Czy jestem Instamatką?

Czy jestem Instamatką?

Nie identyfikuję się z tą grupą, ale i jestem matką, i używam Instagrama. Czy to czyni mnie Instamatką? Nie używam hasztagu #mojewszystko, ani #jestembojestes, więc do grupy nie pasuję. Ale dużo mnie z nią łączy, zapewne. Nie lubię metek ani szufladek, więc mnie to uwiera – przyglądając się zawartości tej szuflady, będę głośno protestować i krzyczeć: „Wyjmijcie mnie stąd, ale już!”. Trudno, żabę trzeba przełknąć – jestem Instamatką, gdyż – tu zastosuję powtórzenie – używam Instagrama i jestem matką.

Nie mówię innym na tym całym Instagramie, jak żyć czy wychowywać dzieci, gdyż sama nie wiem, jak to robić. Mam dzieci, dwójkę całkiem fajnych, turbomądrych dzieci, tak wyszło, ale dużo przed nami. Może będą socjopatami albo porzucą ateizm i zostaną katolikami? Chcę powiedzieć, że moje ich wychowanie to proces, nie wiem, jaki będzie produkt końcowy, może wadliwy. I wtedy to moje hipotetyczne mówienie ludziom, jak mają wychowywać swoje dzieci, byłoby gówno warte, prawda? Gdybym wiedziała, jak trzeba wychować dzieci na wspaniałych ludzi, to pewnie, też bym nie mówiła, jak macie to robić, bo nie mam pojęcia, skąd Wy – drodzy ludzie po drugiej stronie ekranu – jesteście, w jakiej konstelacji z dziećmi żyjecie, po co i dlaczego. Czyli wiedząc o was guzik z pętelką, pozwolę sobie nie wskazywać, jak żyć, ani jak zajmować się dziećmi. To po co jestem na tym całym Instagramie i czemu pokazują tam (@julita666) swoje dzieci? Oj, trudne pytanie. Nie lubię się tłumaczyć, ale może moja podróż po nitce do kłębka uświadomi niektórym złożoność zjawiska.

 

 

Na Instagram trafiłam prawie 7 lat temu. Byłam wtedy z moją przyjaciółką Elastyną na Bali, to był mój urlop i jednocześnie odstawianie od cycka mojego pierwszego dziecka (zostawić je z ojcem, wyjechać daleko – polecam! po powrocie dziecko nie potrzebuje cycka, a mama nie słucha nocnych nawoływań oseska, które ryją jej odporność psychiczną). Nie pamiętam, czy aplikację pokazała mi Elastyna, czy w końcu miałam chwilę dla siebie i mogłam ją odpalić, w każdym razie jakoś poszło. Moja pierwsza fotka na Insta: dzikie zwięrzątko, które tam, na Bali przebiegło przed nami w nocy. Zdjęcie nie miało hasztaga, dostało 4 lajki – właśnie przeskrolowałam dla was 2936 postów. 

Po dwóch tygodniach wróciłam z Bali. Był listopad, a ja siedziałam z 8-miesięcznym bobasem całymi dniami sama na chacie. Czujecie ten mrok? Tę wilgoć i ciemność listopadowych dni? Żadna z moich przyjaciółek nie miała dzieci w wieku mojego dziecka. Przecież wtedy lubiłam całe dwie osoby, które miały swoje dzieci. No, nikt z moich ziomków się nie rozmnażał. Obiecałam sobie, że nie zakumpluję się z ludźmi tylko dlatego, że mają dzieci. Unikałam placów zabaw, nudziły mnie opór. Dużo lepiej z Ignasiem czuliśmy się w SAM-ie na kawie, niż na placu zabaw. No, ja na pewno, co do Ignasia na sto procent nie wiem, bo wtedy jeszcze nie gadał, ale tak to czułam. W kawiarni mogłam też spokojnie pójść do kibla, bo obsługa nas znała i mogłam zostawić na chwilę Ignasia w zacnym towarzystwie. Spotykałam tam też znajomych, którzy mnie interesowali, w kontrze do innych mam z placów zabaw.

