Dziewczynki na traktory, a chłopcy do garów?

Dziewczynki na traktory, a chłopcy do garów?

Ostatnio mój telefon i media społecznościowe, których używam, zalewają treści w stylu „jak wychować dziewczynki” i plansze: dziewczynki mogą np. pocić się jak świnie czy nie chcieć zakładać rodziny, a potem są podobne dla chłopców – chłopcy mogą płakać i kochać motylki. Kochajmy motylki, tak szybko umierają. Tu się na pewno zgodzę. Ale rozkminiam nad tymi nowymi przykazaniami, znowu dzielącymi świat na pół – dziewczynki na traktory, a chłopcy do garów. Zalatuje mi to jakimś genderem znowu i podziałem, który tak bardzo wszyscy chcemy zakopać i udawać, że go nie ma.

Ja nie wychowuję inaczej chłopca i inaczej dziewczynki. Po pierwsze w ogóle nie mam pojęcia, jak ich wychować. Ich – tych ludzi. Jakoś tak sobie ciułamy to żyćko i reagujemy do sytuacji, nie do płci. Reaguję na człowieka. Po prostu. I pewnie inaczej traktuję syna i córkę, gdyż dzielą ich trzy lata różnicy, inne temperamenty, sprawność, natężenie upierdliwości czy wytwarzania hałasu. Jeśli kogoś wciskam w kulturowe przetarte szlaki, to bardziej syna niż córkę. Pamiętam, że Igiemu kilka razy powiedziałam coś w stylu „musisz być odważny”, na co on „nie, wcale nie muszę”. Albo kazałam mu uprawiać sport, którego uprawiać nie chciał „bo tak powiedziałam i koniec”, a odpuściłam dopiero, kiedy koleżanka z pracy opowiadała, jak znienawidziła tenisa, bo ojciec jej nigdy nie odpuszczał. Więc odpuściłam tenisa synkowi.

Z kolei Wierce nigdy nie powiedziałam, że musi „coś tam dziewczyńskiego”, gdyż do niej mówię przez pryzmat swojej płci i zmagań własnych z patriarchatem – jakoś łatwiej mi to idzie niż te głupoty, które przelewam na nieświadomce na syna. Robię, jak umiem – mądrzejsza od czytania plansz nie będę, może komuś pomagają, spoko. Na pewno warto uświadamiać społeczeństwo, nas, nowych rodziców, żeby nie powtarzać krzywdzących schematów pokolenia powojennego czy tego odradzającego się w pracy w czasach rozkwitu dzikiego kapitalizmu.

Igi łapał trochę ten kierunek „dziewczyny są beznadziejne”, ale poszedł do szkoły i jednym z jego najlepszych kumpli jest Alicja. Pozamiatane. A Wierce chłopcy w przedszkolu próbowali zrobić przykrość, że jako dziewczyna jest słabsza, ale w praktyce nikt z rówieśników nie jest taki szybki i sprawny jak ona – i ona to wie. (Igi czasami, jak nikt nie patrzy, próbuje powtórzyć ewolucje Wierki na drzewie, wraca wkurzony, często zaryczany, że tego się nie da zrobić). Ale wszystko, co wyżej napisałam, kieruje moje myśli do mojego dzieciństwa. Do tego jak mnie w mojej płci wychowano. I jak sobie przypomnę wieś popegierowską… My, starzy Kaszubi na naszym nowym osiedlu, wiadomo, ale PGR też po drodze był. Rzadko kto miał tam wyższe wykształcenie, koledzy raczej mieli kuratora niż olimpiadę tematyczną na koncie. Ubierali się w szeleszczące dresy i mieli krótkie włosy na żel. I w tym towarzystwie nie poczułam nigdy, że dziewczynka jest gorsza, słabsza czy dramaturgicznie nieinteresująca, tego wszystkiego dowiedziałam się dopiero, gdy zostałam matką czy poszłam do pracy.

