Pracujące niematki i matki niepracujące

Pracujące niematki i matki niepracujące

Ostatnio czyściłam Insta, klikając „unfollow” na profile, które mnie nie interesują i ciągną w dół. Ku mojemu zaskoczeniu w dół nie ciągną mnie młodsze, ładniejsze, wysportowane dziewczęta, tylko mamuśki na pełen etap, orędowniczki macierzyństwa bliskości. Po każdym ich poście, w którym donoszą, jak to pół dnia grzebią się z dzieckiem w kałuży, albo jak w reakcji na to, jak dziecko drze ryja spokojnie pytają: „Jaka twoja potrzeba nie została zaspokojona?”, mam ochotę poddać się jako matka. Skapitulować. Bo nigdy taka nie będę! I torpeduję się myślami, jak to jestem sfrustrowana, zmęczona, znudzona… Przed oczami mam obrazy, jak dziecko do mnie mówi, a ja robię „uhym”, wcale go nie słuchając. Albo scenki szantażu z cyklu „Nie jesz marchewki? OK, to nie będzie bajki”. Nakręcam się, myśląc, jakim jestem potworem… Aż do momentu eureki, gdy jeszcze raz zerknę na profil i odkryję, że pani, która chustuje dziecko, gotuje ryż według pięciu przemian i sama przygotowała zabawki sensoryczne w duchu zero waste, nie ma pracy. Innej pracy niż bycie z dzieckiem, albo inaczej: bycie z dzieckiem to jej praca.

A ja cały czas próbuję ogarnąć dwa etaty: domowy i zarobkowy, a zarobkowy dzieli się też na dwa, bo jestem scenarzystką i modelką. Do tego od jakiegoś czasu prowadzę fundację wspierającą polska kinematografię z naciskiem na historie opowiadane o kobietach. Dużo. Mam dużo na głowie. I to, czego najbardziej boję się tu napisać i tym się z wami podzielić – że nie chciałabym mieć mniej. Przez rok i 8 miesięcy byłam z Igim non stop, a z Wierką spędziłam 8 miesięcy. Pewnie gdybym nie poświęciła synowi tyle czasu, nie byłby taki fajny, jak jest (to cytat z ludzi, nie ze mnie). Wierka dostała tego czasu dużo mniej i też jest wspaniała.

Jest taki dokument z 2010 roku „Babies” o narodzinach i pierwszych latach dzieci urodzonych w kilku różnych miejscach na świecie. Oprócz obrazka, gdzie na stepie mongolskim dziecko uczy się chodzić między stadem zwierząt pastewnych i nikt go nie pilnuje, bo wszyscy mają pełne ręce roboty, zapadła mi w głowę jeszcze jedna scenka. Jesteśmy w Afryce, grupka matek siedzi w lepiance, kobiety mają tylko jakieś przepaski na biodrach, są roześmiane, plotkują jak przyjaciółki. Nagle pojawia się bobas – podchodzi do mamy, a ona, nie przerywając rozmowy, podaje mu pierś – ma taką podłużną, którą ciągnie do boku. Dziecko pije i zaraz znika, a ona nie odrywa się od wesołej rozmowy nawet na sekundę.

Te obrazki przypominają mi, jak nienaturalne jest siedzenie samej w domu w całkowitym skupieniu na dziecku.  Potrzebujemy innych ludzi, na pewno by się nie wykończyć, i potrzebujemy robić swoje, a nie cały czas niańczyć dziecko i je stymulować – też, by się nie wykończyć. Potrzeba wsi, by wychować dziecko, i nawet idąc w stronę bliskości i powrotu do natury, musimy to dostosować do dzisiejszych czasów. Kiedy jesteśmy pozamykani w swoich mieszkaniach na strzeżonych osiedlach i odgrodzeni od sąsiadów tujami. To chyba w Danii, kiedy się rodzi, dostaje się spis kobiet, które urodziły w tym samym czasie co ty, na terenie twojej dzielnicy. Po to, by móc się spotkać, pogadać, nacieszyć obecnością drugiego człowieka. Mam przyjaciółkę z porodówki, ale pamiętam te wypieki na policzkach i uczucie wstydu, że jestem jakimś zjebem, gdy znalazłam ją na social mediach i zaproponowałam spotkanie…

