Uwaga, matki – wyrzuty sumienia!

Uwaga, matki – wyrzuty sumienia!

Anastazja Bernad: Chciałabym porozmawiać z tobą o poczuciu winy. Prowadząc mój profil na Instagramie, gdzie obserwatorki dzielą się swoimi historiami, zauważyłam, że poczucie winy i wyrzuty sumienia są bardzo mocno zakorzenione w rodzicielskiej, a zwłaszcza matczynej rzeczywistości. Co to tak naprawdę jest?

Agnieszka Stein: Wyrzuty sumienia to przede wszystkim myśli. Za każdym razem kryje się za nimi coś innego, dlatego kiedy pojawiają się wyrzuty sumienia, nie poprzestawałabym na samej etykiecie, tylko sprawdziła, co dalej za tym jest.

Dziewczyny mówią często o lęku, że zrobiły krzywdę dziecku.

Zazwyczaj za taką myślą idzie kolejna, czyli „zrobiłam krzywdę mojemu dziecku i…”, np. „ono teraz będzie cierpieć”, albo „to moja wina, jestem złą matką”. Poczucie winy jest takim stanem, w którym łatwo jest zatrzymać się na poziomie tego ciężaru, który on powoduje, i skupić się na tym, jak jest mi ciężko. A to blokuje dostęp do eksplorowania, co się za tym kryje, przyswajania wiedzy z tego doświadczenia oraz do zasobów umożliwiających dźwignięcie konsekwencji. Sprzyja temu to, że ludzie często mają poczucie, że zasłużyli na ten ciężar. Z jednej strony jest to nieprzyjemne, więc potrzebuję z kimś o tym pogadać, a z drugiej strony czuję, że na to zasłużyłam, więc niekoniecznie chcę się tego pozbywać. Inne przekonanie wspierające poczucie winy to: „mam wyrzuty sumienia = zależy mi”. Czasem ludzie nie czując wyrzutów sumienia, zaczynają zastanawiać się, czy wszystko z nimi w porządku, a nawet jeśli nie oni, to otoczenie często podrzuca taką wątpliwość, dziwiąc się „jak ty się możesz tak nie przejmować?”. W naszej kulturze posiadanie wyrzutów sumienia definiuje „dobrego, przyzwoitego człowieka”, „dobrą matkę”.

Dzwoni mi w uszach taki tekst, który pojawia się w momentach, kiedy np. odwoła się spotkanie: „Strasznie cię przepraszam, mam okropne wyrzuty sumienia, że tak cię wystawiłam i musiałeś tam iść sam”.

Tak, no i jest po równo: tobie jest źle, bo poszedłeś sam, ale mnie też jest źle, bo mam wyrzuty sumienia. Te wyrzuty karmią się również ocennym widzeniem rzeczywistości. Słuchałam ostatnio rozmowy z Kasią Kalinowską z konferencji (konferencja on-line dla rodziców organizowana przez Sylwię Włodarską), gdzie nazwała ten sposób postrzegania rzeczywistości grą w „dobre/złe”. Ta gra ma to do siebie, że zawsze finalnie przegrywamy. Robię coś „źle”, potem wymyślam jak zrobić „dobrze” i robię to, ale moje dziecko jest nadal niezadowolone, czyli wychodzi na to, że zrobiłam „źle”. A w rzeczywistości relacja z drugim człowiekiem jest zawsze eksperymentem, dlatego wspierające jest przyglądanie się tym ocenom, identyfikowanie ich, co prowadzi nabrania do nich dystansu i dostrzeżenia, że to wszystko nie jest takie proste. 