Chłopaki z mojej klasy grali w nogę czy pindla (ping-ponga) na przerwach i po lekcjach z nami – nami, dziewczynami. Pamiętam moment, w którym bawiłam się niechętnie „w dom” w krzakach przy boisku – podszedł do mnie Dańcio i powiedział, że muszę grać w nogę, bo inaczej im zostanie do drużyny Pawełek (Pawełek nie miał lekko na wufie, nikt nie chciał go w zespole). Wystarczyło mi jedno spojrzenie na Pawełka i drugie na zatroskaną minę Dańcia, żeby wiedzieć, że faktycznie muszę zagrać z nimi w nogę, zresztą zabawa w dom z Iwonką była megawkurwiająca. I tak jak wtedy wyciągnął mnie na boisko w pierwszej klasie, tak do ósmej ani ja, ani Anita, Dorota czy inne dziewczyny z klasy, nie byłyśmy wykluczone z grania i ze sportu tak długo, jak chciałyśmy i dawałyśmy z siebie wszystko. Kryterium podziału nie była płeć tylko sprawność fizyczna. Taką mieliśmy klasę, że chłopaki średnio się uczyli, z matmy, chemii czy fizyki orłami były dziewczyny. Więc nikt nie myślał, że kobiety nie mogą zostać naukowczyniami, raczej wierzyłyśmy, że to my będziemy studiować, mieć superprace, a chłopaki będą nam lakier kłaść na samochodach.

Motoryzacja to kolejny stereotypowo trudniejszy temat dla dziewczynek. Może. U mnie było inaczej. Brat mojej mamy, Jarek jest starszy ode mnie tylko o 4 lata, więc to taki bardziej brat niż wujek. Ma pierdolca na punkcie motorów, polska myśl techniczna go fascynowała. Co zostało mi innego, jak też się nie fascynować. Prawdopodobnie zrobiłam to, żeby mnie bardziej lubił czy kochał, ale miałam z tego mnóstwo frajdy. Do tej pory jestem w stanie rozpoznać modele Junaka, WSK-i czy SHL-ki. Miałam swoją motorynkę – Ogara 200, w którym często zalewało mi świece. Umiałam sama te świece wysuszyć, nauczył mnie tego Jarek, rzecz jasna. Raz, po deszczu wywróciłam się tym wypierdkiem i uderzyłam w stojące auto. Zakrwawiona i zaryczna pobiegłam do Jarka. On oblał mi ręce czymś odkażającym, odciął nożyczkami zwisającą skórę i kazał jechać dalej, żebym nie miała urazu psychicznego! Uważał, że ruszę w drogę, to nie będę rozmyślać za wiele i nie zdążę się przestraszyć sytuacji. Zrobiłam jak powiedział.

Potem wśród starszych była moda na większe motory: Jawy i MZ-ety. Całe osiedle się spotykało i próbowało swoich sił. Tak zwane „daj się karnąć”. Jeden ze starszych chłopaków zaprotestował, on nie da dziewczynie swojego motoru, i to takiej małej. Jarka to wkurwiło, wziął jeszcze większy motor od innego chłopaka, odpalił i kazał mi jechać. Zrobiłam jak powiedział. Pokazał mi i chłopakom, że nic mnie nie ogranicza w tej sytuacji, że mogą sobie w dupę ten swój motor wsadzić, bo ja mogę jeździć na jeszcze większych.

Potem zaczęły się wyjazdy na dyskoteki do Kartuz (takie pomorskie Manieczki) – oczywiście nie miałam prawka, bo byłam za młoda. Jarek szedł do baru, kupował browce, a mi wręczał kluczyki, mówiąc: „Ty jesteś za młoda, żeby pić, będziesz prowadzić”. No logiczne, nie powiem. Brzmi, jak na dzisiejsze standardy, dosyć hardcorowo, ale ja się za kierownicą czuję znakomicie i dwójka ryczących dzieci na autostradzie nie jest taka straszna jak to, gdy woziłam nawalonych chłopaków po wiejskiej dyskotece.

Jakiś czas później, a może równolegle, zapisałyśmy się z Kariną (młodszą siostrą) na taekwondo. I tu wtrącił się tata, przykazał, że nie możemy mieć sparingów. Że to źle wpłynie na rodzeństwo, że wznieci rywalizację czy coś. W naszej wadze, w naszym wieku w sumie nie było za dużo dziewczynek w sekcji, musiałyśmy się sparować z chłopakami. Po prostu. – Tato, będziemy musiały sparować się z chłopakami! Tata – no i? Aha. Koniec tematu. Liceum to czas zalotów, więc żaden typ, który jest rozsądny i chce zaliczyć, nie będzie przecież udowadniał wyższości gatunku męskiego nad żeńskim. Zresztą, w klasie były dziewczyny, co miały mocne łby, do picia też, więc niby w czym mieli wieść prym ci chłopcy?

