Zajęcia dodatkowe

Zajęcia dodatkowe

Niektórzy wierzą w jednorożce, inni w astrologię, dużo ludzi w Jezusa, ja wierzę w ludowe mądrości przekazywane z pokolenia na pokolenie, bądź w trakcie jazdy taksówką. Nie pamiętam, dokąd to był kurs, ale zapamiętałam na zawsze to, co mi tego wieczora Janusz na taksówce przekazał: „Pani nie pozwoli, żeby gówniarz w piłkę grał, bo będzie pani tylko jeździć w tą i z powrotem, w tą i z powrotem, jak na taryfie. Pięć treningów w tygodniu i mecz w weekend”. Wzięłam to do siebie na poważnie. Kiedy dzieci kopały piłkę, wołałam Ignasia, żeby pokazać mu coś ciekawszego, kiedy chciał kupić pierwszą piłkę, przypomniałam, że dziadkowi Bogusiowi serce pęknie (tylko rugby!), a jak Igi ekscytował się Lewandowskim, robiłam jakieś „phi” i dorzucałam zgryźliwe komentarze, że sportowiec, a colę reklamuje itp itd. Igi ma prawie 8 lat, już chyba za późno na karierę piłkarza… Zagrożenie minęło.

Mamuśką szoferem od treningów nie będę. Uff.

Igi też ma konstrukcję charakteru, która nie pozwala mu się dostosować do posłuszeństwa w grupie. Jesteśmy chyba jedyną rodziną, której pewna firma z trampolinami oddała pieniądze za zajęcia, prosząc, żebyśmy więcej na zajęcia zorganizowane nie przychodzili, bo styl bycia Ignasia powoduje, że zajęcia przestają być zorganizowane…

Oczywiście, że wierzę, że sport uczy życia i dyscypliny. Wspaniale! Szczególnie, że w domu dyscypliny brak, to mogłyby mu takie zajęcia poszerzyć horyzonty. Mój tata (Bodzio), twardy zawodnik, zaprowadził raz Ignasia na karate. Tak… w trakcie dostawałam niecenzuralne SMS-y, że zaraz tatę ch* strzeli i że to karate to najcięższa próba cierpliwości dla niego, by spokojnie patrzeć, jak Igi robi co chce, ignorując zarówno prowadzącego, jak i grupę. Tu napiszę zdanie albo dwa na obronę moje syneczka (syneczek mamusi for life): uważam, że zabrakło ikry tym prowadzącym, natrafili na upartą kozę i woleli się jej pozbyć, niż się nią zainteresować. Odmienne podejście się zdarza, mam przykłady z życia. Byliśmy kiedyś na wyjeździe klubu sportowego Śnieżne Potwory i to, jak ziomeczki ogarniają dzieci, to sztos – na wesoło, z charakterem. Jak się komuś chce, to można. Oczywiście dziecku musi się chcieć przede wszystkim.

Poległam ostatnio ponownie, chciałam, żeby Igi załapał hiszpański, zapisałam go na zajęcia wbrew jego zapatrywaniu się na sytuację. Igi poszedł dwa razy, odstawił szopkę i z diabelskim uśmiechem zameldował, że Pani wyprosiła go za drzwi… Koniec przygody z hiszpańskim. Naturalnie przychodzą mi myśli typu „biedne dziecko, inne chodzą na wszystkie zajęcia, a on na nic”, „zapomnij o Ivy League”, „jestem leniwą kluską, której się nie chce przymusić dziecka, bo mi to na rękę”.