Na początku wspomniałaś o takiej myśli „zrobiłam/em dziecku krzywdę” – ja bym sprawdziła, na czym ta krzywda polega. Może to być taka sytuacja, że rzeczywiście dziecko się przestraszyło, bo na nie krzyknęłam albo je szarpnęłam, i to jest jakoś mierzalne. Ale oprócz tego – ponieważ informacji na temat „właściwego wychowywania dzieci” jest nieskończenie wiele – to lista, gdzie potencjalnie mogę uznać, że zrobiłam dziecku krzywdę, jest niesłychanie długa. Powiedziałam „nie” – zrobiłam krzywdę; nie powiedziałam „nie”, czyli nie stawiam granic i zrobiłam krzywdę; pozwoliłam zjeść cukierka przed obiadem – zrobiłam krzywdę, nie pozwoliłam zjeść cukierka przed obiadem – zrobiłam krzywdę. Warto zawężać kategorię krzywdy do sytuacji, kiedy granice dziecka są naprawdę naruszane.

Rzeczywiście, czytam czasem takie historie od „moich” Instagramowych dziewczyn, w których powody ich wyrzutów sumienia są kompletnie inne od moich, i mimo że czasem znajduję w nich swoje historie, to nie przeszłoby mi przez myśl, że te zachowania mogą być jakimś tematem. I myślę, że w drugą stronę może być tak samo. Jak wobec tego zawęzić sobie tę listę? Mnie pomaga np. literatura i rozmowy z innymi rodzicami, ale takimi, którym bliska jest empatyczna komunikacja.

Zdecydowanie warto gadać z innymi rodzicami, słuchać o tym, jak mają różnie. Literatura też, ale taka, która nam nie dowali jeszcze bardziej. Ja bardzo często pracując z profesjonalistami, mówię: słuchajcie, naszą rolą nie jest dowalanie rodzicom kolejnymi powodami do wyrzutów sumienia, tylko wręcz odejmowanie im tego ciężaru po to, żeby mieli przestrzeń na zobaczenie dziecka i tego, co się z nim dzieje, oraz więcej zasobów i energii na to, żeby się uczyć. Bo jest taka tendencja „wiem, jaki dane działanie może mieć efekt, więc przestrzegę rodziców”. To jest spowodowane ogromną ilością badań, do których mamy dostęp, które nie zawsze przystają do rzeczywistości. Jeśli się chce, to z badań, podczas których dziecko oglądało telewizję przez 10 godzin, można sobie wysnuć wniosek, że jak będzie oglądało bajkę 10 minut dziennie, to efekt będzie taki sam. Taka narracja często prowadzi do myślenia nazywanego „czarno-białym”, czyli albo robisz idealnie, na 100%, albo robisz dziecku krzywdę.

Takie wszystko albo nic kojarzy mi się to z nagonką, która uruchamia się wobec influencerów „ideologicznych”, w momencie kiedy popełnią jakieś odstępstwo od głoszonych przez siebie idei. Nie daj Boże ktoś nakryje osobę promującą ekologiczny tryb życia na jedzeniu w plastikowym opakowaniu! Zaczyna się historia o hipokrytach, kłamcach. Czyli przekładając na rzeczywistość rodzicielską: albo jesteś dobrym rodzicem, albo takim do dupy.

Tak. Myślenie „czarno-białe” jest jednym z błędów poznawczych. A niestety artykuły o tytułach jak „Telefon komórkowy usmaży twojemu dziecku mózg” wspierające takie myślenie, bardzo dobrze się klikają. Myślę, że ludzie też często nie czytają do końca tych tekstów, ale ponieważ tytuł jest mocny, to je udostępniają. Zauważyłam – wrzucając teksty, które proponują spojrzenie z innej perspektywy, bardziej wyważone, wytrącające z myślenia czarno-białego – że nie mają one takiej siły rażenia. Dlatego proponuję, żeby w momencie, kiedy widzimy taki wyrokujący tytuł, pamiętać, że wiedza psychologiczna nigdy nie operuje tego typu skrajnościami (poza pewnymi oczywistościami jak przemoc fizyczna). Jeśli widzimy teksty oparte na takich kategorycznych wnioskach, albo używających sformułowań „amerykańscy psychologowie twierdzą”, bądź „wszyscy psychologowie twierdzą”, to wiedzmy, że nie jest to ani rzetelne dziennikarstwo, ani wartościowa wiedza. To jest też dla mnie historia o świadomym korzystaniu z internetu, który jest naszym podstawowym źródłem wiedzy. Mogę mieć do tej wiedzy na jakiś temat dostęp w dowolnym wybranym przez siebie miejscu. I to jest super, ale jeżeli do korzystania z niego nie użyję solidnych filtrów, to mogę sobie dużo różnych niepotrzebnych rzeczy nawsadzać do głowy.