Miałam nietypową karierę, kosiłam reklamy jako modelka, występowałam na opakowaniach różnych produktów na całym świecie. Zachodząc w ciążę, nie chciałam już modelkować, z Igim przy cycku zrobiłam kilka projektów, potem zatopiłam się w dom i w pytanie, czego chce od życia. Wymyśliłam szkołę filmową. Idę drogą scenarzystki. Początki były możliwe, bo miałam oszczędności z modelingu – bardzo, ale to bardzo nie chciałam być zależna finansowo od partnera, ale nastał czas, w którym to jego dniówka wyznaczała nasz kalendarz, bo nikt w tym kraju za pisanie nie zgarnia tyle ile „pan operator”. Nie umiałam cieszyć się sytuacją, robiłam awantury o hajs, czułam się nieważna, nie zarabiając na pisaniu tyle, co partner. Po kilku latach znalazłam się w miejscu, w którym nadal pensja Wojtka to podstawa, a wszystko, co ja „przyniosę”, to pieniądze z kategorii EXTRA: extra wakacje, extra kamper, extra masaż. Ale nie boksuję się z tym. Idę swoją krętą dróżką w stronę światła, i obfitości, oczywiście bo wierzę, że jeśli dobrze robisz swoje, to spłynie też hajs. I mogę robić swoje i spędzać czas z dziećmi. Nie chcę zaniedbywać ani jednego, ani drugiego świata. Szukam balansu.

Możliwe jest – przy chwili empatii i odrobinie wyobraźni – zobaczenie cudzych punktów widzenia, takich jak:  

– Miałam zrytą banię od siedzenia przez 8 lat z dzieckiem, czułam, że potrzebuję do ludzi,
– Niezmiernie się cieszę, że po 20 latach intensywnej pracy mogę siedzieć w domu z córką,
– Czasem jest mi smutno, ale generalnie dochodzę do wniosku, że więcej ogarniam, pracując i opiekując się dzieckiem,
– Zazdroszczę i podziwiam takie matki, które mogą budować karierę,
– Współczuję pracującym matkom,
– Tęsknię za pracą, za byciem zajętą czymś innym niż dziećmi, chcę rozmawiać z dorosłymi i to nie o dzieciach.

Spisałam sześć przypadkowych komentarzy z mojego Insta – odpowiedzi na pytanie o porównywanie się matek pracujących z tymi, które nie pracują i odwrotnie też. Po jednej i drugiej stronie miksują się frustracja i ulga, podziw i zazdrość. W zdumienie wpędza mnie ten podział, przepaść, w którą wpychamy siebie i innych, a potem jeszcze – żeby się dobić na deser – często się porównujemy. Nie mam recepty na to, jak to zakopać. Nie wiem, co zrobić, żeby cieszyć się tym, że ktoś inny w moich oczach ma „lżej” czy „lepiej”. Czy pogarszając status tej drugiej, robi mi się lepiej? Czuję się ważniejsza? A gdy jestem ważniejsza, to czy mogę się sama docenić? 

Wkurza mnie to. Wkurza brak solidarności, który jest moim ideałem, a często mi do niego daleko. Chciałabym, abyśmy my, kobiety się wspierały, bez względu na to, czy mamy, czy nie mamy dzieci, czy mamy, czy nie mamy partnera albo kariery. Żeby matki nie dzieliły się na te rodzące naturalnie i te, co „se zażyczyły cesarkę”, karmiące cyckiem czy butelką, pracujące czy utrzymanki, samodzielne czy samotne, grube czy chude, wymalowane i naturalne. Nie dbam o to. Nie interesuje mnie, skąd jesteś i kogo znasz albo nie znasz. Chcę tylko, żebyś rzuciła wyrozumiałym okiem na nieznajomą kobietę – tę w sklepie, pracy, parku, przy barze i na plaży. Gdziekolwiek. Jedno spojrzenie, wyrozumiałe i pełne akceptacji. Ja dziś spróbuję. Bo my, kobiety i tak mamy pod górkę. Słyszałyście kiedyś rozmowę mężczyzn, którzy próbowaliby dokopać sobie na tle tego, jak godzą opiekę nad dziećmi z karierą? Słyszałyście? Jeśli tak, podeślijcie linka do tej bajki.