Tamten czas był dla mnie towarzyską pustynią. A jako stadne zwierzę odczuwałam ten brak bardzo dotkliwie. Przez jakiś czas moja siostra mieszkała w Warszawie, więc czasem zostawała z Młodym, a ja mogłam pójść do kina, ale po jakimś czasie wróciła do Trójmiasta i znowu byłam sama jak palec. Sama z Ignasiem, którego wszędzie zabierałam na plecach, choć nie było za bardzo dokąd go zabierać, bo jak już wspomniałam, stary był na planie od świtu do nocy, a znajomi budowali swoje kariery. Ja i Igi błąkaliśmy się więc po Powiślu, nie mając do kogo gęby otworzyć. I wtedy zaczęło się coś, czego wówczas nie byłam, a teraz jestem świadoma – moja inwazja Instagrama. 

Wrzucałam zdjęcia i nie tylko dostawałam lajki, które były dowodem uwagi innych ludzi, ale pojawiały się też komentarze, odpowiednik rozmowy. Do tego w końcu mogłam obczajać, co robią moi znajomi. I już nie czułam się taka samotna. Bo moje pierwotne zaangażowanie wynikało właśnie z ogromnej samotności. Dzisiaj może inaczej bym to rozegrała – wcześniej zatrudniła nianię (byłam z Igim na chacie dokładnie rok i 8 miesięcy) czy dopuściła do siebie kobiety z okolicy, które miały małe dzieci. Jakieś takie tkliwe te moje gdybania, a maszyny do podróży w czasie nie istnieją, więc sorry not sorry – to był trudny czas. 

Oprócz lekarstwa na samotność i potrzeby poczucia, że się gdzieś przynależy, uważam, że matki dominują na Instagramie dlatego, że bycie z dziećmi jest nudne. Tak, nie boję się do tego przyznać. Co mi zrobicie? Nudziłam się z moim małym dzieckiem. Małe dzieci uwielbiają powtórki, kiedy znajdą jakąś zajawkę, robią to sryliard razy, a ja po trzeciej powtórce pierdzenia buzią czy wyciąganiu słoików z szafki myślałam, że zniosę jajko. Więc, bach – za telefon. Zdjęcie czy story i czujesz, że nie jesteś w tym sama. Czasami uda się kogoś rozśmieszyć, czasami kogoś zainspirować czy zdenerwować. To może być highligtem dnia w porównaniu do łażenia za dzieckiem, które zatrzymuje się przy każdym kamieniu i patyku. I całe to pierdolenie, że dzięki dziecku możesz znowu spojrzeć na świat świeżo, inaczej, ze zdziwieniem. Jasne. Tylko, ile razy? Pomyślmy o kimś, kto jest z dzieckiem 8 miesięcy. 8 razy 30 to 240 dni – chciałam to jeszcze pomnożyć przez 8 godzin, ale to śmieszne, bo która mama jest z dzieckiem 8 godzin? To raczej takie solidne 12 godzin, co w przeliczeniu daje 2880 godzin razem. No i teraz uśrednijmy „momenty”, w których dziecko ze zdziwieniem odkrywa świat i łapie jakąś nową zajawkę. Wybieram 6 (tak, strzelam i lubię, kiedy się dzieli przez 3) i wychodzi mi 17 280 takich sytuacji. Kumacie tę liczbę? Jeśli możesz się tym zachwytem dzielić i przeżywać razem z dzieckiem te 17 280 razy… podeślij numer do swojego dilera. Ja w to nie wierzę. Nie ma mowy. To jest zadanie dla robota. Jestem tylko człowiekiem i tę swoją ułomność dopieszczam za pomocą telefonu i mediów społecznościowych.

„Oprócz lekarstwa na samotność i potrzeby poczucia, że się gdzieś przynależy, uważam, że matki dominują na Instagramie dlatego, że bycie z dziećmi jest nudne”.

