi, gdzieś pośród nałęczowskich głębocznic i jarów.

Życie wielu z nas wywróciło się do góry nogami w czasie pandemii. A ty jak zaczynasz dzień?

U mnie w zasadzie nic się nie zmieniło, na pewno nic nie wywróciło się do góry nogami. Krowy dalej trzeba doić dwa razy dziennie, sery dalej robić w poniedziałki i środy. Jestem w bardzo uprzywilejowanej sytuacji, bo należę do branży, która nie zwalnia, dalej jest aktywna i działa niezależnie. Wciąż wstaję o 6.00, wykonuję swoje stałe zajęcia. Zmieniło się to, że o 10.00 jem śniadanie z dziećmi.

Jak wygląda wasze nauczanie zdalne? Bez problemu godzisz obowiązki rolnika i przedsiębiorcy z byciem nauczycielem dzieci?

Około 11.00 siadamy razem do biurka. Jest raczej bezproblemowo, choć oczywiście mamy jakieś zaległości, nie robimy wszystkiego perfekcyjnie. Ale nauka z dziećmi nawet sprawia mi radość, powtarzam sobie wiadomości z chemii. Może nawet przeczytam „Balladynę”? Rolnictwo to zadania sezonowe. Mam szczęście, że najważniejsze prace polowe już wykonałem, więc mogę pracować z dziećmi i wspierać je w nauce bez poczucia, że coś zawalam w swojej pracy. Choć wiadomo, zawsze jest to trochę działanie „na cztery ręce”.

Mieszkacie na wsi. Nie brakuje wam na co dzień dostępu do atrakcji i dóbr, które zapewnia aglomeracja?

W tej chwili szczególnie odczuwamy, w jak bardzo uprzywilejowanej sytuacji jesteśmy. Możemy wyjść z domu, pójść swobodnie na spacer, do lasu, bez stresu, że kogoś spotkamy. Oczywiście doskwiera nam brak kontaktu z ludźmi, brakuje mi znajomych, kręgu ludzi, jak każdemu w tej chwili. Przed pandemią zaś nie odczuwaliśmy jakiejś wielkiej izolacji, mamy bardzo blisko Lublin, Warszawę zaledwie dwie godziny drogi stąd. To nie Bieszczady czy dzikie Mazury. Woziłem dzieci na zajęcia dodatkowe do Lublina, i podejrzewam, że dojeżdżałem tam szybciej i wygodniej, niż niejedna warszawska rodzina, która pracuje w centrum a mieszka na przedmieściach stolicy. Życie jakie prowadzimy – blisko natury, na wsi, to błogosławieństwo. Widzę to zwłaszcza teraz.

Dzieci podzielają to umiłowanie prowincji, natury?

Gdy byli mali, ich radość z faktu wychowywania się na farmie była większa. Wspólne szukanie kurzych jajek, i tak dalej. Teraz to już nie jest dla nich atrakcyjne, krowy kojarzą im się raczej z obowiązkami, z wymienianiem ściółki. Starsze dzieci zaczynają mieć inne potrzeby, których zaspokojenie na wsi jest trudne. Dlatego rozważamy, że do liceum pójdą raczej w mieście, może nawet w Warszawie. Ale mamy na takie decyzje jeszcze sporo czasu. Zobaczymy.

Żeby uruchomić gospodarstwo długo uczyłeś się fachu u brytyjskich rolników. Jednocześnie skończyłeś studia prawnicze. Jak to ukształtowało twoje podejście do edukacji dzieci? Chciałbys żeby pokończyły dobre szkoły, czy raczej miały fach w ręku?

Warto skończyć studia, chociażby po to, by się rozwinąć intelektualnie. Ale moim zdaniem edukacja jest czymś, co można traktować rozdzielnie z później wykonywanym zawodem, to dwie odrębne kwestie. Ważne, by dzieci miały wolność wyboru. Oczywiście wiele zależy od konkretnego dziecka, jedno potrzebuje większego ukierunkowania, inne więcej wolności, ale uważam, że warto pozwolić im wybierać. Najważniejsze, by umiały znaleźć swoje miejsce i rolę w życiu. Ja na pewno nie myślę o moich dzieciach w kategoriach „wychowywania następcy” ze względu na biznes, który prowadzę. Sam miałem taką właśnie wolność wyboru. Postawiłem na życie na wsi, bo chciałem uniknąć modelu człowieka uwięzionego w korporacji, związanego etatem.

Jakim ojcem jesteś?

Hmmm… Jestem ojcem-matką (śmiech). Mam taką życiową sytuację, że byłem długi czas „samotnym ojcem”, dzieląc się opieką nad dziećmi z ich mamą, z którą się rozstaliśmy. Od kiedy pamiętam, wykonywałem czynności w tradycyjnej patriarchalnej kulturze przypisane kobietom, więc jestem ojcem, który karmi, pierze, sprząta, wszystko ogarnia w domu. Na pewno wierzę w bliskość i budowanie z dziećmi więzi. Spędzanie czasu, spacery, wspólne czytanie dziecięcej literatury.

