Dziecko, nie będę twoją służącą

Dziecko, nie będę twoją służącą

Zachód słońca na plaży w Maroko. Spacerujemy rodzinnie, układamy piramidy z okrągłych kamieni. Gdy zachodzi słońce, mój syn się wzdryga i mówi, że mu zimno. Podbiegam do niego, klękam na jedno kolano i zapinam mu bluzę. Igi kręci głową z niedowierzaniem i ryje mi głowę następującym zdaniem „ty jesteś moim sługą!”. O w mordę! Jak mnie to zabolało, tak tylko prawda zaboleć może. Od tamtego czasu rozkminiam, co mnie przywiodło w to miejsce… Jak przeoczyłam, że podstawowe zabiegi pielęgnacyjne się skończyły, a ja usługuję swoim dzieciom? Jestem wdzięczna, że syn tak brutalnie otworzył mi oczy. Od momentu pobudki minęły dwa lata. Czy się uwolniłam? Niezupełnie. Nadal zdarzają się dni, gdy moje dzieci czilują przy Netflixie, rzucają w przestrzeń hasło „woda!”, a ja biegnę i podsuwam im pod nos szklankę z wodą.

Każde pokolenie chce być lepsze od poprzedniego, czyżbyśmy wpędzili się w dziwny kierat, próbując zagłuszyć ból wracania samemu ze szkoły czy też podkładania do pieca? Rodzice nigdy mnie nie bili, nie pracowali od rana do nocy, ani nie żyliśmy w ubóstwie w dwunastkę… a jednak musiałam ogarniać piec. Kiedy zgasło, musiałam rozpalić, co oznaczało użycie zapałek, podpałki, węgla, a czasami siekiery. Kto teraz daje dziecku siekierę? Moi znajomi dostają zawału, jak widzą Wierkę z nożem, a co dopiero by było, jakby zobaczyli jak Igi biega z siekierą lub piłą. Bo mimo wszystko pozwalam im na używanie ostrych narzędzi, wierząc, że chcą się nauczyć nimi operować, a nie wydłubać komuś oko czy przeciąć sobie stopę. Ale nadal to część rozrywki czy rozwoju osobistego, a nie obowiązków domowych. Czy naprawdę jesteśmy lepszymi rodzicami, bo wyręczamy nasze dzieci? Nie. Robimy sobie i im krzywdę.

Pojechaliśmy ostatnio na Dolny Śląsk (lockdown dla frajerów – ha ha), odwiedziliśmy kilka naszych ulubionych rodzin. Wróciłam zainspirowana. U jednych w salonie, jadalni, kuchni czy gabinecie nie ma ani jednego przedmiotu ze świata dziecięcego!!! Nie ma. Taki głęboki szacunek czuję do rodziców tych słodkich dziewczynek. Zasada jest prosta – zostawiacie swoje przedmioty w przestrzeni wspólnej = przedmioty te znikają w otchłani śmietnika. Bang! Burzy się w was? Może z zazdrości, że – jak ja – jesteście miękkimi pałami? To nie jest rozwrzeszczana matka, która w szale na oczach dzieci niszczy ich poczucie godności, wyrzucając ukochane pluszaki. Takie mają zasady – przedmioty dzieci należą do pokoju dziecięcego. Tak się umówili. Tak to działa. Zazdroszczę.

W drugim domu na lodówce był wykres z wypisanym zakresem obowiązków – nakrywanie do stołu, mycie podłóg i kilka innych, ale nie zapamiętałam wszystkich. Wypełnienie ich to plusik, nie wypełnienie to chmurka. A potem bilans i system kar i nagród. Opowiedziałam to mojej mamie, skrzywiła się, coś w stylu „biedne dzieci”. Ta sama mama, która mnie pytała, czy w piecu napalone. Człowiek zawsze wybiera rozwiązania, żeby się nie narobić. Mały człowiek też… Podejrzewam, że dzieci wiedzą, że je wyręczymy, więc symulują bezradność. Takie mam odczucia, pamiętam siebie z tamtych czasów i jak kombinowałam, żeby więcej obowiązków na mnie nie spłynęło.

Wprowadzam nowe zakresy – wielkie halo – każdy po sobie ogarnia talerzyk, organiczne resztki do kompostu, a potem naczynia do zmywarki. Pierwsze kilka dni Igi był oburzony – „dlaczego ja?”, „dlaczego mam pomagać?”. I to działa na mnie jak płachta na byka! Jakie pomagać? To matce trzeba pomagać ciągnąć to wszystko? Hello?! Mieszkamy razem, jesteśmy rodziną, jedną drużyną… ja nie chcę żadnej pomocy, niech każdy ma swój kawałek do ogarnięcia i tyle. Idea „pomagania mamie” kłóci się z wzrastaniem w równouprawnieniu. Kierunek rozwoju dzieci powinien być wyznaczany przez dążenie do samodzielności i samowystarczalności, nie dojdziemy tam, traktując potomstwo jak lordów, dziedziców czy inną szlachtę.