To, co mówisz, bardzo mocno rezonuje mi z książką Małgosi Stańczyk „Rodzeństwo”, którą właśnie czytam. Małgosia bardzo dba w niej, żeby nie pozostawić mnie w poczuciu osamotnienia. Kiedy pisze o tym „co nie pomaga”, to zaznacza: „gdybym miała zaznaczyć, spośród poniżej omówionych, te praktyki, które mi się zdarzyły, musiałabym postawić kilka ptaszków”. I taki rodzaj wsparcia przewija się przez całą książkę, dzięki czemu nie mam poczucia, że „jestem fatalną matką, a może nawet i najgorszą”.

Tak! Ja to traktuję jako zasób w mojej pracy zawodowej, bo mówię o rzeczach, emocjach, sytuacjach, które znam. Nie opowiadam o tym, że jestem od nich wolna i o tym, jak ich nie mieć, opowiadam o tym, jak mieć tego mniej i jak sobie z tym radzić, bo sama dużo o tym wiem. Wyobrażam sobie, że komuś, kto nigdy nie doświadczył złości, zmęczenia, nigdy nie krzyknął na dziecko albo w ogóle na kogoś, byłoby trudno o tym mówić. To jest ogromny zasób w tej pracy, że ja jestem tak samo człowiekiem jak ty, i nie będę ci mówić, że czeka cię świetlana przyszłość, w której twoje dziecko zrobi zawsze wszystko, o co je poprosisz, oraz że będziecie sobie całymi dniami słodko ćwierkać. Zamiast tego mówię ci, że mimo tego, jak to życie wygląda, można je sobie fajnie poukładać.

„Czasem ludzie nie czując wyrzutów sumienia, zaczynają zastanawiać się, czy wszystko z nimi w porządku, a nawet jeśli nie oni, to otoczenie często podrzuca taką wątpliwość, dziwiąc się «jak ty się możesz tak nie przejmować?”. W naszej kulturze posiadanie wyrzutów sumienia definiuje «dobrego, przyzwoitego człowieka», «dobrą matkę»”.

To powiedz mi, co się dzieje, kiedy utykamy w poczuciu winy?

Po pierwsze wyrzuty sumienia kosztują bardzo dużo energii, więc tej energii na robienie konstruktywnych rzeczy, na usłyszenie dziecka i tego, o co mu chodzi, co się z nim dzieje, jest dużo mniej. Zdarzają się takie sytuacje: ja coś zrobiłam dziecku, powiedzmy jakąś krzywdę, i potem godzinę, dwie, dzień, tydzień jestem w tym, co zrobiłam…

… to mogą też być lata.

Tak, mogą, a tymczasem dziecko mówi: „hej, ja tu jestem, przestań już być w tym, co zrobiłaś, chcę żebyś to zostawiła i była tutaj dla mnie”. Podobnie jest z wielokrotnym przepraszaniem i prośbami o wybaczenie, bo tu ciągle mówimy o sobie, zamiast zająć się „poszkodowanym”, zauważając go: „widzę, że jest ci trudno, zezłościłeś się, przestraszyłeś, kiedy krzyknęłam”. I kiedy tak mówię o sobie, to jeszcze chciałabym, żeby dziecko mnie posłuchało i zrozumiało, dlaczego tak zrobiłam: „no, tak, rozumiem – widzę, jaka jesteś zmęczona, nie przejmuj się”, czyli jeszcze do tego mnie pocieszyło.