Ale spotykam dzieci w szkole Igiego i u Wierki w przedszkolu, które codziennie mają zajęcia dodatkowe. Serio. Codziennie! To, że ich rodzicom się chce przeczekać te kilka godzin, już jest dla mnie szokujące. Nie znam ich motywacji. Ponoć dzieci same chcą, bardzo prosiły. Ta, jasne… Każde małe dziecko chce grać na akordeonie, chodzić na akrobatykę i mówić w trzech językach. Dopuszczam możliwość, że takie dzieci istnieją, ale przypominam sobie rozmowę sprzed kilku dni z tatusiem, który wytłumaczył mi, że woli siedzieć pod salą judo i czytać gazetkę czy książkę, niż musieć zajmować się dziećmi na chacie. Podobno na chacie te dzieci „nosi”, a jak je „nosi”, to robi się nieprzyjemnie. A w dodatku ma plusa u żony za angażowanie się w zajmowanie dziećmi. Jak się zdaje – win win situation.

Dziś staram się stukać szybko w klawiaturę, bo Igi zażyczył sobie dom od razu po lekcjach, to jest o 13.30. Przejadła mu się świetlica. Lekcje ma na 8.00, a ja odbieram go po 16.00. To ponad 8 godzin w placówce. Długo, ja tyle nie pracuję… (połowę tego czasu scrolluję w telefonie albo inaczej go marnuję). W ostatnich tygodniach zdarzyło się Igiemu wybuchnąć płaczem, że jest stęskniony za nami – „Cały dzień w szkole byłem, nic was nie widziałem!” – więc nie wyobrażam sobie jeszcze dołożyć mu zajęć pozaszkolnych.

I mimo że wiem, iż robimy dobrze, całkiem niedawno znowu mnie zapiekło, gdy lokalne mamy opowiadały o zajęciach z tańca w Mazowszu – tu, gdzie mieszkamy, to jest najbardziej rozchwytywane zajęcie pozaszkolne. I Wierka też chciała tańczyć jak jej koleżanki i przyjaciółki, niestety mama Wierki nie ogarnęła zapisów na czas. W ramach pocieszenia znalazłam zajęcia wprowadzające do baletu i raz w tygodniu, jak nie mamy nic innego do roboty, stoję z innymi mamami pod oknem klasy baletowej i patrzę na podrygi małych kluseczek w różowych tutu. Nie mogę usiąść, bo wtedy Wiera wybiega z klasy i krzyczy: „Widziałam, że nie patrzysz!”. To dopiero test na cierpliwość i możliwość dla medytowania. Mam takie poczucie utraty czasu, jak przy staniu w warszawskich korkach.

Jako dziecko chodziłam za zajęcia dodatkowe pasjami. Cały tydzień miałam nadźgany. Z tym, że byłam starsza od moich dzieci teraz – chwyciło mnie około czwartej klasy, i były to wydarzenia socjalne. Lekcje kończyłam wcześniej, na żadnej świetlicy się nie zostawało, więc czas jakiś dla siebie też miałam. Jednak wiążę ten zapchany kalendarz z rozpaczliwym przeze mnie szukaniem bodźców i ciągłego zajęcia w dorosłym życiu. A jako rodzic typowy chciałabym, żeby moje dzieci miały lżej, więc moją ambicją jest by się trochę ponudziły, by pobyły w domu bez zadań specjalnych, by nie wpadły w pułapkę przymusu działania czy szukania swojej wartości w tym, co się osiąga. 

Mogłabym już skończyć ten tekst, bo takie ładne wyszło zdanie, podsumowujące, ale temat mi się jeszcze nie wyczerpał. Gryzie mnie brak zajęć dodatkowych dla mnie! Chciałabym pójść na fitness, zapisać się na wspinaczkę, nauczyć się wyszywać i należeć do klubu książki. Tylko kiedy? No, po pracy… Ale po pracy to jest czas z rodziną. Co ja z tym zrobię? Poczekam. Jak moja mama Ulka, która zaczęła trenować tai-chi, kung-fu, pływanie, jogę, bieganie i założyła Klub Morsowania w Przywidzu, gdy jej dzieci zrobiły się wystarczająco stare, by nie przeżywać, że mamy nie ma na chacie, kiedy wracają ze szkoły. Zatem, jak moje dzieci będą miały mnie dość, przyjdzie czas na życiowy renesans.