Wszystkich teraz interesuje co będzie dalej. Jakie ty masz plany na przyszłość?

Jestem pod wpływem koncepcji inspirowanych antropozofią i rolnictwem biodynamicznym. Marzę o stworzeniu społeczności wiejskiej. Chciałbym mieć wspólnotę ludzi, więcej rodzin, które na bazie wspólnej pracy związanej z uprawą ziemi, hodowlą zwierząt i produkcją żywności, może rzemiosłem, a może w połączeniu z działalnością terapeutyczną  – tworzą przestrzeń dla zdrowego, wolnego, wartościowego życia.

*

Warszawiak Kuba Cydzik, to młody tata dwuletniej Zosi. Zaczynał jako student fotografii poznańskiej ASP, długo pracował w branży foto w stolicy, między innymi asystując znanym fotografom lajfstajlowym. Pracował też ponad rok jako profesjonalny przewodnik nurkowy w Egipcie, lecz porzucił nurkowanie dla własnej rzemieślniczej lodziarni „Serwus Syrena”. Zanim udało mi się z nim porozmawiać, kilkakrotnie przekładaliśmy rozmowę, bo… opiekował się córką. Wkrótce zostanie tatą po raz drugi, więc korzysta z każdej chwili spowolnienia, jaką narzucił mu wirus.

Jesteś bardziej rzemieślnikiem czy biznesmenem?

Jestem zwykłym lodziarzem. Biznesmeni mają po kilka lodziarni i w większości nie potrafią sami napisać receptury, lody robią na gotowych bazach i pastach smakowych, receptury dostają od dostawców półproduktów. Ich praca skupia się raczej na zarządzaniu dużą firmą i marketingu. Ja większość swojego czasu poświęcam na produkcję lodów i bezpośredni kontakt z naszymi gośćmi.

Przyszła wiosna, sezon na lody, twój biznes musiał zapewne stanąć?

Nie do końca tak jest. Lody w waflu i kubku papierowym to produkt na wynos, więc teoretycznie możemy pracować cały czas. Niestety już w pierwszy weekend po wprowadzeniu kwarantanny okazało się, że mamy w lokalu bardzo dużo dzieci…. Podjąłem więc decyzję o chwilowym zamknięciu lodziarni. Odczekałem tydzień i uruchomiłem telefoniczne zamówienia zbiorczych dużych opakowań. Można przez telefon wybrać ulubione smaki, a później odebrać lody bez wchodzenia do lokalu. Niestety okazało się, że musimy myśleć za wszystkich dookoła, więc postanowiłem utrudnić ludziom zakupy w moim lokalu (śmiech). Lody sprzedajemy nadal, bo zależy mi na utrzymaniu miejsc pracy, a już dziś wiem, że nie wystarczy to na pokrycie kosztów bieżących.

Co do samej epidemii, to chcę zaznaczyć, że nie bagatelizuję sprawy. Śledzę to od samego początku. Przygotowania do lockdown i ewakuacji zacząłem robić już w styczniu. W dniu zamknięcia przedszkola spakowałem swoją rodzinę i wywiozłem do „punktu B”. Zrobiłbym to dużo wcześniej, ale miałem „czynny opór” w domu. Mamy tu jedzenia na dobre 5-6 miesięcy, jajka kupujemy od sąsiadki, a warzywa wieszają nam na płocie. Z zapasów jeszcze nie korzystamy na 100%, bo uważam, że szczyt zachorowań w Polsce dopiero nadejdzie. Gdyby nie to, że mamy termin porodu na połowę maja, a moja Karola musi rodzić w Warszawie, to już bym siedział w punkcie „C”, czyli w totalnej głuszy.

Brzmisz jak odpowiedzialny ojciec.

Ojcostwo w czasach zarazy… Cóż, zrobiłem co mogłem aby przygotować rodzinę na długą izolację. Przyznaję, czasem człowiek tęskni za instytucją przedszkola, ale jeszcze dajemy radę, to dopiero trzeci tydzień (śmiech).

Czy prowadzenie rzemieślniczego biznesu da się pogodzić z byciem tatą? Jakie są dobre, a jakie złe strony takiego układu?

Da się pogodzić, choć wymaga to wielu wyrzeczeń. Od kwietnia do końca czerwca prawie nie ma mnie w domu, w pracy bywam czasem po 16 godzin: wpadam wieczorem i zdążę jedynie wykąpać Zosię. Lipiec jest względnie spokojny, gorąco zaczyna się robić w połowie sierpnia i w zależności od pogody, może to potrwać do końca października. Przeważnie od listopada lodziarnia jest zamknięta i mam wolne do końca lutego, więc wtedy nadrabiam rodzinne zaległości. To jest akurat super sprawa, możemy jechać na naprawdę długi urlop w pogoni za słońcem. Dwa lata temu spędziliśmy całą rodziną dwa miesiące w Tajlandii. Mam nadzieję, że jak dzieciaki podrosną, to po szkole będą odwiedzać Syrenę całą ferajną.

Czy gdy otwierałeś „Serwus Syrenę” myślałeś, że robisz to dla córki?