Pierwsza branża, z jaką się związałam, był świat modelingu – tutaj chłopcy mieli gorzej. Byli tak samo jak dziewczyny narażeni na przemoc seksualną, a do tego mniej zarabiali. W modelingu moich czasów męski model to nie był nikt, kogo darzyło się podziwem czy zrozumieniem, i do tego chłopaki zarabiali duuuuużo mniej niż dziewczyny. Wszystko zaczęło zgrzytać, gdy poszłam do szkoły filmowej, tutaj widziałam, że dzieje się coś dziwnego na linii damsko-męskiej. Jakiś zaduch tłumionej przemocy w tym wszystkim wisiał, seksistowskie uwagi, coś obleśnego i ciężkiego. Całe szczęście kurs trwał tylko rok, ale się zmęczyłam. Potem na rynku pracy zdarzyło się na przykład coś takiego: trwa spotkanie scenariuszowe, są producenci i scenarzyści. I po spotkaniu słyszę – To co, Julita, wyślesz taką notatkę podsumowującą spotkanie? Robię wielkie oczy i pytam – A ty mnie pomyliłeś ze swoją sekretarką? Halo, to ja Julita, scenarzystka! Ale branża filmowa też się zmienia, #metoo, odkrycie sekretów szkół artystycznych i znęcania się nad uczniami – myślę, że to powoduje, że nikt nie chce być częścią skandalu i ludzie się „pilnują”. Jest też coraz więcej superkobiet na stanowiskach – ja mam szczęście pracować z takimi kobietami rakietami, że hej! I tu nie są wprowadzane parytety tylko kompetencje, aczkolwiek kiedy czytam o liczbie reżyserek nominowanych do Oscarów czy innych nagród, to zastanawiam się, czy parytety nie byłyby jednak dobre.

Tu zajawia się kolejny temat: trudno jest ogarniać plany zdjęciowe, kiedy masz rodzinę. One trwają w nieskończoność, często wyjeżdżasz na kilka tygodni czy miesięcy, a nawet jak masz zdjęcia na hali, to wyłazisz z domu o 6:00 rano i wracasz o 22:00 – czyli rodziny nie widzisz. Itp. Itd. No a kto siedzi z dziećmi? Dziewczyny… Ale ja nie o tym, że to mało prorodzinna branża, chciałam tylko dokończyć, że poczułam się jak ta „gorsza” płeć wraz z pojawieniem się dzieci. Bo nagle ze względu na moją płeć została mi przypisana opieka nad dzieckiem jako główny cel mojego istnienia. Wojtka nikt w pracy nie pyta, gdzie są dzieci. Ja – nieważne, gdzie pójdę – słyszę: a dzieci z kim? Jakiś taki pojebany „small talk”? Nie wiem. Po co to nam? Czemu nie zagadacie o znak zodiaku, o pogodę albo o to, co myślę o piłce nożnej?

I właśnie to przypominanie o moim macierzyństwie mnie strasznie irytuje i jakoś czuję, że ma za zadanie skrócić mi łańcuch – co tak daleko od kuchni robisz, kobieto? I ja się umiem bronić, napyskuję ładnie w tej sytuacji, napiszę felieton do Ładne Bebe i dużo osób go przeczyta. A tak głośno szczekać nauczyli mnie kumple z klasy, Jarek i tata. Kobiety powtarzały „dziewczynki tak nie robią”, „jezusie, jakie obdrapane nogi”, „nikt cię nie będzie chciał” czy, jak powiedziała babcia do mojej przyjaciółki: „nie zmienia się faceta po trzydziestce”. Ostatnio dużo o tym rozmawiałam z inną koleżanką z pracy – czemu nasze matki i babki pilnują, byśmy powielały ich historię, że to jest taka sytuacja „ja miałam źle, ale tylko takie życie znam i ty też tak powinnaś mieć”. One nie chcą źle, ale nic innego nie znają. OK, my idziemy przez życie już innymi drogami, z innymi problemami się mierzymy, więc jesteśmy inaczej ukształtowane. Wychowamy nasze dzieci inaczej. Dzieci. Każdej płci.

A – i jeszcze taki eksperyment: posłuchajcie sobie piosenki „Módl się za nami” Karoliny Czarneckiej w wersji akustycznej. Mi dużo robi ta piosenka. Elo.

Dodaj komentarz