Miałam tak jakiś czas temu, że zrobiłam coś córce mocno nieprzyjemnego i tak mnie to dręczyło, że wracałam z tymi przeprosinami do niej co kilka godzin.

… A ona już nie chciała o tym gadać.

Absolutnie, już chciała, żebym skończyła.

Dzieci nie lubią być stawiane w roli wybaczaczy i pocieszaczy.

Ale nawet dla dorosłego człowieka jest męczące, kiedy ktoś tak usilnie przeprasza i prosi o rozgrzeszenie.

A na dodatek, jak cię tak ktoś strasznie przeprasza, to zwyczajowo ty nie masz prawa być wkurwiona i powiedzieć „na razie nie chcę ci wybaczać i nie gadajmy o tym, bo jest mi trudno”. Ten człowiek jest taki nieszczęśliwy, że w efekcie osoba, która była „skrzywdzoną”, pocieszą tę „krzywdzącą”, mówiąc, że się nic takiego nie stało. W takich sytuacjach, kiedy jest nam trudno się z tym uporać, proponowałabym zamiast do dziecka, pójść do kogoś zupełnie innego, kto pomoże nam się od tego poczucia winy odkleić.

Mnie próby uzyskania przebaczenia od dziecka kłócą się z ideą przyjęcia odpowiedzialności za to, co zrobiłam.

Tak, dla mnie odpowiedzialność jest o „tu i teraz” i o przyszłości, czyli w takiej sytuacji jest to postawienie sobie pytania: co teraz z tym mogę zrobić? I czasem mogę przestać gadać i zobaczyć dziecko, wesprzeć je w związku z tym, co zrobiłam. Dodatkowo jeżeli cały czas zajmuję się tym, że np. krzyknęłam na dziecko, to kiedy ono podchodzi do mnie i czegoś ode mnie chce, jestem w takim dygocie, że bardzo łatwo mi krzyknąć na nie po raz kolejny. I robi się takie kółeczko „robię coś, czego nie chcę robić —> dowalam sobie —> robię coś, czego nie chcę robić”. Z perspektywy krzywdy, w którą się wpędziliśmy, trudno też ujrzeć perspektywę do zmiany.

Ja zauważyłam, że wyrzuty sumienia wywołują u mnie duży stres, a kiedy jestem w stresie, bardzo łatwo u mnie o zachowania, których nie chcę.

To tak, jakbyśmy swój stres mierzyli w skali od 1 do 10, zakładając, że 1-2 to jest poziom, który powoduje, że wstaje z łóżka, a przy 10 następuje eksplozja. Jeżeli poziom mojego stresu wynosi 1 czy 2, to do 10 mam jeszcze kawał drogi. Jeżeli natomiast poziom napięcia spowodowanego wyrzutami sumienia jest na 8, to dotarcie do 10 oznacza kilka sekund. To wszystko składa się na to, że mimo przekonania, że wyrzuty sumienia powodują mobilizację i „zmianę na lepsze”, w rzeczywistości jest zupełnie odwrotnie.

Wyrzuty sumienia to jest też zawsze konflikt wewnętrzny, bo z jednej strony jest ta część człowieka, która tę rzecz zrobiła, i druga, która jej za to dowala. Często przy konflikcie wewnętrznym chcemy pozbyć się jednej z tych części, a podczas pracy z poczuciem winy ogląda się ten konflikt z zewnątrz i mediuje, co polega na zaopiekowaniu się obydwiema tymi częściami. Uszanować, zobaczyć, co one dla nas chcą osiągnąć.

To kochane!