Gdy byłem mały, jadłem bardzo dużo lodów. W mojej ulubionej lodziarni były tylko 3-4 smaki do wyboru. Potrafiłem zjeść na raz pięć kulek lodów truskawkowych (śmiech). Na początku lat dziewięćdziesiątych świat oszalał. W mojej ulubionej lodziarni pojawiła się witryna, której było chyba ze 20 smaków, wszystkie kolory tęczy, i to była moja ostatnia wizyta w tej cukierni, nie dało się tego zjeść. Od tamtej pory lody jadałem raczej okazjonalnie, nic mi nie smakowało. Po ok 15-18 latach zupełnie przypadkiem trafiłem do małej rzemieślniczej, ale współczesnej lodziarni. Nie mogłem uwierzyć, że lody mogą tak smakować. To wtedy wszedłem na ciemną ścieżkę lodziarstwa. Moja córka jeszcze nie je lodów, staramy się utrzymać ją jak najdłużej z dala od cukru, ale jak zacznie już je jeść to mam nadzieję, że będzie nadwornym testerem i developerem nowych smaków. Lata temu pracowałem jako instruktor nurkowania. W podręczniku instruktorskim na jednej z pierwszych stron było zdanie, które brzmiało mniej więcej tak: „wydając uprawnienia do nurkowania musisz być pewien umiejętności kursanta, tak jak by to był członek rodziny lub osoba, którą kochasz”. Trzymam się zawodowo tego do dzisiaj. Skład moich lodów jest taki jaki jest bo jedzą je wszyscy w mojej rodzinie, tu nie ma miejsca na kompromisy.

Czym się różni życie z Serwus Syrena, od twojego poprzedniego życia?

Przytyłem, latem mniej sypiam, nie mam czasu na nurkowanie, w szafie został mi tuzin niepotrzebnych białych koszul (śmiech). Syrena to mój pierwszy biznes, więc samo w sobie to było już przełomem. Tu się nakłada bardzo wiele rzeczy na siebie. Do tej małej lodziarni która mnie tak urzekła, zabrała mnie moja dziewczyna, to były początki naszej znajomości. Jakieś półtora roku później otwierałem Syrenę, a chyba na tydzień przed otwarciem dowiedziałem się że będę ojcem, więc to było niezłe combo.

Pokazywałeś mi kiedyś zaplecze, chłodziarki i miejsce, gdzie po nocy sam kręcisz lody. Wspominałeś wtedy o trudzie i niepewności związanej z własnym biznesem.

Wiedziałem w co się pakuję, więc nie mam co narzekać. Sezon w Polsce jest krótki i trzeba zarobić na zimę. Wiąże się to pracą po nocach i nic z tym nie zrobimy. Bardzo tęsknie za nurkowaniem, przez lodziarnię przestałem nurkować w Polsce bo sezony się pokrywają, nadrabiam trochę zimą w ciepłych krajach. Chyba najgorszą rzeczą w lodziarstwie jest to, że według przeciętnego konsumenta lody są trochę traktowane jak benzyna czy kajzerka, wszędzie ma kosztować tyle samo koniec kropka. To tak jak by porównywać starą Ładę z nowym Ferrari, no jedno i drugie ma 4 koła i kierownicę, na tym się kończą podobieństwa. Staram się edukować ludzi, żeby zwracali uwagę na to co jedzą. Otwierając lodziarnię na samym początku podjąłem decyzję o niesprzedawaniu barwników, aromatów, syntetycznych stabilizatorów. Składy lodów mam dostępne do wglądu, nie jest to niestety reguła w branży.

Fajnie jest żyć z czegoś, co robisz własnymi rękoma?

To jest fenomenalne. Oczywiście nie każdemu musi się to podobać, ale ja to kocham. To chyba jak ze wszystkim o ile jest się rzemieślnikiem, artystą, malarzem, rzeźbiarzem, kucharzem, cukiernikiem czy krawcem. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że jeśli się miesza pasty smakowe i liczy na duży zysk, to może nie sprawiać to przyjemności, a być przykrym obowiązkiem. Lodziarstwo to bardzo skomplikowana sprawa, trzeba być trochę fizykiem, chemikiem i kreatorem smaku. To skomplikowana dziedzina. Jak mawia mój mistrz: „if you
don’t have a passion, don’t make a gelato”.

Jak sądzisz, czy to dokąd zmierza świat, to powrót do rzemiosła, do małych inicjatyw, prawdziwych produktów?

Jest spora szansa, że niebawem zniknie gotówka. Pójdziemy w płatność kartą, czy to się komuś podoba czy nie. Oczywiście wiadomo o co tu chodzi. Nie chce krakać ale, obawiam się, że to pójdzie w zupełnie inną stronę. Pierwsi upadną najmniejsi, ci najprawdziwsi, autentyczni, ci najbliżej ulicy i ludzi.

Jesteś dużym dzieckiem?

Oczywiście. Kręcenie lodów, to nie jest do końca poważne zajęcie (śmiech).

 

Zdjęcie: Beata Sikorska/Warsaw Downtown Mom, archiwum prywatne Kuby Cydzika

Dodaj komentarz