Był listopad. Strugi deszczu. Wszechogarniająca szarość.
Szare domy, niebo, samochody, chodniki i kałuże.
Szare myśli, szary nastrój.
Cała spowita beznadziejną szarością brnęłam
przez szare podwórko swej szarej kamienicy.
I nagle ujrzałam blask.
Bił od mojej sąsiadki.
Była uśmiechnięta, wypoczęta i zadowolona.
W listopadowym pejzażu wyglądała aż nierealnie.
– Jak można się tak cieszyć i tak dobrze wyglądać
w takich warunkach atmosferycznych?
– pomyślałam z mieszaniną zazdrości i niedowierzania.
I chyba nawet to wyartykułowałam, bo otrzymałam odpowiedź.
Sąsiadka wróciła właśnie z Kanarów.
Kanary… hm…
Wyspy te (zwłaszcza w epoce naszych dzikich podroży do Afryki)
leżały daleko poza marginesem mojego zainteresowania.
Wiadomo, komercja i masowa turystyka.
Przeludnione plaże i betonowe wielokondygnacyjne hotele.
A na każdym piętrze setki identycznych sześciennych klitek.
Rano wypełzają z nich podpieczone na czerwono ciała.
Powolnym ruchem docierają (w najlepszym razie) na plażę.
Zazwyczaj jednak kończą bieg nad brzegiem turkusowego basenu.
I cały dzień sączą udekorowane parasolkami drinki.
Od czasu do czasu – niczym na ruszcie – przewracają się na drugą stronę,
by podpiec mniej zarumieniony boczek.
W miasteczkach eksploduje rozbuchana konsumpcja;
miliony straganów z nikomu nie potrzebnymi drobiazgami,
tandetna rozrywka rodem z lunaparku, balony, iluzjoniści, wata cukrowa,
zielone napoje, pizza, rurki, piwo, lody, piwo, lody, piwo, lody, pizza, piwo.
A to wszystko okraszone muzyką niskich lotów.
Klimat zupełnie nie dla nas.
Tymczasem, sąsiadka zaczyna snuć opowieść o wyspach,
zupełnie nieprzystających do mojej wizji…
Pięknych, dzikich, odludnych…
Jeszcze tego samego wieczoru okazało się,
że można tam szybko i tanio (300zł!) dolecieć.
Nie było więc wyjścia, jak zbadać teren osobiście.
Tak więc, z pewną nieśmiałością
(Leo miał wówczas jeszcze tracheotomię i był zależny od respiratora),
oderwaliśmy się po raz pierwszy od Starego Kontynentu,
by wylądować w geograficznej Afryce
(administracyjnie Kanary należą do terytorium Hiszpanii).
Na pierwszy rzut wybraliśmy trzy wyspy z archipelagu:
Lanzarote, Fuertaventurę i Graciosę.
Zdecydowaliśmy się też wynająć samochód, żeby swobodnie po nich podróżować,
a pomiędzy wyspami przemieszczać się promem (około godziny drogi).
Dało nam to pełną swobodę, niezależność
i możliwość dotarcia do najdalszych zakątków.
Teksty Magdy zawsze spoko!
<3
Lanzarote i La Graciosa ??? bylsmy kiedys w styczniu i być może w tym roku wrócimy w okolice już z narybkiem. Lanzarote i to co stworzył na wyspie Manrique to jest po prostu majstersztyk!
Muszę przyznać, że sama zaczęłam tęsknić po napisaniu tego posta 🙂 Też bym już chętnie tam się znalazła!
Pięknie opisane wyspy. Pozdrawiam rodzinę podrózników.
Pozdrawiamy również!
Cudownie napisane, cieszę się, że jednak sprawdziliście i odkryliście te miejsca po swojemu. My mieliśmy podobnie z Kanarami i Majorką (która kojarzyła mi się najgorzej 😛 a to piękne wyspy, które nas zauroczyły. Trzeba tylko zejść ze szlaku i poszukać własnej drogi 🙂