Z czasem konto rosło, zwiększała się liczba followersów i ilość uwagi, którą dostawałam od obcych ludzi i przyjaciół. Niektórzy nie mieli czasu mnie odwiedzać albo w swoją wolną sobotę mieli w dupie moje ryczące dzieci, ale przez Instagram czułam się poklepana po ramieniu. Wraz z rozrostem liczby followersów rozrasta się moje ego, zaczynam myśleć, że jestem taka śmieszna i fajna, że mam wpływ na innych ludzi za pomocą kreowanych treści. Roi mi się też sytuacja, w której spływa na mnie deszcz monet. Jakaś rozsądna firma na jakimś ważnym spotkaniu podejmuje decyzję: „Dobra, proszę Państwa, teraz inwestujemy w mikroinfluenserów – o, taka @julita666, co za profil! I śmiesznie, i prawdziwie, i złośliwie – wszystko, czego potrzebujemy. Dopiszmy ją do listy wynagrodzeń! Nie możemy? No to chociaż wyślijmy jej breloczek firmowy” – mówi szef marketingu, a asystent notuje i pyta mnie o adres wysyłki breloczka. Monet nie ma, ale ludzie piszą, że uwielbiają mnie, bo jestem „taka normalna” i mam „zwykłe życie”. I czasami sama już nie wiem, czy to są komplementy, czy ataki. Daję serduszko i nie jakościuję.

Ten temat przywołuje z pamięci szpital dla dzieci na Kopernika, gdzie trafiłam z małą Wierką, kiedy miała ze dwa-trzy miesiące. Koszmar tego, że jadę z nią do szpitala, a w głowie dudni: „Kto odbierze Ignasia?” mocno mnie wystraszył. Dzwonię do przedszkola i płaczę do słuchawki, że ktoś przyjdzie, ale nie wiem, kto, bo nie mogę sobie przypomnieć, kogo Ignaś zna, kto weźmie tę odpowiedzialność na siebie… Dla kogo jestem wystarczająco ważna, żeby rzucił to, co ma do zrobienia, i zajął się moim dzieckiem, podczas gdy z drugim pędzę na izbę przyjęć. Jezu, nie ma takiej osoby. Skanuję głowę, pustka. Biorę telefon i sprawdzam ostatnie połączenia. Ufff, przecież są ludzie z którymi mam kontakt. Kicia potem pisze, że Igi lat 3 pokazał jej drogę do domu, bo się trochę zamotała i nie była pewna, gdzie mieszkamy. Na izbie nie jest tak miło, ani potem przy pierwszej kroplówce, ani przy próbie zakładania cewnika. Podczas 10 godzin stania nad łóżeczkiem („Proszę złapać mocz dziecka”) pogrążam się tylko w ciemności i opadam z sił. Pielęgniarki upominają, żebym się ogarnęła, bo wyglądam okropnie. Czuję się bardzo sama, przestraszona o zdrowie małej, ale nadal nie zadzwoniłam i nie powiedziałam nikomu, gdzie jestem i co się stało. Wrzucam zdjęcie ze szpitala. Wiera z wenflonem w głowie, taką małą antenką. Telefon się rozdzwania, pomoc nadchodzi. Po nocy na stojąco i poranku na drewnianym krzesełku kolega pisze, że musi pędzić do pracy, ale kupi mi kawę w McDonaldzie naprzeciwko szpitala, mam tylko dać znać, na którym jestem piętrze. Kawa wydaje mi się najpiękniejszym gestem, będę ją pić gorącą i pociągać nosem, bo się rozklejam, że jednak mnie ktoś lubi. Nie umiałam się zgłosić bez pośrednika, jakim był  Instagram. Przez ekran było mi łatwiej. I to jest jakieś dobre wspomnienie związane z Instagramem. Mam też kilka nowych koleżanek, jedna stalkerka jest nawet moją przyjaciółką, dostałam kilka miłych drobiazgów. Ludzie często ze mną żartują na tematy, które poruszam na Insta. Dostaje wiadomości „Jak żyć?”. I przez chwilę myślę, że może wiem, skoro pytają. Komentarze są zabawne, większość ludzi wysyła dobrą energię. Nie spotykam się z hejtem. Mój sekret: jak ktoś wrzuca komentarze z dupy, blokuję taką osobę; wymyśliłam metaforę ogródka – gdy ktoś wpada z ulicy do mojego ogródka i robi kupę, to co, nie reaguję? Oczywiście, że reaguję, także – nara! Zablokowałam do tej pory 7 osób, może 10. I nie dyskutuję, bo w internetach to nie są rozmowy, gdy mają negatywny charakter, tylko czyjeś wymioty, zazwyczaj niezbyt mądre.