W czasach pandemii, czyli momencie refleksji, że wszyscy umrzemy i to szybciej niż nam się wydaje, powinniśmy przystosować dzieci do życia bez asystentki. Synu zrób sobie kanapkę, bo co będzie jak mnie zabraknie? Córciu spodnie po praniu najpierw są w pralni dopiero potem zanoszę je do twojej szafki – to nie magia, to ja, mój czas i siła stoją za cudem czystej odzieży, pamiętaj…

Zagaiłam kilka znajomych mam, czy ich dzieci mają obowiązki. Część dzieci nie ma żadnych. Absolutnie żadnych. Pojawiło się „odrabianie lekcji”. Damn, nie o to mi chodziło. Drążę dalej. Czemu nie mają obowiązków? „Nie wiem” albo „nie myśleliśmy o tym” pojawiło się w odpowiedziach, a także „no wiesz, ja wszystko robię szybciej”. No tak, jesteśmy szybsze i wydajniejsze niż te nasze kilkulatki. Dziwne, jakby było inaczej. Prosisz, żeby posprzątało, to trwa to wieki, albo przy wkładaniu naczyń do zmywarki coś potłuką… No tak, ale kiedy mają się tego wszystkiego nauczyć? Po trzydziestce i pierwszym rozwodzie? Świat zazwyczaj zapierdala i nie mamy czasu na 15-minutowe wiązanie butów 8-latka rano, więc kupujemy kolejne buty na rzepy. Idziemy na łatwiznę, nasze dzieci noszą crocsy i najki na rzepy, bo chcę mieć łatwiej, a nie trudniej, szybciej, a nie dłużej. Wpadam w spirale wygody i skrótów. Pisząc ten felieton, postanawiam, że kupię synowi wiązane buty, ale kończąc to zdanie, widzę jego zaciętą i wrogą twarz ciskającą we mnie piorunami „nienawidzę sznurówek! Sama sobie je noś!”. I chyba nie zaryzykuję jeszcze tych dwóch stówek… Ale nie nalewam już wody i naczynia w zmywarce to sprawa dzieci, nie moja. Drobiazgi, ale oszczędzają już trochę mojego życiowego paliwa.

To sytuacje z życia matek kilkulatków, rozmawiałam też z mamami nastolatków (mam niemowlaków unikam, bo nie lubię małych dzieci i nie obchodzi mnie, czy śpią i jedzą) i niestety obsługa się nie kończy. Znajoma odbiera w środku nocy nastoletnie dzieci z melanżu i opowiada, że czuje się jak frajerka, bo inne dzieci wracają do domu same. I z jednej strony chcę przytaknąć i powiedzieć „jasne stara, chcą melanżować, to niech same wracają! A nie, że ty nie śpisz i za szofera robisz!”. Ale przypominają mi się lata melanży… I tata, który przyjeżdżał po mnie i nawalone koleżanki jeszcze rozwoził po domach. I to, jak rzygałam i płacząc, obiecywałam, że „więcej nie będę piła”, a on się śmiał i mówił, że właśnie, że będę. Ten czas i to, że mogłam na niego liczyć wspominam bardzo dobrze, a także to, że koleżanki mi zazdrościły takiego taty.

Zachodzę w głowę, po co nam ten ciężar opieki nad dziećmi? Niech poczują wagę swojego istnienia i przyzwyczajeń, te małe cherlawe barki udźwigną więcej niż nam się wydaje. Chciałam napisać „dzielmy się!”, ale to nie jest nasze! To należy do dzieci, niech niosą kawałek swojej codzienności już teraz, a nie gdy wyprowadzą się na studia. Matka czy żona to nie synonim słowa posługaczka.

Nawołuje Was, Siostry, do buntu i zostawiam z drwiącym cytatem z książki „Czarownice. Niezwyciężona siła kobiet” autorstwa Mony Chollet: „Jeśli buntujemy się w sferze rodzinnej, odmawiając organizowania całego naszego życia wokół potomstwa, stajemy się jędzą, złą matką. W tym przypadku również nakłania się nas do tego, byśmy wyrzekły się troski o naszą skromną osobę”. Odrzućmy, proszę przekonanie, że istotą kobiecego istnienia jest służenie innym, NIE JEST! I może nie macie ochoty na łatkę wojującej feministki, nie rozumiecie tego całego szumu o patriarchacie, w nosie macie słowa emancypantek, bo to nie dla was, ale namawiam: nie niańczcie dzieci w nieskończoność, zróbcie to dla siebie – teraz – mniej zmęczonej, i dla lepszego jutra naszych córek i synów. Poprawa własnego losu leży w naszych rękach, wystarczy scedować część prac i obowiązków na te małe rączki, takie kochane i często lepkie od brudu.

Dodaj komentarz