Ta część od wyrzutów sumienia często nazywana jest wewnętrznym krytykiem. Mnie bardzo pasuje nazywanie jej wewnętrznym opiekunem, który do tej opieki używa takich sposobów, jakich go nauczyli. Myślę, że każdy zna przynajmniej jeden przypadek takiego człowieka, który chce się opiekować drugim, i w ramach tego… po nim jedzie. I chociaż czasem może trudno w to uwierzyć, to jego główną intencją jest troska, twój rozwój i to, żebyś się czuła dobrze z tym, co robisz.

Da się w takim razie z tym wewnętrznym opiekunem pracować i nauczyć go nowych sposobów?

Da się! Przez empatyczną komunikację: „słyszę, że się o mnie troszczysz, ale mnie to nie pomaga, bardziej pomogłoby mi, gdybyś zobaczył, że jest mi ciężko, albo zastanowił się, co mogę zrobić inaczej”. Możesz mu jeszcze powiedzieć: „zobacz, chciałbyś, żebym do dziecka podchodziła z czułością, empatią i zrozumieniem, a ja potrzebuję tego tak samo, jak to dziecko”. Czasem ten wewnętrzny opiekun, mimo że już teoretycznie wie, jak działać, nie stosuje tych wspierających sposobów – dzieje się tak, kiedy np. jesteśmy zmęczeni. Wtedy pomaga zatroszczenie się o niego: „widzę, że jest ci ciężko, bo jest zmęczenie, że nie dajesz rady, a jak nie dajesz rady, to zaczynasz gadać rzeczy, które znasz ze starych czasów”. To pomaga wyjść z takiego błędnego koła, dowalania sobie za to, co zrobiliśmy, a potem dowalania sobie, że sobie dowalamy.

Bardzo mi się podoba pomysł uznania, zaakceptowania i zaopiekowania się każdą naszą częścią.

Bazuje na tym też „System Wewnętrznej Rodziny”, czyli podejście terapeutyczne stworzone przez Richarda Schwartza polegające na takim zaopiekowaniu się każdą z naszych części i wejściu z nimi w dialog, żeby bardziej współpracowały. Żeby zobaczyć, jak każda z nich się o nas troszczy i pomóc im to robić lepiej. Bardzo polecam, możesz sobie zobaczyć wykłady na YouTube. 

I will! Zauważyłam też taki system obrony, który czasem obieramy, który polega na przerzucaniu odpowiedzialności za to, co zrobiłam, na zewnątrz. To się objawia sformułowaniami typu: coś we mnie wstąpiło!

Tak, to jest próba ochrony siebie, ale ona też utrudnia nam rozwój. Uznanie, że to jest nasze, daje nam więcej możliwości zmiany.

I kolejna, moim zdaniem niewspierająca postawa, to postawa: taka już jestem.

To się nazywa fixed mindset i jest dużo badań na ten temat, że ta postawa rzeczywiście nas nie wspiera. Wspierające jest nastawienie na rozwój, a to, co ja bym jeszcze dodała, to nastawienie na kontekst, czyli sprawdzanie i porównywanie sytuacji, w których mi było trudno zachować się tak, jakbym chciała, z sytuacjami, kiedy przyszło mi to łatwiej – po to, by znaleźć czynniki, które miały na to wpływ. Najczęstszym czynnikiem utrudniającym poprowadzenie naszych zachowań według naszej woli, o którym rodzice mówią, jest pośpiech. Mimo że wiedzą, co w danej sytuacji zrobić, mają narzędzia i pomysł na swoje rodzicielstwo – to są takie stany, kiedy nie mają do tego dostępu. Więc tutaj uwagę warto skierować nie na to, jak komunikować się z dziećmi, tylko na to, jak się nie spieszyć.

Tak, jak na to patrzę, to żeby wyjść ze szponów wyrzutów sumienia i poczucia winy, trzeba przekopać kawał ogródka! Czuję też, że to się bardzo opłaca.

I to jak!

Dzięki!

Dzięki!

*

Za ilustracje dziękujemy Oli Żwan, której prace możecie obejrzeć tutaj.