 

Mam też zawód, który totalnie mnie usprawiedliwia w moim nałogu, jestem scenarzystką. Godzinami siedzę sama przy kompie, w książkach, bibliotekach. I wtedy Insta pomaga marnować czas i odrywać się od roboty skutecznie. Aczkolwiek muszę tu naskarżyć na moją dziedzinę sztuki, jest to mało „Instagramable” zajęcie, no bo ile razy można się sfotografować z komputerem i kawą czy w bibliotece? Brakuje temu zajęciu rozmachu, glamouru i fantazji, by zaprezentować go publiczności.

Na plus Instagrama i kolejne usprawiedliwienie, którego potrzebuję, by nie czuć się totalną frajerką, jest takie: mogę mówić o rzeczach ważnych, mogę mówić szczerze, nie ma nade mną cenzury… I tak zaprezentowałam post o #metoo, ekologii, niekupowaniu ubrań, stop przemocy, sporo o pozytywnej radości z seksualności, wzywam do obalenia patriarchatu (aczkolwiek moja siostra zarzuca mi, że robię to tylko w sieci, a w domu jestem kurą domową) oraz promuję najważniejszy komunikat: „Dziewczyny przestańcie być grzeczne, mówcie co myślicie i wyrażajcie się jak chcecie. Możecie, a czasami musicie powiedzieć innym: ssij pałę! I nic wam za to nie grozi! Może więcej wolności i mniej spięte ramiona”.

Ale jest i Instagramowy mrok. Wpadam czasami w fazy czarnej otchłani spowodowanej porównywaniem się z innymi Instabytami, nie tylko Instamatkami. Że mają więcej, lepiej, ciekawiej, mądrzej. I się dołuję, że taka bogata, mądra, cool czy cierpliwa jak oni nigdy nie będę. I żadne okrągłe zdanie typu „Pokochaj siebie” do mnie wtedy nie dociera. Nerwowo kasuje apkę z telefonu, bo najzwyczajniej w świecie nie potrafię po niego nie sięgać. Wszystko albo nic. Gdzie szary kolor? No, nie ma. Jestem wjebana w internety na grubo. Jak jestem, to zaglądam co chwilkę, łapię telefon wszędzie – kiedy gotuję, piszę, oglądam serial, rozkładam matę do jogi, bawię się z dziećmi, robię pranie, jestem na spotkaniu. A gdy apki nie ma w telefonie – jest spokój. Nie dzieje się nic. Żadnego sięgania po telefon z przyzwyczajenia, żadnej tęsknoty. Miałam miesięczną przerwę, chyba z dwa razy i kilka razy po dwa tygodnie. Ale wracam jak bumerang. I po jakimś czasie znowu pojawia się uczucie: ja tutaj nie pasuję – dla chudych za gruba, dla grubych za chuda, dla lewaków zbyt umoczona w kapitalizmie, dla kapitalistów lewa, dla artystów komercyjna dla komercji zbyt offowa…

„Igi, jak myślisz – dlaczego siedzę tyle na Instagramie?“ – pytam syna. „Bo telefony bardzo hipnotyzują dorosłych, mimo że to nudne” – odpowiada, konstruując smoka z Lego. No i znowu ten sam wniosek. Jestem nudziarą.